Kolejna ważna, a nawet arcyważna, i wyczekiwana premiera - "Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego. Film poprzedzony legendą i dyskusjami nie tylko filmowymi, ale też historycznymi i politycznymi, bo dotyka skomplikowanych i delikatnych stosunków polsko-ukraińskich, no i pojawia się w momencie dla Ukrainy bardzo trudnym. Ale Smarzowski zaczął pracę nad "Wołyniem" jeszcze przed drugim Majdanem, przed Krymem i Donieckiem. A gdyby wpadł na ten pomysł później? Czy artysta powinien takie okoliczności brać pod uwagę? Smarzowski w wywiadach mówi, że z punktu widzenia relacji polsko-ukraińskich nigdy na ten film dobrego momentu nie było. Więc nie dotykać? Nie rozdrapywać, nie mówić prawdy, udawać, że nic nie było? Wyszłam z kina i niemal od razu usłyszałam kilka rozmów prowadzonych po rosyjsku przez młodych ludzi. To prawie na pewno ukraińscy studenci. Jak się poczują, jeśli obejrzą "Wołyń"? Pewnie tak jak my, kiedy słuchaliśmy o Jedwabnem, o szmalcownikach, o trzeciej fali Holokaustu, o pogromach. Może także dlatego Smarzowski miał prawo zrobić swój film, bo odrobiliśmy i cały czas odrabiamy tę lekcję. Wyjęliśmy swojego trupa z szafy. Wielu ma nadzieję, że dzieło Smarzowskiego stanie się początkiem debaty nie tylko o rzezi wołyńskiej, ale też o Kresach, o stosunku Polaków do Ukraińców i innych trudnych sprawach. No dobrze, ma być o filmie, a wyszło okołofilmowo. Spieszę więc z zapewnieniem, że należę do większości, która "Wołyń" uważa za dzieło bardzo dobre, a może nawet znakomite, skrzywdzone na gdyńskim festiwalu. I naprawdę bardzo, bardzo wyważone. Chyba nie trzeba pisać, że film nie jest lekki, wiele razy zamykałam oczy albo spoglądałam na ekran spod przymkniętych powiek, a z kina wyszłam rozbita. Cały czas mam w głowie obrazy z "Wołynia", nadal jestem pod wrażeniem. Myślę, że zachęcać do obejrzenia nie muszę. Już wiadomo, że w weekend otwarcia padł rekord - około 250 tysięcy widzów. Działa magia Smarzowskiego i na pewno wrzawa. A kto film widział, może czytać ciąg dalszy. Zapraszam.
Z "Wołyniem" jest trochę inaczej niż z filmem "Ostatnia rodzina", o którym pisałam poprzednim razem. Wprawdzie dyskusji może nawet jeszcze więcej, nie sposób też nie otrzeć się o recenzje, ale ponieważ obok głosów zachwytu, słychać też, rzadziej, krytykę, a apologeci wskazują czasem na jakieś wątpliwości, więc jest się do czego odnieść. Szłam do kina nie tylko na kolejnego Smarzowskiego, szłam nie tylko z powodu tematu, ale także z ciekawością - jak jest naprawdę. Dlatego teraz, po obejrzeniu filmu, mogę powiedzieć, że moim zdaniem reżyserowi udała się sztuka niezwykle trudna - pokazując okrucieństwo i bestialstwo rzezi, opowiedział też o ukraińskim poczuciu krzywdy, o przekonaniu Ukraińców, że byli obywatelami drugiej kategorii, o niszczeniu cerkwi przez Polaków, o polskim antysemityzmie i polskim odwecie, pokazał też ukraińskich Sprawiedliwych, którzy z narażeniem życia ratowali swoich polskich sąsiadów. A co najważniejsze te bezpieczniki, jak się je nazywa, są w filmie bardzo naturalne. Oglądając, nie miałam wrażenia, że Smarzowski daje Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek, że przemawia przez niego polityczna poprawność - skoro dokładamy Ukraińcom, to pokażmy też, że byli wśród nich dobrzy ludzie, a i my nie bez winy. Nie, tak po prostu było, a on to pokazuje.
Pokazuje ten tygiel narodów, które żyły razem, ale pod spodem aż się gotowało. Temu służy cała długa sekwencja wesela - niby radość, a jednak ten, kto chce usłyszeć, usłyszy - tu ktoś coś złego powie, tu ktoś spojrzy kosym okiem, tu ktoś się poskarży, tu ktoś kogoś uderzy. Podobnie jest potem. Migają przed oczyma sceny a to agitacji, a to rozmowy, w której Ukraińcy oskarżają swoich polskich sąsiadów o niesprawiedliwe traktowanie i wyrażają niechęć do Polaków. Smarzowski umiejętnie buduje niepokój, pokazuje, jak rodzi się nienawiść, a z niej nacjonalizm. Początkowo te sygnały są niemal niezauważalne, giną gdzieś wśród weselnej radości, wśród obrazów codziennej krzątaniny. Jeszcze można je lekceważyć, tak jak lekceważy się wieści o nadciągającej wojnie. To, co jest elementem zabawy, rytuału (obcinanie warkocza panny młodej, walka cepami na weselu), potem stanie się sposobem zabijania. Lęk staje się coraz większy, już nie można ukrywać, że nic się nie dzieje. Tego zabili, tamtego zadźgali, tu spalili wieś. Kulminacją jest budząca grozę scena nocnej przysięgi członków UPA i szybko następujące po sobie sekwencje w cerkwiach i polskim kościele. I rozpętuje się pandemonium. Pandemonium, przed którym nie ma ucieczki. Oszalała z rozpaczy i strachu Zosia próbuje ratować siebie i swojego synka. Jest jak zaszczute zwierzę, jak zwierzyna łowna. Świat oszalał i nigdzie już nie jest bezpiecznie. Wszyscy się boją, nawet Ukraińcy. Jak rozumieć ostatnią scenę? To majak oszalałej kobiety, która już nie znajduje w sobie siły, aby myśleć o dziecku. Marzenie o ukochanym, który uratuje, zatroszczy się i wyrwie z piekła.
O "Wołyniu" pisze się, że to film epicki. I rzeczywiście. Smarzowski pokazuje obraz społeczności zamieszkującej Wołyń w momencie zmiany. Już nic nie będzie takie jak dawniej. Walec wojny przejedzie po tym świecie, przemieli go i zmieni nieodwracalnie. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Klęska goni klęskę. Najpierw upadek polskiej armii, potem rządy Rosjan, wreszcie wkraczają Niemcy i zaprowadzają swoje porządki. Co jakiś czas maszerują kolumny wojska, najpierw radzieckiego, potem niemieckiego. Póki się da, trzeba próbować jakoś żyć. Więc toczy się codzienna krzątanina - ktoś musi nakarmić zwierzęta, ugotować, posprzątać, idą żniwa.
I na koniec jeszcze kilka refleksji. Pierwsza. Smarzowski mówi, że to film o miłości w czasach okrutnych. Muszę przyznać, że akurat wątek miłosny nie poruszył mnie jakoś specjalnie, zupełnie inaczej niż w "Róży". Za to zwróciłam uwagę na coś, o czym rzadko się przy okazji "Wołynia" mówi, słyszałam tylko jeden podobny głos, który potwierdził i moje wrażenie. Film pokazuje patriarchalizm tego świata. Zosia musi wyjść za mąż za starszego mężczyznę, bo tak zdecydował jej ojciec. Matka, mimo że jej współczuje i rozumie rozpacz, nic nie ma w tej sprawie do powiedzenia. Jeszcze bardziej przerażają sceny łóżkowe. To, że mąż żyje i wrócił do domu, może i cieszy, ale jest też powrotem do znienawidzonych małżeńskich obowiązków. Refleksja druga. Mistrzowskie zdjęcia, bardzo malarskie. Wiele scen to gotowe obrazy. Naprawdę dawno nie zachwyciła mnie tak bardzo robota operatora. I refleksja trzecia. Odniosę się tu do dwóch zarzutów, jakie słyszałam. Pierwszy, że Ukraińcy pokazani są w filmie gorzej od Niemców, jak dzicz. Tylko oni są tu okrutni. A sceny rozstrzeliwania Żydów, na które też nie mogłam patrzeć? A powieszenie rosyjskiej nauczycielki, bo była Żydówką? To przecież Niemcy, nie Ukraińcy. Wątek żydowski został przez Smarzowskiego bardzo wyeksponowany. I zarzut drugi. Otóż usłyszałam głos, że film Smarzowskiego jest wtórny wobec "Łowcy jeleni", bo podobnie zaczyna się sekwencją weselną i podobnie tworzy mity (tam rosyjska ruletka, tu święcenie siekier). Żałuję, że nie pamiętam, kto to powiedział. (Wydawało mi się, że musiałam to usłyszeć w radiu TOK FM, jak większość opinii, do których się tu, nie tylko tym razem, odnoszę, ale teraz już wiem, że to samo pisze Paweł Smoleński w swojej polemice z Tadeuszem Sobolewskim.). Jeśli chodzi o siekiery, to jak twierdzi profesor Motyka, znawca tematu rzezi wołyńskiej, który film chwali, rzeczywiście ich nie święcono. A jeśli chodzi o sekwencję weselną, cóż, cytatami kino stoi, a poza tym, równie dobrze można stwierdzić, że Smarzowski cytuje siebie.
Kończąc, tym razem naprawdę, muszę jeszcze zgodzić się z tymi wszystkimi, którzy twierdzą, że film Smarzowskiego oprócz tej konkretnej historii opowiada historię uniwersalną. Pokazuje, jak rodzi się nienawiść i nacjonalizm, które prowadzą do tragedii.