Jacek Leociak "Młyny boże. Zapiski o Kościele i Zagładzie"

Spieszyłam się z przeczytaniem książki profesora Jacka Leociaka "Młyny boże. Zapiski o Kościele i Zagładzie" (Czarne 2018), bo chciałam iść na spotkanie z autorem. Udało się. Zanim jednak przystąpiłam do lektury, wyrobiłam sobie mylny pogląd na tę niewielkich rozmiarów książeczkę. Tak bywa, kiedy z góry wiem, że coś przeczytam, bo interesuje mnie temat (to właśnie taki przypadek) albo autor. Wydawało mi się, że to książka obalająca mit, że polski Kościół w czasach drugiej wojny aktywnie włączył się w ratowanie Żydów. Tymczasem jest to rzecz znacznie szersza - Jacek Leociak pisze o stosunku całego Kościoła do Żydów i do Zagłady w szczególności. Nie ogranicza się tylko do oskarżeń, te rzeczywiście dominują, ale podaje również przykłady pozytywne, które tym bardziej, przez kontrast, wzmacniają pełną pasji, oskarżycielką wymowę "Młynów bożych".

Książka Jacka Leociaka ma formę luźnych zapisków wywodzących się z fiszek, jakie gromadził przez lata, jak pisze, w pudełku po butach. Nie jest pracą naukową, bo, jak powiedział autor na spotkaniu, w którym uczestniczyłam, prace naukowe trafiają do wąskiego kręgu odbiorców i mają oddźwięk na ogół tylko w środowisku. Swoją książką chciał wywołać dyskusję i zainteresować szerszy krąg odbiorców. Skoro to nie praca naukowa, to profesor mógł pozwolić sobie na osobisty ton. Zapiski są krótkie i, co charakterystyczne, w miejsce komentarzy pojawia się ironia. Jak przyznał w czasie spotkania, stworzył pamflet, co pozwoliło mu wyostrzyć problem. Do takiego pisania, szczególnie kiedy tematem jest Zagłada, musiałam się przyzwyczaić. Przyznam, że początkowo byłam zdziwiona, ale potem zaakceptowałam konwencję.

Zanim skupił się na konkretnych przykładach, najpierw Jacek Leociak sięgnął do historii. Pokazał, skąd w Kościele niechętny, żeby nie powiedzieć nienawistny, stosunek do Żydów. Skąd antysemityzm. Przyczyny zła tkwią w przyjętym przekonaniu, że Żydzi to Bogobójcy. Wszyscy. Nie tylko ci konkretni, którzy Chrystusa ukrzyżowali, nie tylko ci, którzy wtedy żyli, ale wszyscy, zawsze. Grzech tamtych kilku obciążył całe plemię. Po wiek wieków. Nic go nie zmaże. Autor powołuje się na konkretne kościelne dokumenty i materiały. We wstępie przywołuje też temat Inkwizycji, żeby z jednej strony pokazać  okrucieństwo Kościoła instytucjonalnego, z drugiej sposób, w jaki Kościół odnosi się do niewygodnych dla siebie faktów - wybiela instytucję, zrzucając winę na konkretne jednostki. Przecież błędy i czarne owce zdarzają się w każdym środowisku. Podobny mechanizm występuje w bagatelizowaniu negatywnej roli Kościoła w stosunku do Żydów, w czasie Zagłady w szczególności. Tymczasem Jacek Leociak udowadnia, i brzmi to bardzo mocno, że nakładając restrykcje na Żydów, ograniczając ich prawa, Hitler niczego nowego nie wymyślił. Nowe było tylko ostateczne rozwiązanie. Zamykanie Żydów w gettach, znakowanie, ograniczanie ich praw miało miejsce w Państwie Kościelnym na długo przed powstaniem Trzeciej Rzeszy. To wszystko można znaleźć w kościelnych dokumentach.

Potem następują krótkie rozdziały, w których autor pisze o konkretnych osobach lub zdarzeniach. Najczęściej są to opowieści o wydźwięku negatywnym, chociaż zdarzają się i piękne, wzruszające świadectwa. Jedno z najbardziej poruszających to historia proboszcza z wioski położonej w Puszczy Kampinoskiej, gdzie znajdował się obóz pracy, w którym pracowali Żydzi z warszawskiego getta. Ten ksiądz nie bał się apelować z ambony do swoich parafian, aby zostawiali gdzieś przy drodze, którą codziennie przemierzali Żydzi, jedzenie i picie. I mieszkańcy posłuchali apelu swojego księdza. Przynajmniej w taki sposób mogli pomóc nieszczęśnikom. Niby niewiele, ale ta podrzucana żywność była na wagę życia. Wzruszająca jest scena, kiedy po likwidacji obozu pracy, ksiądz patrzy na wracających do getta Żydów, żegnając ich w ten sposób. Proboszcz z Puszczy Kampinoskiej nie zapomniał, że jednym z najważniejszych kościelnych przykazań jest miłość bliźniego, o czym zdawało się w tamtych okrutnych czasach nie pamiętać wielu. Na tle tego i kilku innych podobnych zdarzeń tym bardziej kłują powszechne przykłady obojętności, zaniechań czy jawnej pogardy i wrogości, którą sączyli w kazaniach swoim parafianom liczni księża. Zainfekowani tym jadem wierni, sami w najlepszym razie pozostawali obojętni, w najgorszym wydawali ukrywających się Żydów.

Szczególnie dużo miejsca poświęca autor zaniechaniom papieża Piusa XII w czasach Zagłady. Ten temat przewija się przez całą książkę, wraca kilkakrotnie. Może nawet jest najmocniejszy. W końcu chodzi o głowę Kościoła. Jacek Leociak rozprawia się z obrońcami papieża, którzy w mętny sposób próbują bronić jego postawy. Obala tezę, że niestawanie w obronie Żydów pozwoliło ... ich ocalić. Że gdyby ich bronił, byłoby jeszcze gorzej, zginęłoby ich jeszcze więcej. Ba, obrońcy Piusa XII twierdzą, że przyjmując taką postawę, ocalił także katolików. 

Z całej książki przebija nawoływanie do krytycznego myślenia, do sprawdzania faktów, drążenia tematu. Nie chodzi oczywiście tylko o temat poruszony w książce - apel autora ma szerszy wymiar. Wszystko po to, aby nie powielać bezkrytycznie raz postawionych błędnych tez, które potem zagnieżdżają się w powszechnej świadomości i pokutują w niej przez lata albo i wieki. Dziś takie prawdy rozsiewają się w błyskawicznym tempie w internecie, doskonale znamy ten mechanizm. Ale, jak pokazuje autor, w czasach przedinternetowych wcale nie było lepiej. Na koniec, zamykając całość, Jacek Leociak wysuwa oskarżenie najcięższe - pokazuje hipokryzję Kościoła, instrumentalne traktowanie Zagłady. Otóż Kościół, który jako instytucja w czasie Holkaustu najczęściej milczał, dziś chętnie sięga po to pojęcie, nazywając w ten sposób aborcję, in vitro, eutanazję. Takim mocnym akcentem kończą się "Młyny boże".

"Do zobaczenia w zaświatach" (film)

A jednak wybrałam się do kina, aby obejrzeć ekranizację powieści Pierre'a Lamaitre'a "Do zobaczenia w zaświatach". W ostatniej notce pisałam o książce i wyrażałam swoje wątpliwości, czy ma sens oglądanie filmu bezpośrednio po lekturze. No bo w takiej sytuacji, o ile powieść nie jest po prostu marna, każda ekranizacja musi przegrać. Zbyt świeże emocje, zbyt świeża pamięć pierwowzoru. A w tym wypadku trudność polega jeszcze na tym, że powieść Pierre'a Lamaitre'a ma bardzo bogatą warstwę psychologiczną. Jak to wszystko oddać? Z tymi wątpliwościami, podsycanymi ciekawością poszłam do kina. Czytając moje refleksje, warto brać to wszystko pod uwagę. Ciekawa jestem, jak odbiera ten film ktoś, kto książki nie zna albo czytał ją dawno temu. A ja? Oglądałam z przyjemnością, ale ekranizacja porównania z powieścią nie wytrzymuje.

Najbardziej raził mnie główny bohater, Albert, który w filmie jest narratorem. W książce to człowiek młody, na ekranie wygląda jak stateczny mężczyzna w mocno średnim wieku. Poza tym brakuje mu najważniejszej cechy, jaką ma jego powieściowy pierwowzór - chwiejności charakteru, wiecznego niezdecydowania, nieumiejętności podjęcia decyzji i sprzeciwienia się komuś o silnej osobowości. Zupełnie ginie też wojenny bagaż, jaki dźwiga - lęki, strachy, ataki paniki. Słabo wypada również wzajemna zależność obu głównych bohaterów, ten osobliwy splot poczucia winy, wdzięczności, niechęci. Portrety pozostałych postaci i ich relacje również mają się nijak do powieści. Obawiam się, że widz nieznający literackiego pierwowzoru nie bardzo będzie wiedział, skąd tak wielka niechęć Edouarda do ojca. Na czym polegał konflikt między nimi. Film zupełnie nie wspomina kwestii najistotniejszej. Nie chodziło przecież tylko o to, że Edouard był artystą, a ojciec ani nie cenił tego, co robił, ani nie rozumiał jego trybu życia. Nie jestem nawet pewna, czy i to jest w pełni zrozumiałe. A już oczywiście zupełnie irytująca, bo ckliwa, jest kluczowa dla ich relacji i dla filmu scena. Kto widział lub czytał, wie, o czym myślę, kto ma zamiar obejrzeć, a książki nie zna, nie powinien wcześniej wiedzieć. W filmowej wersji właściwie wszyscy bohaterowie tracą na wyrazistości. Ojciec nie okazuje się tak niezłomny, siostra Edouarda jest cieniem samej siebie, ale przede wszystkim marnym odbiciem literackiego pierwowzoru są demoniczny, zły do szpiku kości Pradelle i odgrywający w powieści kluczową rolę urzędnik ministerstwa, który odkrywa jego machinacje. Ten ostatni, chociaż jest postacią drugoplanową, został w książce znakomicie, głęboko scharakteryzowany. Tu jest tylko jakimś urzędnikiem.

Kto zna powieść, a szczególnie, kto ma ją tak świeżo w pamięci jak ja, będzie pewnie zawiedziony wątkami sensacyjnymi. Emocje, jakie towarzyszyły mi w czasie lektury, mają się nijak do filmowych. Gdzieś zginęło napięcie, które im bliżej rozwiązania, tym bardziej rosło. Poza tym kluczowy dla ekranizacji zabieg polegający na tym, że historię poznajemy z ust Alberta, od razu sprawia, że przynajmniej częściowo losy bohaterów są widzowi znane. No i w książce Lemaitre'a oba wątki są znacznie bardziej rozbudowane. W filmie wszystko zostało uproszczone, na czym szczególnie straciła historia Pradelle'a - widz nie pozna rozmiaru jego podłych, odrażających interesów i finansowych machinacji, a on sam nie jest ani w części tak odrażający i zepsuty do szpiku kości jak w powieści.

Z tym łączy się kolejny zarzut. Film jest po prostu elegancki - wszystkie kanty zostały wygładzone. Wojna i jej konsekwencje nie są tak straszne, bieda nie jest tak dojmująca, brudna, głodna, beznadziejna. Czy widz zrozumie, na czym polegał bezmiar prac związanych z ekshumacją poległych żołnierzy? Czy widz zrozumie, jak beznadziejna była sytuacja Alberta i Edouarda? Czy widz zrozumie, w jaką  moralną degrengoladę popadł świat po tamtej wojnie? Wszystko zostało pokryte patyną jak na starym obrazie. Tak, "Do zobaczenia w zaświatach" ogląda się jak stare zdjęcia i widokówki. A już najbardziej irytujący wydał mi się sposób, w jaki Edouard porozumiewał się ze światem. Zupełnie nieprawdopodobny i taki prosty! Nie będę już wspominała o zmianach w fabule, wiadomo, że koniecznych, ale nie wszystkie przypadły mi do gustu.

Elegancki film o trudnych sprawach. Do powieści się nie umywa!

Pierre Lemaitre "Do zobaczenia w zaświatach"

Powieść Pierre'a Lemaitre'a "Do zobaczenia w zaświatach" (Albatros 2014; przełożyli Joanna Polachowska, Oskar Hedemann) kupiłam jakiś czas temu zachęcona radiową rozmową na jej temat. O autorze słyszałam oczywiście wcześniej, ale ponieważ od lat szkoda mi już czasu na kryminały i powieści sensacyjne, nie było mi z nim po drodze. No ale "Do zobaczenia w zaświatach" to znacznie więcej niż tylko sensacja, no i przede wszystkim ciekawy temat - akcja toczy się we Francji tuż przed zawieszeniem broni w roku 1918 i zaraz po zakończeniu wojny. Dodam jeszcze, że Lemaitre dostał za swoją książkę Nagrodę Gouncourtów. Może i ta lektura czekałaby na swoją kolej jeszcze długo w czeluściach mojego czytnika, ale postanowiłam ją przeczytać przed premierą ekranizacji, która właśnie weszła na nasze ekrany. Oczywiście, kiedy tylko zaczęłam lekturę, natychmiast zrozumiałam swój błąd - obejrzenie filmu zaraz po przeczytaniu powieści jest bezsensem, co przecież doskonale wiedziałam. Nawet najlepsza ekranizacja w takiej sytuacji nie spełni oczekiwań. Przede wszystkim nie odda zawiłości charakteru i psychiki bohaterów i nie pokaże dobrze ich motywacji. Taki los szczególnie dotknie postacie drugoplanowe, a jednak odgrywające w książce ważną rolę. Skróty, przecież konieczne, odbiją się też na akcji - film trwa niecałe dwie godziny, powieść liczy ponad pięćset stron. Z drugiej strony lektura tej sensacyjnej przecież książki, kiedy zna się rozwiązanie, straciłaby wiele przyjemności. Bo przyznam, że "Do zobaczenia w zaświatach" czytałam z zapartym tchem, im bliżej końca, tym trudniej było mi się od książki oderwać. Jednym słowem i tak źle, i tak niedobrze. Ale do rzeczy.

Skoro wspomniałam już o wątku sensacyjnym, na którym opiera się pomysł powieści, zacznę od niego. Wątki sensacyjne są nawet dwa, a wiążą się z trójką głównych bohaterów połączonych jedną z ostatnich wojennych akcji, w której ranni zostali dwaj żołnierze, Albert i Edouard. Wojna dobiega końca, szczęśliwi, którzy ocaleli, marzą już tylko o powrocie do domu i wtedy porucznik d'Aulnay-Pradelle, który ma inne marzenia - awans i zarobienie wielkich pieniędzy, każe żołnierzom ze swojego oddziału  przeprowadzić atak na wzgórze oznaczone w wojskowej nomenklaturze  numerem 113. Jaki to ma sens teraz, kiedy wojna się kończy? Ale dla niego nieważny jest sens, ważny jest awans. Aby zmobilizować żołnierzy, posłuży się odrażającym podstępem. W rezultacie niekorzystnego splotu okoliczności Albert omal nie zginie, a Edouard, który go ocali, swój czyn przypłaci ogromnym, niewyobrażalnym  kalectwem. Ta jedna chwila zwiąże tę trójkę na zawsze - Albert i Edouard powodowani mieszaniną wyrzutów sumienia, wdzięcznością i wzajemną niechęcią będą odtąd na siebie skazani, a Pradelle'a boją się i nienawidzą. Oni będą żyć z dnia na dzień, w nędzy, bez perspektyw do czasu, kiedy Edouard nie wpadnie na szalony pomysł, który może przynieść im fortunę. On znakomicie się ożeni i jako zięć bogatego, szanowanego i bardzo ustosunkowanego człowieka, przystąpi do działania, które też ma mu dać wielkie pieniądze.

Oba przekręty mają wyjątkowo odrażający charakter, bo żerują na cierpieniu rodzin zabitych, na pamięci ofiar. A jednak obu nie można mierzyć tą samą miarą. Pradelle to cynik bez skrupułów, wyjątkowo odrażający typ, dla którego nie ma żadnych świętości. Pomiata i gardzi ludźmi, wykorzystuje ich i traktuje instrumentalnie. Naprawdę nie da się o nim powiedzieć nic dobrego. Zło w czystym wydaniu, typ z wyższych sfer, ale spod najciemniejszej gwiazdy. A Albert i Edouard? Okrutnie doświadczeni przez wojnę, zapomniani przez wdzięcznych rodaków, wyrzuceni na margines społeczeństwa. Takich postaci w powieści jest wiele. Chłopak zarabiający na życie przewożeniem towarów wózkiem, który ciągnie jedną ręką, bo drugą stracił, inwalidzi jeżdżący na skonstruowanych przez siebie wózkach, okaleczeni psychicznie, bojący się własnego cienia. Państwo czci swoich zmarłych bohaterów, stawia pomniki, buduje cmentarze, oczywiście tak trzeba, ale jednocześnie tym, którzy przeżyli, niewiele ma do zaoferowania. Marną rentę albo i nie. Ich miejsca pracy zostały już zajęte, nikt na nich nie czeka z otwartymi rękami. Czyn Alberta i Edouarda można by potraktować jak krzyk, protest, manifest, ale nie ma się co oszukiwać - nie kierują nimi takie pobudki. Albert, lękliwy, niezdecydowany i słabego charakteru, najpierw się broni przed pomysłem przyjaciela, potem ulega, bo nie bardzo ma wybór. Wdzięczność połączona z litością i wyrzutami sumienia, zmęczenie beznadziejną sytuacją - ta mieszanka sprawia, że w końcu godzi się wprowadzić szalony pomysł w życie. A Edouard? Chłopak z bogatej rodziny, samowolny, zepsuty pieniędzmi, nieznoszący sprzeciwu, artysta, który kiedyś życie traktował jak wieczny happening, teraz okaleczony, bez perspektyw, uzależniony od morfiny, bo tylko ona przynosi mu ulgę i pozwala zapomnieć. Dlaczego to robi? Bo chce pomóc Albertowi, który ich z ledwością utrzymuje? Czy może jest to dla niego kolejna zabawa, jeszcze jeden wielki happening na jakiś czas przywracający mu radość? Chyba jedno i drugie.

Ale ta powieść to coś znacznie więcej niż tylko świetnie wymyślona i napisana sensacja. Znajdziemy w niej bogactwo psychologicznych portretów i relacji między ludźmi. Nie tylko tej trójki. Jest tu jeszcze kilku pierwszoplanowych bohaterów znakomicie scharakteryzowanych. Ale i portrety postaci drugoplanowych, szczególnie szarego, odrażającego, pogardzanego przez wszystkich, ale uczciwego do bólu urzędnika z ministerstwa, który odkrywa machinacje Pradelle'a, są nietuzinkowe. Głęboko wchodzimy w motywacje bohaterów i relacje między nimi. Na pierwszy plan wysuwa się konflikt między Edouardem i jego ojcem, który być może stał się przyczyną dalszych nieszczęść.

Jest to także powieść o różnicach społecznych. Oglądamy bogatych i biednych. Burżuazję, sfery rządowe, bankierów, a jednocześnie pokojówki czy urzędników bankowych, którzy ledwo wiążą koniec z końcem, i całe rzesze biedaków imających się byle jakiej pracy lub zupełnie jej pozbawionych. Między nimi wznosi się mur nie do przebycia. Bogaci nic o tych biedakach nie wiedzą, nie zastanawiają się nawet nad ich życiem, gardzą nimi. Warto pamiętać, że Albert i Edouard w innych okolicznościach nigdy by nie zamieszkali razem. Pewnie i w różnicy pochodzenia tkwi przyczyna niechęci tego drugiego do przyjaciela z niższej sfery. Mur rośnie też między tymi, którzy na wojnie nie byli, i tymi, którzy z niej wrócili. Bo jest to też w końcu powieść o wojnie, o spustoszeniach, jakie czyni, o zniszczonym, zdegradowanym świecie. O każdej wojnie i o tej konkretnej - pierwszej. Wątek chowania poległych, z którym mierzą się władze, pokazuje rozmiar tragedii. Naprawdę świetna książka.

PS. Kiedy szukałam w sieci metryczki powieści, natknęłam się na idiotyczny opis jej treści. Po pierwsze są tam informacje niezgodne z fabułą, po drugie Edouard nazwany został wybuchowym artystą. Do licha, cóż to znaczy? Niechlujstwo czystej wody. Na szczęście na stronie wydawnictwa nie ma tych bredni. Można je znaleźć na stronach popularnych portali zajmujących się książkami i internetowych księgarni, w tym tak szacownej jak ZNAK. I jeszcze jedno zastrzeżenie- te nieprawdziwe informacje i kuriozalne sformułowania towarzyszą staremu wydaniu powieści. Kto produkuje takie bzdury? I dlaczego inni bezmyślnie jej powielają? Piszę o tym, bo już dość mam językowej bylejakości i niechlujstwa. Jak napisał niedawno Michał Rusinek: Lektura czasopism oraz książek [Ja dodałabym jeszcze - napisów filmowych.] powoduje, iż rośnie w nas przekonanie, że zawód korektora jest ostatnio na liście zawodów ginących. Nic dodać, nic ująć.

 

 

Urszula Jabłońska "Człowiek w przystępnej cenie. Reportaże z Tajlandii"

Nieprzypadkowo właśnie teraz zaraz po moich indochińskich lekturach sięgnęłam po zbiór reportaży  Urszuli Jabłońskiej "Człowiek w przystępnej cenie. Reportaże z Tajlandii" (Dowody na Istnienie 2017). Tajlandia to wprawdzie nie Indochiny, ale z nimi graniczy i bliska jest im kulturowo.

Wyspy, plaże, rozrywka, Bangkok, ewentualnie przy okazji jakieś zabytki, jeszcze parki narodowe, zawsze uśmiechnięci, grzeczni Tajowie. Takie pewnie będą pierwsze skojarzenia, kiedy padnie hasło Tajlandia. Bardzo przyjemne skojarzenia. A negatywne? Oczywiście seksturystyka. I tyle. Urszula Jabłońska postanowiła przełamać te stereotypy i pokazać więcej - ciemniejsze oblicze wakacyjnego raju. Trudno mi sobie wyobrazić, aby ktoś wierzył, że Tajlandia jest rzeczywiście rajem, ale leżąc na tajskiej plaży, na pewno warto spróbować dowiedzieć się więcej o tym kraju, wyjść poza stereotyp.

Dlatego bardzo ucieszyłam się, kiedy Dowody na Istnienie zapowiedziały książkę Urszuli Jabłońskiej. Potem jednak zrobiłam się nieco nieufna, kiedy usłyszałam, że aby napisać te reportaże wystarczył autorce kilkumiesięczny pobyt w Tajlandii. Mniej więcej trochę ponad rok temu przez świat reporterski przetoczyła się dyskusja na temat tego, na ile kreacji może sobie reporter pozwolić, na ile ważna jest drobiazgowość i wierność faktom, na ile takie ścisłe trzymanie się faktografii ma wpływ na formę - czy aby nie będzie nudno. Śledząc pilnie wymianę zdań, poczułam się trochę oszukana. Łuski spadły mi z oczu. Odpuściłam sobie jedna z książek, do której było wiele zastrzeżeń, no bo jednak sięgając po tę formę, chcę się czegoś dowiedzieć, oczekuję prawdy, nie mam ochoty zostać nabita w butelkę. Zresztą dylemat - wierność faktom albo nudna forma wydaje mi się z gruntu fałszywy. Przecież można pogodzić jedno z drugim! Piszę o tym, bo na marginesie tej dyskusji pojawiły się i inne zarzuty, które nie wybrzmiały tak mocno. Jak można pisać o kraju, który zna się tylko powierzchownie? Bez znajomości języka? Porozumiewając się z bohaterami za pośrednictwem tłumacza? Oczywiście czasem nie ma wyjścia, ale pisanie na przykład o Ameryce Łacińskiej, kiedy nie włada się hiszpańskim czy portugalskim to jednak nieporozumienie. I dlaczego nie zacząć od Polski? I dlaczego nie nabrać większego doświadczenia? Kiedy czyta się choćby reportaże Eda Vulliamego czy Wojciecha Jagielskiego, ma się poczucie, że autorzy znają temat od podszewki, że pracowali nad materiałem kilka lat, że odbyli mnóstwo spotkań, że w kraju, o którym piszą bywali wielokrotnie. A tu szast prast, kilka miesięcy, kilkanaście spotkań, kilkadziesiąt przeczytanych artykułów i jest książka. Trochę się wyzłośliwiam, ale nie potrafię pozbyć się nieufności. Nieco się uspokoiłam, kiedy na końcu autorka dziękuje profesorowi Bogdanowi Góralczykowi za konsultację tekstu, ale jednocześnie dodaje, że nie zawsze profesor podziela jej punkt widzenia. Może dlatego, kiedy czytałam te reportaże, aż kłuł mnie w oczy powtarzalny schemat - jest temat, jest spotkanie i rozmowa z bohaterką czy bohaterem, rzadziej jakieś własne doświadczenie (wycieczka po rozrywkowej dzielnicy Bangkoku), cała reszta to dokumentacja prasowa - przeczytane artykuły i książki, jeśli pojawiają się jeszcze inne postacie, to są bohaterami materiałów, na które autorka się powołuje. Czy gdyby nie świadomość reporterskiej kuchni podchodziłabym do tej książki inaczej? Cóż, prawdopodobnie tak.

A same teksty? Oczywiście poruszane tematy są bardzo ciekawe, jedne ważne (problem rozwarstwienia społecznego), inne to ciekawostki (popularność lalek do złudzenia przypominających dzieci).  Niektóre sprawy nie były już dla mnie nowością (seksturystyka, dzielnice rozrywki, żałoba po śmierci króla, niezwykle częste w Tajlandii zjawisko ladyboys, ogromna zabobonność Tajów, pozycja króla, migracja Rohindżów z Birmy), o innych nie słyszałam albo wiedziałam niewiele. Najbardziej poruszyły mnie reportaże o ludzkim nieszczęściu, o handlu ludźmi. O mężczyznach wabionych do pracy na statkach łowiących ryby, którzy traktowani są jak niewolnicy. I nie ma w tym stwierdzeniu cienia przesady. Natychmiast ością w gardle stanęły mi wszystkie zjedzone ryby. O ludziach z wiosek, którzy próbują ułożyć sobie jakoś życie w mieście, często wpadając w łapy nieuczciwych pośredników. Nierzadko jedno z rodzeństwa haruje ponad siły (jeśli jest to dziewczyna, bywa, że zostaje prostytutką), aby inne mogło się wykształcić. O Rohindżach uciekających z Birmy i więzionych w obozach przez handlarzy ludźmi. Ciekawy jest reportaż o mnichach buddyjskich, którzy już od dawna przestali być postrzegani tylko jako wystrzegający się przemocy, uczciwi, łagodni, żyjący w cnocie ubóstwa. Motywem przewodnim całości jest historia aktywistki, która śmiało wyrażała swoje poglądy i ośmieliła się skrytykować króla. Ja zaskoczona nie byłam, bo temat trochę poznałam, ale myślę, że niekoniecznie każdy czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, jaką pozycję ma w Tajlandii król. Pytanie, czy naprawdę jesteś Tajką/Tajem, skoro źle piszesz czy mówisz o swoim kraju, które jest tematem innego reportażu, również łączy się z tym problemem.

Czytać? Nie czytać? Oczywiście czytać, bo mimo moich zastrzeżeń sporo się można dowiedzieć, a połyka się tę książkę bardzo szybko. Warto jednak mieć świadomość, że aby naprawdę poznać tajskie problemy, trzeba szukać też innych źródeł.

Letnie filmowe remanenty (II) - "Dunkierka", "Twój Vincent"

Ciąg dalszy filmowych wakacji, czyli nadrabiania zaległości, a to wszystko dzięki mojemu ulubionemu kinu (Więcej na ten temat w przydługim wstępie w poprzednim wpisie z tego cyklu). Tym razem obejrzałam dwa hity - "Dunkierkę" i "Twojego Vincenta".

Do mającej bardzo dobre recenzje i sukces frekwencyjny "Dunkierki" przymierzałam się kilkakrotnie, wahałam się, zastanawiałam, jak mi się to czasem zdarza. A że z kinem komercyjnym od dawna mi nie po drodze, w końcu nie poszłam. No ale za osiem złotych w czasie letniej kanikuły? Żal taką okazję zmarnować. "Dunkierka" jest rzeczywiście znakomicie zrobiona. Akcja rozgrywa się na trzech planach - na miejskich plażach, gdzie na ewakuację oczekują brytyjscy i francuscy żołnierze, na morzu i w powietrzu. Film trzyma w napięciu, ma świetne zdjęcia i zapierające dech w piersiach sceny powietrznych pojedynków czy nalotów na plaże. Nie mniej emocjonujące i straszne są widoki zatapianych okrętów. Tak bardzo dałam ponieść się emocjom, że w pewnym momencie stwierdziłam, iż chyba nie potrafię dotrwać do końca. A przecież doskonale znam reguły gatunku, więc wiedziałam, że większość głównych bohaterów przeżyje, no ale przecież ktoś zginąć musi. Oczywiście z kina nie wyszłam. Uwagi zgłaszam dwie. Pierwsza - może wstyd się przyznawać, ale nieco mylili mi się dwaj główni bohaterowie i niestety nie bardzo potrafiłam odróżnić od siebie samoloty, które brytyjskie, które niemieckie, a to rzecz podstawowa. No ale winy twórców w tym pewnie nie ma. Druga uwaga - patetyczne i ckliwe zakończenie. Tego nie znoszę. Ale oczywiście największą wartością "Dunkierki" jest wydobycie z niepamięci nieprawdopodobnej operacji z czerwca 1940 roku, kiedy to dzięki pospolitemu ruszeniu brytyjskich jachtów, stateczków wycieczkowych, kutrów i tym podobnych jednostek z plaż Dunkierki udało się ewakuować ponad trzysta tysięcy żołnierzy. Większość angielskich z Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego, reszta to Francuzi. Obie armie były spychane przez niemieckie wojska w stronę morza, zostały wzięte w kleszcze, żołnierzom groziła śmierć albo w najlepszym razie niewola. Tragedia polegała też na tym, że gdyby armia brytyjska straciła tylu ludzi, Wielka Brytania stałaby się bezbronna. Dlaczego do ewakuacji posłużono się pospolitym ruszeniem lekkich, małych jednostek? Bo wielkie okręty wojenne nie mogły przecież podpływać na samą plażę, tylko do mola czy falochronu. W ten sposób udałoby się uratować nielicznych. Były też oczywiście celem ataków z powietrza. Kiedy zaczynała się ta brawurowa, pełna poświęcenia, nieprawdopodobna akcja, Churchill liczył, że uda się ewakuować około pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy. Skala przerosła najśmielsze oczekiwania. Te informacje, które zdobyłam po wyjściu z kina, bo oczywiście nie z "Dunkierki" tego się dowiedziałam, są wartością, którą dzięki filmowi zyskałam. Plus świadomość, co widać na ekranie, ilu ludzi zginęło w czasie tej operacji. Nie tylko żołnierzy, ale też lekarzy, pielęgniarek, kobiet służących w jednostkach pomocniczych i ochotników prowadzących swoje jachty czy kutry. Cierpienie, przerażenie, panika, śmierć.

A teraz o "Twoim Vincencie". Dlaczego nie poszłam do kina wcześniej na obsypany nagrodami i mający świetne recenzje film? Bo jest animowany. Wiem, to głupie i nieprofesjonalne, żeby mieć uprzedzenie do animacji tylko dlatego, że kojarzy się z kinem dla dzieci. Ale tak mam i trudno mi się przełamać. A z "Twojego Vincenta" wyszłam zachwycona! To film, który budzi zachwyt na wielu poziomach. Po pierwsze życie van Gogha przestaje być białą plamą. Podziwiamy jego obrazy, ale co o nim wiemy? Że odciął sobie ucho i miał opinię szaleńca. Najczęściej tyle. Tymczasem film Doroty Kobieli i Hugha Welchmana, którego akcja wprawdzie toczy się już po śmierci malarza, opowiada o jego życiu. Dowiadujemy się, jak tragicznie żył i jak wielkie znaczenie miała dla niego sztuka. Chociaż doceniany przez innych artystów, był zupełnie nieznany. Za życia sprzedał tylko jeden obraz! Utrzymywał go brat, który nie był przecież zamożnym człowiekiem. Charakter miał niełatwy i cierpiał na psychiczne problemy. To w skrócie. Aby zainteresować widza, twórcy posłużyli się kryminalną intrygą. Akcja toczy się już po samobójczej śmierci malarza, ale główny bohater, który ma doręczyć bratu van Gogha odnaleziony list, zaczyna podejrzewać, że malarz został zastrzelony i chce rozwiązać zagadkę jego śmierci, a przy okazji coraz więcej się o nim dowiaduje. Rzeczywiście pojawiła się taka teoria, ale znawcy życia malarza raczej ją dyskredytują. Kryminalna zagadka to oczywiście druga zaleta filmu, który  dzięki niej trzyma w napięciu. Kolejny zachwyt to oczywiście wspaniała plastyczna forma. Wiele scen i kadrów to przeniesione na ekran obrazy malarza, inne zostały trochę przekształcone, pozostałe techniką nawiązują do malarstwa van Gogha. Dlatego na ekranie pojawiają się postacie z jego obrazów, najczęściej ludzie, których znał. To oni są bohaterami filmu. Żyją, stają się postaciami z krwi i kości, przejmujemy się ich losem, podobnie jak życiem samego artysty, który na ekranie pojawia się tylko we wspomnieniach. Retrospekcje wykonane zostały inną techniką, nie nawiązują do malarstwa van Gogha, są czarno-białe. I wreszcie zachwyt ostatni połączony z podziwem dla twórców. To sposób, w jaki film powstał, i determinacja, aby udało się go zrobić. Dorota Kobiela, absolwentka ASP, zafascynowana van Goghiem, początkowo chciała zrobić o nim krótki kilkuminutowy film. Miała zamiar namalować go sama, wtedy byłoby to możliwe. Potem pomysł, między innymi dzięki współtwórcy, rozrósł się. Efekt oglądamy na ekranie. Ile determinacji wymagało zgromadzenie funduszy, przekonanie, że warto zainwestować w taki film, że ktoś go obejrzy! Ile benedyktyńskiej pracy zrobienie go! Przy malowaniu pracowało ponad stu malarzy, początkowo tylko z Polski i Ukrainy, potem już, trochę przez przypadek, z wielu krajów. Najpierw w studiu nakręcono wersję z aktorami, potem film został namalowany. Rozpisałam się, wystarczy. Kto ciekawy, niech poszuka sobie w internecie wywiadów z Dorotą Kobielą i innymi osobami. Sporo ich  ukazało się przy okazji premiery "Twojego Vincenta". Tam znacznie więcej szczegółów. Piękny, wzruszający i trzymający w napięciu film. Ja jestem zachwycona!

 

Indochińskie lektury (II) - Michael Herr "Depesze"

Druga z moich indochińskich lektur - "Depesze" Michaela Herra (Karakter 2016; przełożył Krzysztof Majer). Kiedy docierałam do niej w moim czytniku, zawsze wpadałam w popłoch, bo uświadamiałam sobie, jak rośnie góra zaległości. Kiedyś była nowością, potem wiecznym wyrzutem sumienia. Wreszcie ją przeczytałam, co nie zmienia faktu, że takich pozycji na mojej wirtualnej półce stale przybywa. A przecież jest jeszcze ta druga, prawdziwa, drewniana! No ale do rzeczy.

"Depesze" to opowieść o wojnie w Wietnamie. Zapis wspomnień, spotkań z ludźmi, refleksji, atmosfery. Michael Herr w latach 1967-1969 był korespondentem wojennym amerykańskiego pisma Esquire. To gazeta lifestylowa, publikowali w niej wybitni amerykańscy pisarze - Hemingway, Capote, Steinbeck. Herr, rocznik 1940, nie należał oczywiście do ich grona, był wolnym strzelcem, zdarzało się, że korespondencję publikowano mu po kilku miesiącach. Wspominam o tym, bo to ważne w kontekście książki. Autor w rozdziale poświęconym swoim kolegom dziennikarzom, którzy jak on byli wtedy w Wietnamie, pisze o tym, jakie zdumienie wywoływała wśród żołnierzy wiadomość, dla jakiego pisma pracuje. Jeszcze ważniejsza jest jego refleksja dotycząca tego, jak wiele najrozmaitszych gazet z całego świata wysyłało do Wietnamu swoich korespondentów. Tylko po co, skoro po latach wojny temat znużył czytelników i, o ile nie wydarzyło się coś spektakularnego, korespondencje stamtąd lądowały na dalekich stronach. Tak jest zresztą zawsze. Wojna w Syrii już dawno znudziła media i nas. Przywykliśmy, bo ileż można. A tam stale giną ludzie.

Przemyślenia na temat roli i kondycji korespondenta wojennego to jeden z ważniejszych tematów książki Herra, może też najciekawszy. Szczery i zaskakujący. Bo autor ostatecznie przyznaje, że chociaż korespondenci, którzy jechali na front, a nie siedzieli tylko w Sajgonie, narażali życie, widzieli rzeczy straszne, obcowali z bólem i śmiercią, jednocześnie jarali się wojną, że użyję tu tego kolokwializmu, który w tym miejscu wydaje mi się bardzo trafny. Chociaż często pobyt w Wietnamie odchorowywali, przypłacali depresją, tak było w wypadku autora, to jednocześnie okres tam spędzony uważali za bardzo ważny, może najważniejszy w życiu. Na wojnę jechali, chociaż nie musieli, co niezmiernie dziwiło żołnierzy marzących o wyrwaniu się z tego piekła, mogli też, w przeciwieństwie do nich, w każdej chwili wrócić. Po co tam siedzieli? Czy jeszcze wierzyli, że mogą coś swoim pisaniem zmienić? Czy ważna była tylko przygoda, adrenalina, życie na krawędzi i zarabianie pieniędzy?

Świadectwem tych dylematów jest książka Herra - z jednej strony opowieść o strachu, śmierci, cierpieniu, beznadziejnej sytuacji żołnierzy, którzy są tylko trybikiem w wojennej machinie, o znieczulicy na zło, jakie się wyrządza, w końcu rozkaz to rozkaz, o fascynacji zabijaniem, z drugiej pełno tu barwnych wspomnień, które autor przytacza z wyraźnym sentymentem. Dużo opowieści o kolegach dziennikarzach, wśród których miał przyjaciół, o spotkanych na froncie żołnierzach, najrozmaitszych dziwakach. Przyznam, że nie potrafię pogodzić się z takim punktem widzenia, chyba bardzo męskim. Nie kwestionuję go, tak widzi wojnę Herr i pewnie nie jest jedyny, w końcu to on na niej był, ale go nie rozumiem. Dawno już wyrosłam z fascynacji wojennymi przygodami, dlatego za swój przyjmuję punkt widzenia, jaki znajduję w książkach na przykład Barbary Demick ("W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy"), Eda Vulliamiego ("Wojna umarła, niech żyje wojna"), Yazbek Samar ("Przeprawa. Moja podróż do pękniętego serca Syrii") czy Wojciecha Tochmana ("Jakbyś kamień jadła"). Nie zrozum mnie źle, czytelniku tej notki, nie odrzucam książki Herra. Jest świetnie napisana, stawia ważne pytania dotyczące pracy korespondenta wojennego i szerzej roli prasy w relacjonowaniu wydarzeń, jej odpowiedzialności, manipulacji informacją. Pokazuje paradoks - piekło i chaos wojny i jednocześnie fascynacja nią. Cóż, taka jest ludzka natura. Pewnie dopóki tak będzie, a być może nigdy się to nie zmieni, świat nie wyjdzie z przeklętego kręgu wojen i przemocy.

Na koniec muszę wspomnieć, że "Depesze" skupiają się na Amerykanach - żołnierzach i dziennikarzach. To oni są bohaterami tej książki, ich punkt widzenia poznajemy, ich strach, ich cierpienie, ich zmęczenie, ich pot i łzy, ale także, powtórzę to jeszcze raz, ich nienawiść, ich fascynację zabijaniem, ich bezduszność. Niewiele miejsca poświęca autor cierpieniom zadanym drugiej stronie. Ale uważny czytelnik odnajdzie gdzieś między słowami gorzką refleksję o pogardzie Amerykanów dla Wietnamczyków z Południa, bo o wrogach z Północy nie ma co wspominać, o ich cynicznym wykorzystywaniu. 

Książka Herra jest szczerym świadectwem tamtych strasznych zdarzeń. Czego by jednak nie pisał, nie należy zapominać, że w społeczeństwie amerykańskim spowodowała traumę. Jej ślady odnajdziemy przecież w sztuce - w literaturze i w filmie.

Letnie filmowe remanenty (I) - "Plan B", "Fantastyczna kobieta"

Lato to najczęściej filmowa posucha, jednego roku jest trochę lepiej, innego gorzej, ale zazwyczaj po prostu nie ma na co iść do kina. Świadectwem tego są moje notki - w czasie tegorocznych wakacji tylko dwie o filmie, nic mi też nie uciekło, kiedy podróżowałam. Na szczęście od kilkunastu już lat w moim mieście w moim ulubionym kinie trwa wakacyjny festiwal filmowy. Co najważniejsze - bilet kosztuje tylko osiem złotych (dawniej pięć), w dodatku jeśli zbiera się pieczątki, to ósmy jest za darmo! Co tydzień w repertuarze kilkanaście pozycji, każdy tytuł grany jest trzy albo cztery razy w różne dni i o różnych godzinach. Co ważne, można zobaczyć nie tylko filmy z poprzedniego roku, ale i starsze. Zdarzają się prawdziwe perełki. Jednym słowem znakomita okazja, żeby nadrobić zaległości albo po raz drugi wybrać się na ulubiony film. Z powtórek obejrzałam sobie jeszcze raz, z wielkim zainteresowaniem i  z wielką przyjemnością, "The Square" i "Cichą noc", doceniając ponownie reżyserską robotę i utwierdzając się tylko w przekonaniu, że to znakomite filmy. A tytuły, których wcześniej nie widziałam? Dziś będzie o dwóch - "Plan B" i "Fantastyczna kobieta", którą już tu anonsowałam.

Na "Plan B" Kingi Dębskiej nie poszłam wcześniej, bo nie byłam wielką entuzjastką jej poprzedniego filmu "Moje córki krowy", a poza tym właśnie wtedy wyjeżdżałam. Teraz było odwrotnie - właśnie wróciłam i bardzo chciałam iść do kina, no i miałam ochotę na lżejszy repertuar, co raczej rzadko mi się zdarza. Kto widział "Plan B", może, ale nie musi, się zdziwić - jak to lżejszy repertuar? Przecież to kino o stracie - o ludziach, którzy kogoś w różny sposób  stracili i cierpią. No tak, niby się zgadza, ale ... Takie filmy lubię sobie nazywać eleganckimi i przyjemnymi filmami o poważnych, trudnych sprawach. Dlaczego? Bo nie ma w nich prawdziwego życia. Bo bohaterowie są ładni, ładnie ubrani i mieszkają w ładnym otoczeniu, w ładnych mieszkaniach jak spod igły (czytaj spod ręki i oka projektanta albo z katalogu przysłowiowej Ikei). Wszystko bywa tu miłe dla oka. Tak jest i tym razem. Nawet jeśli bohater grany przez Marcina Dorocińskiego właśnie wyszedł z więzienia i mieszka w zwykłym mieszkaniu w zwykłym bloku, to szybko spotyka pięknych ludzi, z którymi się zaprzyjaźnia, bo są otwarci i tolerancyjni, a poza tym on przecież w gruncie rzeczy jest bardzo dobrym i szlachetnym człowiekiem, o czym prawie natychmiast cudownym zbiegiem okoliczności się przekonują, i potem już oglądamy go tylko i wyłącznie w pięknych okolicznościach ich pięknego mieszkania. Pozostali bohaterowie od razu mieszkają sobie miło i przyjemnie, są ładni i ładnie albo wręcz awangardowo ubrani. Miasto też jest oczywiście ładne. Świat idealny. A jeżeli zdarzy się tragedia? To owszem, bohaterowie bardzo cierpią, ale tylko przez chwilę, bo szybko spotykają na swojej drodze miłych, uczynnych, empatycznych ludzi, którzy im pomagają, a nawet zostają ich przyjaciółmi. Jednym słowem z każdym nieszczęściem można sobie poradzić, mało tego - nieszczęście pchnie nasze życie na nowe, lepsze tory. Że tak bywa? Tak, zdarza się, ale nie przebiega tak gładko jak w tym poradnikowym filmie. Że to film? No tak, ale niby o poważnych sprawach, a nie przysłowiowa romantyczna komedia. I jeszcze jedno. Teraz śmiertelnie poważnie. "Plan B" pocieszenie przyniesie tylko komuś, komu i tak nie musi. Jeśli ktoś jest rzeczywiście samotny, raczej wpędzi go w jeszcze większą czarną dziurę. Bo tak prosto w życiu nie jest. Ale oglądało się miło.

A teraz zachwyt - "Fantastyczna kobieta" chilijskiego reżysera Sebastiana Lelio. Już w tym miejscu, przy okazji jego "Nieposłusznych", które właśnie weszły do kin, wyrażałam swoje zdziwienie, że przegapiłam ten film, ba nawet nie miałam pojęcia o jego istnieniu. Na szczęście udało się nadrobić ten brak. Wyszłam z kina zachwycona, poruszona, wściekła i zaskoczona. Wściekła na sytuację, w jakiej znalazła się bohaterka. A dlaczego zaskoczona? W opisie dystrybutora czytamy, że główna bohaterka, Marina, po nagłej śmierci swojego starszego partnera będzie musiała walczyć z wrogo nastawioną do niej rodziną, ale także ze służbą zdrowia i policją. Myślałam sobie - nie była żoną, nie ma praw, awantura o mieszkanie, pieniądze, wiadomo. Tymczasem okazuje się, że nie tu tkwi problem, a przynajmniej nie tylko, i nie o tym jest ten film. Porusza znacznie poważniejszy temat. I w tym miejscu, ktoś, kto filmu nie widział, a ewentualnie chciałby obejrzeć, powinien przerwać czytanie, bo musi być spojler. W kwadratowym nawiasie i kursywą zapiszę to, czego wiedzieć się wcześniej nie powinno. [Otóż Marina jest transseksualna. Przechodzi korektę zmiany płci. Ma niewielkie piersi, najprawdopodobniej jest już po kuracji hormonalnej, chodzi w sukienkach, wygląda jak kobieta, jednak  czasem można dopatrzeć się w niej męskich rysów, ale nie przeszła jeszcze zasadniczej operacji, oficjalnie też jest jeszcze mężczyzną, Danielem. I tego właśnie nie akceptuje rodzina jej zmarłego partnera. Nie akceptuje to mało powiedziane - jest w nich nienawiść i furia! Pozornie kulturalni ludzie, na pewno dobrze sytuowani, eleganccy zachowują się brutalnie, agresywnie, w najlepszym razie złośliwie i po chamsku. To oni wprawiają w ruch machinę urzędniczą - służbę zdrowia i policję, która pozornie dla dobra Mariny chce wyjaśnić, czy nie doszło do nadużycia ze strony jej zmarłego partnera. Lekarze i policjantka zachowują się jednak jak słoń w składzie porcelany i stosując procedury, zwyczajnie ją upokarzają. Wszystko odbywa się w białych rękawiczkach, a bohaterka cierpi i z godnością próbuje znosić kolejne upokorzenia. A Marina jest rzeczywiście fantastyczna. Walczy o godność i wie, czego chce - pożegnać zmarłego ukochanego, być na jego pogrzebie i zabrać psa, którego jej ofiarował. Syn zmarłego, żeby tylko pokazać swoją siłę i zrobić Marinie na złość, ignoruje wolę ojca. Czy oddanie psa to tak dużo? Przecież Marina nie domaga się ani mieszkania, ani samochodu, ani pieniędzy. Jest zdeterminowana i kiedy nie ma innego wyjścia, ucieka się do agresji. Kobieta walcząca. Świetna.] Na koniec, tym, którzy nie przeczytali zasadniczej części notki o filmie Sebastian Lelio, chciałabym powiedzieć, a właściwie napisać, że Marina jest rzeczywiście fantastyczna - silna, odważna, wie, czego chce i walczy o siebie, o swoją godność. Bije od niej jakiś  magnetyzm, co sprawiło, że tak mocno przeżywałam jej historię. Bardzo dobry film, warto go poszukać.

"Nieposłuszne"

Zbieg okoliczności sprawił, że niemal tydzień po tygodniu obejrzałam dwa filmy chilijskiego reżysera Sebastiana Lelio, o którym, wstyd się przyznać, wcześniej nie słyszałam, a teraz będę wyczekiwać każdego jego nowego obrazu. Ale to nie koniec zbiegów okoliczności - TVP Kultura pokazała akurat "Glorię", wcześniejszy film Lelio. Nagrałam, wkrótce obejrzę. Ale po kolei - najpierw zobaczyłam "Fantastyczną kobietę" i wpadłam w zachwyt. Nie potrafię zrozumieć, jak to się stało, że ją przeoczyłam? Czy była pokazywana w kinach? Dlaczego nie zarejestrowałam, że dostała Oskara w kategorii filmów nieanglojęzycznych? No a w miniony weekend wszedł do kin kolejny obraz Lelio - "Nieposłuszne". Ciekawy temat i nazwisko reżysera sprawiły, że bez względu na oceny postanowiłam film obejrzeć. Na pewno "Fantastyczna kobieta" jest obrazem lepszym, bardziej witalnym, energetycznym, a jej temat i jego ujęcie ciekawsze, może dlatego, że mniej w kinie obecne, ale "Nieposłuszne" jak najbardziej zasługują na uwagę. Są inne w nastroju - spokojne, melancholijne, co podkreśla przygaszona kolorystyka jesiennego Londynu. Emocje kipią pod spodem. To historia miłości niemożliwej, miłosnego trójkąta, z którego przynajmniej jedna osoba zawsze wyjdzie zraniona. Historia rozgrywająca się w środowisku londyńskich ortodoksyjnych Żydów. Temat trochę podobny do poruszonego w przejmującym i równie ciekawym izraelskim filmie sprzed kilku lat "Oczy szeroko otwarte". Tam była to opowieść o miłości dwóch mężczyzn, też ortodoksyjnych Żydów, tu bohaterkami są kobiety, Ronit i Esti. Kto nie widział "Nieposłusznych", niech zobaczy koniecznie, kto już w kinie był, może czytać dalej. Zapraszam.

Historia miłosnego trójkąta pokazana w "Nieposłusznych" jest dlatego ciekawa, bo rozgrywa się w zamkniętej społeczności ortodoksyjnych Żydów, co prowokuje do zadania kilku ważnych pytań. Ronit i Esti zakochały się w sobie jako młode dziewczyny, kiedy sprawa wyszła na jaw, wybuchł skandal. Na domiar złego  Ronit była córką rabina. Wtedy wybrały dwie różne drogi - pierwsza opuściła społeczność, w której się urodziła, i wyjechała do Nowego Jorku, gdzie z czasem osiągnęła artystyczny sukces - została fotografką. Druga nie zdecydowała się na tak radykalny krok, została. Dlaczego dokonały tak różnych wyborów? Możemy się tylko domyślać. Czy chodzi o to, że Ronit była bardziej zdecydowana, bardziej przebojowa, a jej ukochana odwrotnie? Tak  się początkowo wydaje. Esti sprawia wrażenie cichej, niepewnej, zalęknionej, pozbawionej swojego zdania. Może taka była w młodości, ale kiedy w miarę rozwoju wydarzeń lepiej ją poznajemy, przekonujemy się, że potrafi być stanowcza, wie, czego chce. Szczególnie kiedy jest z Ronit, staje się kimś innym.

Ale Esti jest frum. To słowo pada w filmie wielokrotnie. Często w kontekście ironicznym, zwłaszcza, kiedy mówi tak o sobie Ronit, wkładając na głowę perukę, gdy wybiera się na rozmowę z wujem. Co znaczy być frum? Oglądając film, myślałam, że to słowo dotyczy kobiet żyjących tak, jak powinna żyć dobra, ortodoksyjna Żydówka. Zasłania włosy, ubiera się skromnie, pracuje, przykładnie żyje z mężem i rodzi dzieci. Ale kiedy sprawdziłam, okazało się, że frum oznacza wierzącego członka ortodoksyjnej społeczności żydowskiej przestrzegającego religijnych nakazów. To znacznie więcej niż bycie porządną żydowską kobietą. Tu chodzi o wiarę. I to jest chyba odpowiedź na pytanie, dlaczego Ronit i Esti wybrały tak różne drogi. Pierwsza nie była i nie jest wierząca, wiara jej nie ogranicza, chce żyć po swojemu. Druga wierzyła i wierzy. To dlatego nie uciekła, tylko podporządkowała się, dlatego posłuchała rabina i wyszła za mąż za Dovida. Szczerze wierzyła, że taką drogę powinna wybrać i wszystko się ułoży. Ale natury nie da się oszukać. Esti nie tylko nie zapomniała o Ronit - po wielu latach wykorzystała okazję, aby sprowadzić ją do domu. Sprawy mają się znacznie gorzej - przez cały czas podobają się jej tylko kobiety. Jest lesbijką, ale żyje wbrew swojej naturze. To rozdwojenie między zasadami wiary, a jej tożsamością sprawia, że nie może być szczęśliwa. Prawdopodobnie głęboka wiara jest powodem, że  nie decyduje się w końcu wyjechać z Ronit, a w pewnym momencie wydawało mi się, że podjęła już taką decyzję. Ale coś się w niej jednak zmieniło, powrót do dawnego życia jest niemożliwy. Prosi męża, aby pozwolił jej odejść, aby zwolnił ją z przysięgi małżeńskiej. Nie potrafi już z nim być, udawać miłości, spać z nim, chce też ratować swoje dziecko, chce, aby miało wybór. Wyjazd z Ronit byłby posunięciem radykalnym, ona wybiera coś pomiędzy. Może także dlatego, aby umożliwić Dovidowi kontakt z dzieckiem.

Taka decyzja sprawia, że cierpią wszyscy - Ronit, Esti i jej mąż. Kogo winić? Chyba skostniałą, zamkniętą społeczność, która wymaga od swoich członków heroizmu i łamie im życie. Dovid wiedział, jaka jest sytuacja, ale podporządkował się autorytetowi rabina. Czy dlatego teraz sam rezygnuje z tego zaszczytu? Czy zdał sobie sprawę, jaką odpowiedzialność na siebie bierze, jak może się pomylić? Czy zrozumiał, że nie miał prawa nie zawiadomić Ronit o chorobie jej ojca? Nie zrobił tego także nikt ze społeczności, poza Esti oczywiście. Mało tego. Ronit została wymazana jako córka rabina, musi upominać się o swoją obecność w jego życiu. I nie chodzi jej o spadek - z tym, że została go przez ojca pozbawiona, godzi się łatwo. Jednak chce, aby uznano, że była jego córką.

Na uwagę zasługuje jeszcze jedno. Takt Ronit, która walcząc o swoje prawa, nie kryjąc się ze swoimi poglądami, jednocześnie nie chce nikogo skrzywdzić i zranić. Ani Esti, ani Dovida, ani nikogo ze społeczności. Balansowanie jest trudne, czasem się udaje, czasem nie.

Indochińskie lektury (I) - Patrick Deville "Kampucza"

O Patricku Deville'u słyszałam, ale nigdy dotąd nie sięgnęłam po żadną z jego książek. "Kampuczę" (Noir sur Blanc 2017; przełożył Jan Maria Kłoczowski) postanowiłam przeczytać, bo interesuje mnie temat - Indochiny. I tu uwaga zasadnicza - wbrew tytułowi nie jest to książka o Kambodży ani o Czerwonych Khmerach, ale o całym regionie, chociaż punktem wyjścia dla rozważań autora jest rzeczywiście proces Ducha, szefa okrytego ponurą sławą więzienia Tuol Sleng w Phnom Penh w czasach rządów Pol Pota. Więzienia, dodajmy, do którego trafiali rzekomi wrogowie wykryci w szeregach Organizacji. Tak to rewolucja zjada własne dzieci. I uwaga druga, kto chce poznać historię rządów Czerwonych Khmerów i szerzej, Kambodży, niech koniecznie sięgnie po inne książki, na przykład po znakomity i wstrząsający reportaż Zbigniewa Domarańczyka "Kampucza, godzina zero" wznowiony kilka lat temu przez Dowody na Istnienie. Zbigniew Domarańczyk wraz z ekipą telewizyjną wjechał jako pierwszy dziennikarz (dostał wizę z numerem jeden) do wyzwolonej Kampuczy i zdał relację z tego, co zobaczył, ale również opowiedział o tym, jak doszło do zwycięstwa Czerwonych Khmerów. Jednym słowem kawał historii. Z "Kampuczy" Deville'a tego wszystkiego się nie dowiemy, bo nie taki jest jej cel. Kto czytał wcześniej inne książki autora, ten pewnie doskonale wie, na czym polega jego niepodrabialny styl.

"Kampucza" to bardziej eseje niż reportaże. Autor podróżuje po regionie - w przerwach procesu Ducha jedzie do Wietnamu czy Bangkoku i snuje opowieść o francuskich Indochinach. Opowieść pozornie bez ładu i składu, pełną skojarzeń, przypomnień i rozmyślań. Tak działa nasza pamięć i proces myślenia. Kto oczekuje uporządkowanego historycznego wykładu, będzie zawiedziony. Trzeba się w ten sposób opowiadania wciągnąć, poddać się jego pozornemu chaosowi, a wtedy lektura stanie się wielką przyjemnością. Ja już wiem, że nie jest to moje ostatnie spotkanie z twórczością Deville'a.

Osią opowieści o historii regionu i jego fascynującym pięknie jest odkrycie francuskiego podróżnika Henriego Mouhota, który w roku 1860, jak głosi legenda przez przypadek, odkrył świątynie Angkoru, centrum świata wielkiego królestwa Khmerów, które ostatecznie upadło w XV wieku. Dla autora w historii Indochin ten rok staje się rokiem zerowym, odtąd wszystko jest ileś lat przed lub ileś lat po. Deville opowiada o pasji Mouhota, o podróży łodzią po Mekongu, wreszcie o jego tragicznej, albo raczej smutnej, śmierci w chatce nad Mekongiem gdzieś na terenie dzisiejszego Laosu. Na kartach "Kampuczy" pojawiają się też historie innych odkrywców (Czy to dobre słowo? Może lepiej - badaczy?) tych terenów. Na przykład Paviego czy Garniera. Opisy ich podróży, których celem było między innymi zbadanie Mekongu i ustalenie, na ile rzeka jest żeglowna. Autor, wielki erudyta, lubi dla porównania pokazywać, co w tym samym czasie działo się w kolonizowanej przez Europejczyków Afryce czy Ameryce Południowej. Dlatego wspomina o bohaterach innych swoich książek. Deville pisze też o tym, jak Francja i Wielka Brytania dzieliły pomiędzy siebie strefy wpływów na tym terenie, jak ustalano granice, jak kawałkowano Indochiny.

A miejsce to fascynowało i później. Mieszkali tu dłużej lub krócej także pisarze, na przykład Pierre Loti, Graham Greene czy Andre Malraux. Ten ostatni, przyszły francuski minister kultury, w czasach swojej młodości próbował wywieźć z Angkoru jakąś rzeźbę czy raczej płaskorzeźbę. Nie on jeden niestety, proceder był dość powszechny. Groził mu proces i więzienie, ale ponieważ już zaczął się dobrze zapowiadać jako pisarz, wstawiennictwu słynnych ludzi pióra zawdzięcza niewielką karę, o ile dobrze pamiętam (a czytałam "Kampuczę" w okolicznościach niesprzyjających robieniu notatek), skończyło się na grzywnie. Cóż, błędy młodości. Autor przywołuje powieści autorstwa wymienionych przed chwilą pisarzy. Ich akcja toczy się oczywiście w Indochinach. Aluzji literackich jest tu znacznie więcej, choćby do Conrada, jego "Jądra ciemności" czy "Lorda Jima".

Ponieważ Indochiny usiane są krwią podróżników, żołnierzy pozostających w służbie armii francuskiej, ofiar indochińskich wojen, rewolucji Czerwonych Khmerów, Deville snuje historiozoficzne refleksje nad tym, jak to się dzieje, że ktoś znajdzie się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu. Jak mantra powtarza wymyśloną przez siebie frazę o tym, że przydziału (na życie) się najczęściej nie wybiera. Przypadek decyduje, że rodzimy się w takim a nie innym miejscu, w takim a nie innym czasie. Jaki wpływ na swój los miały ofiary Czerwonych Khmerów, Wietnamczycy, których wioski bombardowała  amerykańska armia, czy wreszcie żołnierze tej armii wysłani na wietnamską wojnę? Tylko niektórzy szczęśliwcy rzeczywiście decydowali o swoim losie, jak pisze Deville, sami wybrali sobie przydział i do nikogo nie mogli mieć pretensji o konsekwencje swoich wyborów.

"Kampucza" pełna jest też opisów pięknej przyrody, miast, spotkań z ludźmi czy podróży odbywanych przez autora. Ciekawa, melancholijna, pięknie napisana książka.

 

Popularne posty