Izabela Klementowska "Samotność Portugalczyka"

Reportaże Izabeli Klementowskiej "Samotność Portugalczyka" od dawna znajdowały się na mojej liście książek, które chcę przeczytać, ale dopiero niedawno dzięki promocjom na ebooki znalazły się na mojej wirtualnej półce książek oczekujących na przeczytanie, czyli po prostu w czytniku. Powody, aby po nie sięgnąć, były co najmniej dwa. Pierwszy - to książka o Portugalii, o której niewiele wiem, chociaż kilka lat temu po niej podróżowałam i ten wyjazd stale mam w pamięci. Drugi - wydało ją moje ulubione wydawnictwo Czarne (2014). Był jeszcze powód trzeci - jak słyszałam, miała to być opowieść o Portugalii Salazara. To akurat nie do końca okazało się prawdą. Owszem, znajdziemy tu reportaż o życiu domowym dyktatora, o ludziach więzionych i prześladowanych w więzieniu w Caxias, o rewolucji goździków, o procesie wytoczonym trzem pisarkom, o wojnach kolonialnych i jeszcze kilka innych. Jednak w książce są też teksty traktujące o problemach współczesnych - o stosunku Portugalczyków do imigrantów z dawnych kolonii, o ich losach, o strachu przed utratą pracy.

Ale to ludzie są głównymi bohaterami opowieści Klementowskiej. Historię Portugalii i jej dzień dzisiejszy poznajemy przez ludzkie losy. Często smutne, wzruszające, czasem trochę śmieszne. Najbardziej utkwiły mi w pamięci i wzruszyły, tak, tak, wzruszyły, dwie opowieści - historia konsula Mendesa, który w czasie drugiej  wojny wbrew poleceniom władz i samego Salazara wystawił uciekinierom z Europy tysiące wiz do Portugalii. Wziął na siebie pełną odpowiedzialność, po powrocie do kraju spotkał go ostracyzm, dawni znajomi odwrócili się od niego, żył w biedzie, wyprzedając co cenniejsze przedmioty. Postąpił tak, bo był chrześcijaninem i do serca wziął sobie przykazanie o miłości bliźniego. I opowieść druga - historia przyjaźni tryskającego optymizmem, przedsiębiorczego imigranta z Pakistanu i smutnego starszego pana, który nigdy nie odnalazł się w swojej ojczyźnie po powrocie z Angoli.

Napisałam smutnego pana nieprzypadkowo, bo to smutek, nostalgia, melancholia, jak twierdzi Klementowska, są charakterystyczne dla Portugalczyków. Autorka próbuje dociec, jak żyje się w kraju na krańcu Europy, małym, o wielkiej historii, ale dzisiaj jednak prowincjonalnym, biedniejszym od innych, pozostającym w cieniu wielkiego sąsiada. Portugalczycy, jak to bywa w małych państwach, są jednocześnie dumni i zakompleksieni. Pełen sprzeczności jest też ich stosunek do kolonialnej przeszłości i do imigrantów. Może stąd bierze się ich smutek? A poza tym lubią żyć niespiesznie, bez większych ambicji, celebrując codzienność.

Książkę czyta się bardzo dobrze, ale trudno mi powiedzieć, żeby zrobiła na mnie jakieś wielkie wrażenie. Na pewno nie zapisała się wśród tych reportaży, które pamięta się na długo. Jednym słowem można przeczytać, szczególnie jeśli ktoś wybiera się do Portugalii, ale niekoniecznie trzeba.

Wojciech Tochman "Dzisiaj narysujemy śmierć"

Książka Wojciecha Tochmana "Dzisiaj narysujemy śmierć" (Czarne 2010) trochę się przeleżała na mojej półce książek oczekujących. Jeśli przyjąć, że kupiłam ją zaraz po ukazaniu się, a mogło tak być, bo od przeczytania wywiadu z francuskim reporterem Jeanem Hatzfeldem a potem jego "Strategii antylop" interesowałam się tematem, to książka Tochmana czekała na półce sześć lat. A to wcale niestety nie jest rekord. Cóż, nowsze wypiera starsze. Kilka razy solennie sobie obiecywałam, że już, już, ale nic z tego. Aż wreszcie teraz po wysłuchaniu rozmowy z autorem w końcu ją przeczytałam. Tochman jest specjalistą od tematów trudnych, ekstremalnych, które śnią się po nocach. Nie sposób o opisywanych problemach zapomnieć. Tak było z "Jakbyś kamień jadła" (wojna w Bośni), z "Eli, Eli" (slamsy Manili) mimo wszelkich wątpliwości na jej temat, a nawet ze zbiorem reportaży z Polski "Bóg zapłać". A i kolejna jego książka nie zapowiada się wesoło, bo jak dowiedziałam się z rzeczonego wywiadu, Tochman siedzi w Kambodży i zbiera materiały.

A "Dzisiaj narysujemy śmierć" to reportaż z Rwandy. Wiedziałam oczywiście, o czym jest książka, a jednak co jakiś czas musiałam przerywać lekturę, a o czytaniu przed snem nie było mowy. Jak przed chwilą wspominałam, znałam "Strategię antylop", ale albo szczegóły wyleciały mi z głowy, albo autor pisze o zbrodniach, o których Hatzfeld nie wspominał. Tochman przede wszystkim oddaje głos ocalonym, którzy opowiadają o tamtych kwietniowych dniach roku 1994. Głos mają dzieci, które straciły całe rodziny, a same cudem ocalały, gwałcone kobiety i inni, którzy uniknęli śmierci. Ale wszyscy oni byli świadkami zbrodni nieprawdopodobnych, niewyobrażalnych. Reporter pokazuje, jakie spustoszenia zostawiła ludobójstwo. Minęło prawie dwadzieścia lat (biorę pod uwagę czas powstawania książki), a ofiary wciąż mierzą się z traumą. Nie potrafią kochać, nie potrafią być blisko. Nie przypadkiem tyle w Rwandzie nieszczęśliwych małżeństw, a młodzi często żyją samotnie. Tochman ogląda zdjęcia, tych, którzy zginęli. Chce ich zapamiętać, opowiedzieć o nich tyle, ile można, a można niewiele. Daje też świadectwo o tych Hutu, którzy narażając własne życie, ratowali Tutsi. Rozmawia również z mordercami, którzy najczęściej twierdzą, że są niewinnymi ofiarami donosów i fałszywych oskarżeń. Pisze o trudnym procesie pojednania, właściwie nie bardzo możliwym, przeprowadzanym na siłę. Przypomina, jak do ludobójstwa doszło. Jak rząd przy pomocy radia przez lata prowadził systematyczną kampanię zohydzającą Tutsi. Jak nazywano ich karaluchami, robactwem, stopniowo odzierano z godności. Tochman przypomniał o tym w wywiadzie, o którym tu wspominałam. Zrobił to, aby to ostrzeżec. Czasem myślę, to przesada, ale zaraz dodaję, przecież zawsze wydaje się, że ci, którzy straszą, przesadzają.

Książka swego czasu narobiła sporo szumu przede wszystkim dlatego, że autor napisał o niechlubnej karcie kościoła katolickiego w rwandyjskiej masakrze. Księża albo przyglądali się biernie wypadkom, albo jawnie wspierali Hutu. Niektórzy byli uczestnikami tego szaleństwa. Nieliczni zachowali się bohatersko, nieliczni potrafią przyznać się, że zawiedli i stchórzyli. Takie świadectwo robi największe wrażenie. Pisze też Tochman o tym, jak kościół pomaga katom oczyścić się z winy, usprawiedliwić. To nie ludzie mordowali, to robił szatan. Jednym z księży, który lata spędził w Rwandzie, był dzisiejszy arcybiskup warszawsko-praski Henryk Hoser. Tochman zadał mu szereg pytań, między innymi chciał wiedzieć, czy pomagał uciec księżom, którzy czynnie brali udział w ludobójstwie, ale odpowiedzi się nie doczekał.

Reportaż przesiąknięty jest emocjami. Autor ich nie kryje. Nie kryje gniewu, oburzenia, przerażenia, pisze o swojej bezradności. Oskarża, ocenia. Stawia wiele pytań ociekających złością. Pewnie niektórych takie pisanie bebechami razi, ja go rozumiem. Daję mu prawo do emocji, skoro przez dwa lata wysłuchiwał tych niewyobrażalnie potwornych opowieści. Obcował ze złem, zbrodnią, łzami, rozpaczą, pustką, nieszczęściem. Można oczywiście zapytać - po co? Po co o tym pisać, po co o tym czytać? Takie pytanie zadaje Tochman czytelnikowi. Wywołana do tablicy odpowiadam, pewnie dość banalnie - trzeba wiedzieć, nie można żyć pod kloszem, udawać, że świat jest wspaniały, że zła nie ma. Przynajmniej tyle możemy zrobić dla ofiar - pamiętać o nich, o ich cierpieniu.


Yiyun Li "Łaskawszy niż samotność"

Przyznam, że twórczością Yiyun Li, urodzonej w Pekinie amerykańskiej (?), a może jednak

chińskiej(?), pisarki zainteresowałam się niedawno, kiedy w Kulturze Liberalnej przeczytałam recenzję jej opowiadań "Złoty chłopak, szmaragdowa dziewczyna" (Czarne 2016; przełożył Michał Kłobukowski). Tymczasem w roku 2015 w tym samym wydawnictwie i w tym samym tłumaczeniu wyszła jej powieść "Łaskawszy niż samotność", o której dziś będę pisać. A kilka lat temu również Czarne wydało inny tom opowiadań Yiyun Li, "Tysiąc lat dobrych modlitw" i powieść "Włóczędzy". Od znajomych, a u zarania naszego spotkania stał właśnie wspomniany na początku zbiór, słyszałam, że te dwie książki są bardzo ciekawe. Po przeczytaniu recenzji w Kulturze Liberalnej natychmiast kupiłam "Złotego chłopaka, szmaragdową dziewczynę" i powieść "Łaskawszy niż samotność", a ponieważ wybierałam się w podróż, zaczęłam od opowiadań, które najlepiej sprawdzają się w takich okolicznościach. Po powrocie poszłam za ciosem i oddałam się lekturze powieści. I już wiem, że koniecznie muszę zdobyć, niestety już niedostępne, dwie wcześniejsze książki Yiyun Li.

"Łaskawszy niż samotność" to historia trojga przyjaciół, którzy w pamiętnym roku 1989 (przypominam, że to wtedy 4 czerwca, tak, tak - to nie pomyłka, doszło do masakry na placu Tiananmen) mieszkali w Pekinie w jednej kamienicy i chodzili do tego samego liceum. Napisałam, przyjaciół, ale czy rzeczywiście byli przyjaciółmi? Moran i Boyang znali się od dzieciństwa, byli jak rodzeństwo, potem ona zaczęła darzyć go czymś więcej niż siostrzanym uczuciem, ale wtedy pojawiła się Ruyu. Sierota, zamknięta w sobie, ale i pewna siebie, przyjechała do Pekinu, aby tu chodzić do liceum. Wysłana do dalekich znajomych przez swoje przyszywane ciocie-babcie, dwie stare panny, zagorzałe katoliczki, które pewnego dnia znalazły zawiniętą w kocyk Ruyu na progu swego mieszkania. Uznały, że to Bóg ją im zesłał i wychowały. Dlatego jej przyszłość związały z Bogiem. Ruyu, mimo że taka inna i raczej odpychająca, miała w sobie jakąś moc przyciągania i szybko stanęła między Moran a Boyangiem. O przyjaźni między dwiema dziewczynami nie mogło być już mowy, a i wcześniej trudno ich relację tak nazwać, bo Ruyu ustawiała między sobą a innymi mur, od którego odbijali się wszyscy, którzy chcieli się do niej zbliżyć. Oni byli ciekawi jej, ale ona ich nie. Zamknięta w swoim świecie, nieczuła, osobna. Trwająca zaledwie kilka lat znajomość tej trójki, a szczególnie jedno zdarzenie o dramatycznych następstwach, nigdy niewyjaśnione otrucie (samobójstwo?, morderstwo?) ich starszej o kilka lat koleżanki naznaczyły ich na całe życie. 

W powieści akcja prowadzona współcześnie miesza się z retrospekcjami. Podobnie jest z bohaterami - raz patrzymy na świat oczyma Moran, innym razem Ruyu czy Boyanga. To opowieść o samotności, o lęku przed bliskością, o nieumiejętności albo wręcz braku potrzeby nawiązywania więzi. Kiedy stopniowo poznawałam historię bohaterów, kiedy dzięki psychologicznej wiwisekcji poznawałam ich najgłębsze myśli, ich dusze, chciałoby się powiedzieć nieco górnolotnie, miałam wrażenie, że każde z nich żyje w szklanej kuli, która skutecznie chroni ich przed drugim człowiekiem. Mają za sobą nieudane małżeństwa, które dla Moran i Ruyu były świadomie wykorzystaną przepustką do Stanów. Prowadzą życie niemal  pustelnicze, ascetyczne, wyzbyte pragnień i marzeń. Nie kochając i nie pozwalając się kochać, mają pewność, że nie zostaną zranione, nie będą cierpiały. Boyang, który został w Pekinie, też rozwiedziony, zamożny, zadowala się znajomościami z młodymi dziewczynami, które przyjechały z prowincji i szukają, bogatego papcia. Gardzi nimi, wie, że są puste i głupie, ale taki układ mu odpowiada, bo nie wymaga zaangażowania. Nie chce i nie potrafi szukać głębszej relacji. Mimo że jeszcze młody, mentalnie robi wrażenie starszego pana. Nie ma w nim radości, jest znudzenie przewidywalnością świata, znużenie ludźmi.

A w tle ich historii rozgrywa się dramat studentki wyrzuconej z uniwersytetu po protestach na placu Tiananmen. Ona nie była obojętna, obchodził ją świat i drugi człowiek. Za swą bezkompromisowość zapłaciła ogromną cenę. Nie rozumiała ludzi znieczulonych na rzeczywistość, agresywnie i zaczepnie, ale bezskutecznie, próbowała ich obudzić. Co ciekawe, nie jest to postać budząca sympatię. Czy Moran, Ruyu i Boyang są ofiarami systemu, który uczy hipokryzji i serwilizmu? A może na zawsze naznaczyło ich to tragiczne zdarzenie, w które byli zamieszani?

Poza portretem psychologicznym bohaterów, poza samą opowieścią bardzo ciekawe dla mnie były te fragmenty, które opowiadały o Chinach. Tych współczesnych, i tych z początku lat dziewięćdziesiątych czy jeszcze wcześniejszych. Z drobnych elementów odtwarzałam sobie życie codzienne na  pekińskich podwórkach, w mieszkaniach, w szkołach.

A na koniec chciałam koniecznie wspomnieć o tomie bardzo ciekawych opowiadań "Złoty chłopak, szmaragdowa dziewczyna", od których zaczęłam ten wpis. Są chyba jeszcze lepsze niż powieść. Zafascynowała mnie i warstwa obyczajowa, i bohaterowie. Akcja tych opowieści rozgrywa się współcześnie, poznajemy Chiny z jednej strony bardzo nowoczesne, z drugiej prowincjonalne. Na wsiach nadal biedni rodzice są gotowi sprzedać swoje dziecko wędrownemu handlarzowi, co wydaje się aż niewiarygodne w kontekście tego, o czym przed momentem napisałam. Temat opowiadań, podobnie jak powieści, to wielka samotność. Różnica jest taka, że ich bohaterowie pragną bliskości, miłości, przyjaźni. Jednocześnie niemal zawsze wychodzi z nich jakaś interesowność. Nie będę ukrywać, że "Złoty chłopak, szmaragdowa dziewczyna" to książka bardzo smutna, pełna rozpaczy i beznadziei. Tak samo rzecz ma się z powieścią, której poświęciłam dzisiejszy wpis.

Ja odkryłam dla siebie Yiyun Li. Jeśli, czytelniku tej notki, nie znasz jej twórczości, warto po książki tej chińskiej(?), amerykańskiej(?), pisarki sięgnąć.

"Wołyń"

Kolejna ważna, a nawet arcyważna, i wyczekiwana premiera - "Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego. Film poprzedzony legendą i dyskusjami nie tylko filmowymi, ale też historycznymi i politycznymi, bo dotyka skomplikowanych i delikatnych stosunków polsko-ukraińskich, no i pojawia się w momencie dla Ukrainy bardzo trudnym. Ale Smarzowski zaczął pracę nad "Wołyniem" jeszcze przed drugim Majdanem, przed Krymem i Donieckiem. A gdyby wpadł na ten pomysł później? Czy artysta powinien takie okoliczności brać pod uwagę? Smarzowski w wywiadach mówi, że z punktu widzenia relacji polsko-ukraińskich nigdy na ten film dobrego momentu nie było. Więc nie dotykać? Nie rozdrapywać, nie mówić prawdy, udawać, że nic nie było? Wyszłam z kina i niemal od razu usłyszałam kilka rozmów prowadzonych po rosyjsku przez młodych ludzi. To prawie na pewno ukraińscy studenci. Jak się poczują, jeśli obejrzą "Wołyń"? Pewnie tak jak my, kiedy słuchaliśmy o Jedwabnem, o szmalcownikach, o trzeciej fali Holokaustu, o pogromach. Może także dlatego Smarzowski miał prawo zrobić swój film, bo odrobiliśmy i cały czas odrabiamy tę lekcję. Wyjęliśmy swojego trupa z szafy. Wielu ma nadzieję, że dzieło Smarzowskiego stanie się początkiem debaty nie tylko o rzezi wołyńskiej, ale też o Kresach, o stosunku Polaków do Ukraińców i innych trudnych sprawach. No dobrze, ma być o filmie, a wyszło okołofilmowo. Spieszę więc z zapewnieniem, że należę do większości, która "Wołyń" uważa za dzieło bardzo dobre, a może nawet znakomite, skrzywdzone na gdyńskim festiwalu. I naprawdę bardzo, bardzo wyważone. Chyba nie trzeba pisać, że film nie jest lekki, wiele razy zamykałam oczy albo spoglądałam na ekran spod przymkniętych powiek, a z kina wyszłam rozbita. Cały czas mam w głowie obrazy z "Wołynia", nadal jestem pod wrażeniem. Myślę, że zachęcać do obejrzenia nie muszę. Już wiadomo, że w weekend otwarcia padł rekord - około 250 tysięcy widzów. Działa magia Smarzowskiego i na pewno wrzawa. A kto film widział, może czytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Z "Wołyniem" jest trochę inaczej niż z filmem "Ostatnia rodzina", o którym pisałam poprzednim razem. Wprawdzie dyskusji może nawet jeszcze więcej, nie sposób też nie otrzeć się o recenzje, ale ponieważ obok głosów zachwytu, słychać też, rzadziej, krytykę, a apologeci wskazują czasem na jakieś wątpliwości, więc jest się do czego odnieść. Szłam do kina nie tylko na kolejnego Smarzowskiego, szłam nie tylko z powodu tematu, ale także z ciekawością - jak jest naprawdę. Dlatego teraz, po obejrzeniu filmu, mogę powiedzieć, że moim zdaniem reżyserowi udała się sztuka niezwykle trudna - pokazując okrucieństwo i bestialstwo rzezi, opowiedział też o ukraińskim poczuciu krzywdy, o przekonaniu Ukraińców, że byli obywatelami drugiej kategorii, o niszczeniu cerkwi przez Polaków, o polskim antysemityzmie i polskim odwecie, pokazał też ukraińskich Sprawiedliwych, którzy z narażeniem życia  ratowali swoich polskich sąsiadów. A co najważniejsze te bezpieczniki, jak się je nazywa, są w filmie bardzo naturalne. Oglądając, nie miałam wrażenia, że Smarzowski daje Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek, że przemawia przez niego polityczna poprawność - skoro dokładamy Ukraińcom, to pokażmy też, że byli wśród nich dobrzy ludzie, a i my nie bez winy. Nie, tak po prostu było, a on to pokazuje.

Pokazuje ten tygiel narodów, które żyły razem, ale pod spodem aż się gotowało. Temu służy cała długa sekwencja wesela - niby radość, a jednak ten, kto chce usłyszeć, usłyszy - tu ktoś coś złego powie, tu ktoś spojrzy kosym okiem, tu ktoś się poskarży, tu ktoś kogoś uderzy. Podobnie jest potem. Migają przed oczyma sceny a to agitacji, a to rozmowy, w której Ukraińcy oskarżają swoich polskich sąsiadów o niesprawiedliwe traktowanie i wyrażają niechęć do Polaków.  Smarzowski umiejętnie buduje niepokój, pokazuje, jak rodzi się nienawiść, a z niej nacjonalizm. Początkowo te sygnały są niemal niezauważalne, giną gdzieś wśród weselnej radości, wśród obrazów codziennej krzątaniny. Jeszcze można je lekceważyć, tak jak lekceważy się wieści o nadciągającej wojnie. To, co jest elementem zabawy, rytuału (obcinanie warkocza panny młodej, walka cepami na weselu), potem stanie się sposobem zabijania. Lęk staje się coraz większy, już nie można ukrywać, że nic się nie dzieje. Tego zabili, tamtego zadźgali, tu spalili wieś. Kulminacją jest budząca grozę scena nocnej przysięgi członków UPA i szybko następujące po sobie sekwencje w cerkwiach i polskim kościele. I rozpętuje się pandemonium. Pandemonium, przed którym nie ma ucieczki. Oszalała z rozpaczy i strachu Zosia próbuje ratować siebie i swojego synka. Jest jak zaszczute zwierzę, jak zwierzyna łowna. Świat oszalał i nigdzie już nie jest bezpiecznie. Wszyscy się boją, nawet Ukraińcy. Jak rozumieć ostatnią scenę? To majak oszalałej kobiety, która już nie znajduje w sobie siły, aby myśleć o dziecku. Marzenie o ukochanym, który uratuje, zatroszczy się i wyrwie z piekła.

O "Wołyniu" pisze się, że to film epicki. I rzeczywiście. Smarzowski pokazuje obraz społeczności zamieszkującej Wołyń w momencie zmiany. Już nic nie będzie takie jak dawniej. Walec wojny przejedzie po tym świecie, przemieli go i zmieni nieodwracalnie. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Klęska goni klęskę. Najpierw upadek polskiej armii, potem rządy Rosjan, wreszcie wkraczają Niemcy i zaprowadzają swoje porządki. Co jakiś czas maszerują kolumny wojska, najpierw radzieckiego, potem niemieckiego. Póki się da, trzeba próbować jakoś żyć. Więc toczy się codzienna krzątanina - ktoś musi nakarmić zwierzęta, ugotować, posprzątać, idą żniwa.

I na koniec jeszcze kilka refleksji. Pierwsza. Smarzowski mówi, że to film o miłości w czasach okrutnych. Muszę przyznać, że akurat wątek miłosny nie poruszył mnie jakoś specjalnie, zupełnie inaczej niż w "Róży". Za to zwróciłam uwagę na coś, o czym rzadko się przy okazji "Wołynia" mówi, słyszałam tylko jeden podobny głos, który potwierdził i moje wrażenie. Film pokazuje patriarchalizm tego świata. Zosia musi wyjść za mąż za starszego mężczyznę, bo tak zdecydował jej ojciec. Matka, mimo że jej współczuje i rozumie rozpacz, nic nie ma w tej sprawie do powiedzenia. Jeszcze bardziej przerażają sceny łóżkowe. To, że mąż żyje i wrócił do domu, może i cieszy, ale jest też powrotem do znienawidzonych małżeńskich obowiązków. Refleksja druga. Mistrzowskie zdjęcia, bardzo malarskie. Wiele scen to gotowe obrazy. Naprawdę dawno nie zachwyciła mnie tak bardzo robota operatora. I refleksja trzecia. Odniosę się tu do dwóch zarzutów, jakie słyszałam. Pierwszy, że Ukraińcy pokazani są w filmie gorzej od Niemców, jak dzicz. Tylko oni są tu okrutni. A sceny rozstrzeliwania Żydów, na które też nie mogłam patrzeć? A powieszenie rosyjskiej nauczycielki, bo była Żydówką? To przecież Niemcy, nie Ukraińcy. Wątek żydowski został przez Smarzowskiego bardzo wyeksponowany. I zarzut drugi. Otóż usłyszałam głos, że film Smarzowskiego jest wtórny wobec "Łowcy jeleni", bo podobnie zaczyna się sekwencją weselną i podobnie tworzy mity (tam rosyjska ruletka, tu święcenie siekier). Żałuję, że nie pamiętam, kto to powiedział. (Wydawało mi się, że musiałam to usłyszeć w radiu TOK FM, jak większość opinii, do których się tu, nie tylko tym razem, odnoszę, ale teraz już wiem, że to samo pisze Paweł Smoleński w swojej polemice z Tadeuszem Sobolewskim.). Jeśli chodzi o siekiery, to jak twierdzi profesor Motyka, znawca tematu rzezi wołyńskiej, który film chwali, rzeczywiście ich nie święcono. A jeśli chodzi o sekwencję weselną, cóż, cytatami kino stoi, a poza tym, równie dobrze można stwierdzić, że Smarzowski cytuje siebie.

Kończąc, tym razem naprawdę, muszę jeszcze zgodzić się z tymi wszystkimi, którzy twierdzą, że film Smarzowskiego oprócz tej konkretnej historii opowiada historię uniwersalną. Pokazuje, jak rodzi się nienawiść i nacjonalizm, które prowadzą do tragedii.

"Ostatnia rodzina"

Prawdopodobnie tylko jakieś niezwykle poważne okoliczności mogły sprawić, że prawdziwy kinomaniak nie obejrzał jeszcze "Ostatniej rodziny" Jana P.Matuszyńskiego. Mnie w każdym razie nic nie było w stanie powstrzymać przed wizytą w kinie. Prawdę mówiąc, złośliwy los na szczęście nie rzucił mi pod nogi żadnych kłód. Mam też wrażenie, że nie istnieje chyba taka osoba, która nie wiedziałaby, jakim filmem jest "Ostatnia rodzina", ale może to tylko skrzywienie kogoś, kto bez kina nie wyobraża sobie życia. Dlatego wydaje mi się, że każdy słyszał o nagrodach w Gdyni (Złote Lwy, laury dla Aleksnadry Koniecznej i Andrzeja Seweryna) i nagrodzie dla tego ostatniego w Locarno. Nie ma też chyba nikogo, kto nie wiedziałby, że jest to opowieść o rodzinie Beksińskich. Od razu muszę wyznać, że należę do tej grupy widzów, którzy wiedzieli o nich bardziej z kulturalnego nasłuchu, a nie dlatego, że się nimi prawdziwie interesowali. Nie byłam też fanką Tomka Beksińskiego, nie słuchałam jego audycji, a jako że Bondów nie oglądam w ogóle, "Monty Pythona" trochę, to i z jego tłumaczeniami zetknęłam się o tyle o ile. Dlatego nigdy nie przeczytałam książki Grzebałkowskiej, dlatego mój odbiór filmu pozbawiony jest osobistych emocji. Idąc do kina, nie miałam żadnych wyobrażeń i żadnych oczekiwań dotyczących kreacji bohaterów. Jestem pełna podziwu nie tylko dla Aleksandry Koniecznej, Andrzeja Seweryna, ale też dla Dawida Ogrodnika, chociaż słyszę, że przeszarżował. Film jest rzeczywiście znakomicie zrobiony i mimo że rozpisany na kilka ról, mimo że gadany, mimo że akcja toczy się głównie we wnętrzach, to powinien spodobać się masowej widowni. Dlatego pewnie nie muszę zachęcać, aby "Ostatnią rodzinę" obejrzeć, a kto widział, może przeczytać garść moich filmowych i okołofilmowych refleksji. Zapraszam.

Zacznę od refleksji ogólnej. Nie pierwszy raz mierzę się z  następującym dylematem - jak pisać o filmie, który wchodzi na ekrany z takim przytupem. Niełatwe to zadanie. Trudno nie otrzeć się o wywiady z reżyserem, z aktorami, strzępy refleksji, omówień czy recenzji (piszę strzępy, bo konsekwentnie trzymam się zasady, żeby recenzji w całości wcześniej nie czytać). A ponieważ "Ostatnia rodzina" weszła do kin tydzień po zakończeniu Gdyni, więc naturalne jest, że komuś kto jak ja śledził pilnie festiwal, wydaje się, że o filmie wie wszystko i nie patrzy na niego okiem świeżym, niezmąconym szumem informacyjnym. Tym bardziej to skomplikowane, że obraz Jana P. Matuszyńskiego prawie nie budzi kontrowersji. Niektórzy uważają, że to dzieło wybitne. Z powodów, które wyłożyłam, trudno mi oddzielić to, co moje, od tego, co słyszałam. Trudno nie mieć wrażenia, że się jakąś opinię za kimś powtarza. Mimo wszystko skoro piszę, muszę spróbować.

Wiem już z wywiadów, jakich udzielał reżyser, że chciał się przyjrzeć rodzinie i stworzyć film uniwersalny. Dlatego nie ma co marudzić, że nie jest to portret artysty. Że mało na ekranie  twórczości Zdzisława Beksińskiego, że właściwie nie wiadomo, dlaczego tak obsesyjnie wszystko fotografował, a potem filmował. Czy to wynikało z fascynacji techniką, czy z artystycznych założeń, czy z czegoś jeszcze innego? Dopiero z reportażu Wojciecha Tochmana "Leży we mnie martwy anioł", który przeczytałam po obejrzeniu filmu, dowiedziałam się, że to obsesyjne utrwalanie rzeczywistości wynikało z obawy, że nic po nim nie zostanie. Dlatego zgodnie z intencjami reżysera spojrzę na film jak na portret rodziny. Na koniec tego akapitu dwie dygresje, a ponieważ wyszły długie, dla ułatwienia umieszczam je w kwadratowym nawiasie. Kto nie chce czytać, niech ominie. [Pierwsza - nie mogę wykluczyć, że w filmie padają słowa, które to wyjaśniają, a ja je przeoczyłam. Świadomość, że trudno wyłapać wszystko, co ważne, trudno nie uronić jakiegoś istotnego dla interpretacji filmu zdania, towarzyszy mi zawsze, przeszkadza i drażni. Zastanawiam się, jak ta sztuka udaje się zawodowym recenzentom. I refleksja druga - okazuje się, że reportaż Tochmana, zamieszczony w znakomitym zbiorze "Bóg zapłać", czytałam już wcześniej. Do dziś pamiętam z niego inne teksty, a tego akurat nie.]

Kiedy myślę o filmie Matuszyńskiego tak, jak chciał, to od razu przypomina mi się inny polski znakomity obraz o rodzinie, też nagrodzony w Gdyni Złotymi Lwami i laurami dla aktorek, "Plac Zbawiciela" Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze. Nie zamierzam tu dokonywać wyboru, zastanawiać się, który lepszy. To filmy zupełnie różnie zrobione. Dlaczego więc je zestawiam? Bo oba jednak wiele łączy - wiwisekcja rodziny, znakomite aktorstwo, znakomita reżyseria. A  jednak to  "Plac Zbawiciela" wbił mnie w fotel (bardzo lubię to wyświechtane określenie, więc go sobie użyję). I to jest właśnie mój kłopot z "Ostatnią rodziną". Bo chociaż filmowe obrazy i sceny wciąż mam pod powiekami, bo chociaż zachwyciłam się genialnym aktorstwem Koniecznej, Seweryna i Ogrodnika, bo chociaż doceniam i całkowicie akceptuję realizacyjne założenie - operowanie długimi ujęciami, co sprawia, że stajemy się obserwatorami, podglądaczami rodziny Beksińskich, chociaż doceniam znakomite dialogi, chociaż film mnie pochłonął, zamknął w swoim intensywnym świecie, chociaż oglądałam go z ogromnym zainteresowaniem, to jednak robiłam to chłodnym okiem. Byłam tylko obserwatorem. Nie wzruszyłam się, nie złościłam, nie przeżywałam, nie wyszłam z roli widza podziwiającego doskonałe filmowe dzieło. Ale nie chcę marudzić. Doceniam przyjemność, jaką dawało mi rozsmakowanie się w szczegółach, niuansach, podziwianie aktorskiej gry i słuchanie czasem dowcipnych, czasem ironicznych, czasem poważnych rozmów.

Na tym chyba skończę. Bo oczywiście mogłabym teraz przyjrzeć się bohaterom i relacjom między nimi. Mogłabym napisać, że Zdzisław pokazany jest w sposób ciepły, zwyczajny. Mimo że artysta, mimo że ironiczny, mimo że operuje specyficznym humorem, to jednocześnie pomaga żonie w opiece nad schorowaną matką. Mogłabym napisać, że Zofia to matka Polka, cicha, nadopiekuńcza, ukradkiem łykająca tabletki mające ukoić nerwy, a jednak mówi o tym, co czuje. Mogłabym zastanawiać się nad Tomkiem, nad jego światem, stosunkiem do kobiet i miłości, obsesją śmierci, dociekać przyczyn, dlaczego taki był (nadopiekuńcza matka, brak barier, ojciec - kumpel, ale jednocześnie tłumiący uczucia i gesty czułości). Mogłabym poddać pod moralny osąd stosunek Zdzisława do samobójczych prób syna (ale jakie mam prawo?), mogłabym rozważać jego wizję małżeństwa, różnicę między tym, jak to widzi on, a jak Zofia. Mogłabym napisać, że mimo tego widać głęboką więź między nimi. I jeszcze o strachu o Tomka i o śmierci, która stale gdzieś krąży. Ale dokładniej zagłębiać się w te rozważania nie będę, bo wydaje mi się to tak oczywiste, tak widoczne i łatwe do odczytania, że pisząc o tym, miałabym wrażenie, iż wyważam otwarte drzwi.

Więc na tym skończę, a kiedy po opublikowanie tej notki  przeczytam recenzję Tadeusza Sobolewskiego, którą sobie odłożyłam, na pewno zwątpię w siebie, bo okaże się, że nie dostrzegłam w "Ostatniej rodzinie" całej głębi i wielu interpretacyjnych możliwości. Okaże się, jaka jestem niewrażliwa i jak płytko odbieram film. I jeśli, czytelniku tej notki, dopatrujesz się w moich słowach ironii, to bardzo się mylisz. A zdanie Tadeusza Sobolewskiego bardzo sobie cenię i podziwiam jego przenikliwość, chociaż czasem się z nim nie zgadzam.



Popularne posty