Weronika Rokicka "Indie. Kraj miliarda marzeń"

Półtora roku temu pojawiło się na naszym rynku książkowym nowe

wydawnictwo, właściwie imprint Wydawnictwa Otwartego, Szczeliny. Ukazują się w nim książki non fiction poświęcone konkretnym państwom lub problemom współczesnego świata. Autorami, rzadziej autorkami, są przede wszystkim specjaliści z jakiejś dziedziny, często naukowcy, choć zdarzają się też dziennikarze. Właściwie  każda z dwunastu wydanych dotąd przez Szczeliny książek  zapowiada się ciekawie, no ale przeczytanie ich wszystkich jest raczej nierealne, są przecież i inne wydawnictwa, w których też ukazują się interesujące tytuły. Dlatego póki co jestem posiadaczką trzech pozycji z katalogu Szczelin, na czwartą poluję. Właśnie przeczytałam jedną z nich - to "Indie. Kraj miliarda marzeń" Weroniki Rokickiej (2022). Autorkę znam z radia, gdzie od czasu do czasu komentuje indyjską rzeczywistość. Pracuje na wydziale orientalistyki Uniwersytetu Warszawskiego, z wykształcenia jest indolożką i politolożką, w Indiach studiowała i często tam wraca.

Indie fascynowały mnie od dawna. Chyba wszystko zaczęło się od filmowych adaptacji powieści angielskich autorów, których akcja rozgrywała się w tym kraju jeszcze za czasów kolonialnych, potem przeczytałam ich literackie pierwowzory, a jeszcze później kilka innych książek. O niektórych pisałam na tym blogu, niektóre czytałam jeszcze w czasach przedblogowych. A w swoich zasobach mam jeszcze kilka - niektóre czekają na swoją kolej od dobrych kilku lat, ale właśnie nadeszła ich pora. Moją ulubioną autorką jest Arundhati Roy, szkoda, że pisze tak niewiele. Jej "Bóg rzeczy małych" i "Ministerstwo niezrównanego szczęścia" to fascynujące lektury. Warto też sięgnąć po zbiór reportaży "Indie rozdarte".  Mam też duży sentyment do wspomnianych już angielskich pisarzy i ich powieści - "Drogi do Indii" Edgara Morgana Forstera i tetralogii Paula Scotta. To właśnie ich ekranizacje stały się źródłem mojej początkowo naiwnej i romantycznej z ducha fascynacji Indiami. Dopiero potem wraz z innymi lekturami przyszło trzeźwe spojrzenie. Ale czas przejść do najnowszej lektury.

W swojej książce Weronika Rokicka opowiada o przemianach, jakie zachodzą w Indiach od trzydziestu lat, ale aby pozwolić czytelniczkom i czytelnikom lepiej zrozumieć zjawiska, o jakich pisze, w każdym z rozdziałów sięga do okresu kolonialnej przeszłości, czasem też jeszcze wcześniejszej, i do czasów, kiedy Indie odzyskały niepodległość. Aby urozmaicić swoją opowieść, często odwołuje się do literatury i filmu, pisze też o konkretnych ludziach, którzy są egzemplifikacją opisywanych przez nią problemów.

Autorka zajęła się kilkoma tematami, które wzajemnie się przenikają. To przemiany systemu kastowego, marzenie Indusów o awansie ekonomiczno-społecznym, miasto i wieś, migracje, mnogość języków, sytuacja kobiet i osób nieheteronormatywnych, a wreszcie w ostatnim rozdziale zastanawia się, co to znaczy być Indusem, czyli jaka jest tożsamość mieszkańców Indii. 

Trzeba przyznać, że to pytanie niezwykle ważne, jeśli uświadomimy sobie, jak niesamowicie różnorodnym krajem są Indie. Już sama mnogość języków przyprawia o zawrót głowy - istnieje trzydzieści jeden języków, z których każdym mówi ponad milion mieszkańców Indii, wśród nich są dwadzieścia dwa urzędowe, zapisane w konstytucji. Do tego dochodzi angielski jako pomocniczy. Ale to nie koniec. W najbardziej zróżnicowanych pod względem językowym Indiach północno-wschodnich używa się około dwustu języków. Do tego dochodzą dialekty, wersje literackie i potoczne, którymi posługuje się ulica, a które znacznie się różnią od tych skodyfikowanych oficjalnych. I wbrew pozorom hindi wcale nie jest językiem, którym mówią wszyscy Indusi. Nic dziwnego, że mieszkańcy różnych stanów, zwłaszcza starsi, nie są w stanie się ze sobą porozumieć. Decyzja, w jakich językach kształcić dziecko, przyprawia o ból głowy rodziców, zwłaszcza tych z klasy średniej i wyższej. W praktyce wielu Indusów, szczególnie młodszych i wykształconych, posługuje się przynajmniej trzema językami. A przecież różnorodność mieszkańców Indii nie ogranicza się tylko do kwestii językowych. Muszę przyznać, że właśnie rozdział poświęcony językom zafascynował mnie najbardziej, bo uświadomił skalę wyzwań, z jakim musiały się mierzyć i mierzą nadal władze niepodległych Indii.

Chociaż Weronika Rokicka pokazuje rozmaite skomplikowane procesy, jakie toczą się współcześnie w tym kraju, pisze o blaskach i cieniach modernizacji, to obraz Indii, jaki wyłania się z jej książki, jest zaskakująco optymistyczny. Zupełnie inny niż pamiętam ze wspomnianego tu zbioru reportaży Arundhati Roy czy innej fascynującej książki, "Delhi. Stolica ze złota i snu" Rany Dasgupty, który też opowiada o okresie transformacji. Czytając tę ostatnią pozycję, odniosłam wrażenie, że państwo abdykowało wobec nadmiaru problemów. Weronika Rokicka pokazuje obraz dynamicznych przemian społecznych, aspiracji mieszkańców, którzy dążą do poprawy swojego losu, żywego, energicznego społeczeństwa, które buzuje, zmienia się i poddając się procesom globalizacji, jednocześnie podtrzymuje własną tożsamość i tradycję. Chociaż tyle tu różnic, to jednak w przeważającej mierze Indusi z różnych warstw społecznych, wyznający różne religie, władający różnymi językami potrafią żyć obok siebie. Przynajmniej tak optymistycznie widzi to autorka. Która wizja Indii jest bliższa prawdy? Czy ta Weroniki Rokickiej, czy Rany Dasgupty i Arundhati Roy? Nie mnie rozstrzygać. Przede mną kolejne lektury.

Shehan Karunalitaka "Siedem księżyców Maalego Almeidy"

Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że ukazała się powieść

lankijskiego pisarza Shehana Karunalitaka "Siedem księżyców Maalego Almeidy" (Marginesy 2023; przełożył Mariusz Gądek). I wcale nie chodziło o Bookera, którego autor za swoją książkę otrzymał, ale o Sri Lankę. Od dawna bardzo chciałam przeczytać powieść, której akcja toczyłaby się właśnie tam, napisaną przez kogoś stamtąd. Wprawdzie nieco odstraszyła mnie informacja, że zdarzenia rozgrywają się w planie realistycznym i fantastycznym: na Sri Lance i w zaświatach, ale pomyślałam, że te drugie będą tylko dodatkiem, a to, co istotne, dziać się będzie na Ziemi. No i chociaż rzeczywiście tak jest, to niestety powieść mnie rozczarowała. Muszę przyznać, że nie podzielam zachwytów, które tu i ówdzie słyszę.

Ale od początku, czyli kilka zdań wprowadzenia. Kolombo rok 1990. Na Sri Lance od lat trwa wojna domowa, w którą zaangażowane są różne siły. Zasadnicza walka rozgrywa się pomiędzy Tamilskimi Tygrysami z północy, którzy dążą do utworzenia swojego państwa, a siłami rządowymi, czyli w większości Syngalezami. Kiedy północ kraju stoi w ogniu, w Kolombo życie toczy się w miarę normalnie. Jeśli ktoś nie angażuje się w politykę, może spać spokojnie, o ile nie stanie się przypadkową ofiarą zamachu terrorystycznego. Bohaterem powieści jest Maali Almeida, fotograf, hazardzista i sprzedawczyk, jak sam o sobie mówi. Od siebie dodałabym jeszcze - cynik i erotoman. Od początku wiemy, że właśnie zginął i trafił w zaświaty w miejsce zwane Pomiędzy. Ma siedem księżyców, czyli siedem dni, aby wyświetlić zagadkę swojego morderstwa. Nie pamięta momentu śmierci. Podejrzewa, że powodem zabójstwa mogły być zrobione przez niego zdjęcia, na których utrwalał wojnę, akty terroru, ich ofiary. Miał w swojej kolekcji także takie fotografie, które kompromitowały rządzących. Ale Maali Almeida nie jest szlachetną postacią. Wysługiwał się różnym stronom konfliktu, pracował dla tych, którzy dawali mu zarobić. Czasem jako fikser zagranicznych dziennikarzy, czasem jako niezależny korespondent wojenny, ale współpracował też z armią rządową, poznał różnych polityków. Mógł narazić się wielu stronom. Stopniowo poznajemy jego historię zawodową, relacje rodzinne, związki.

Co mnie rozczarowało? Przede wszystkim potwornie nudziła mnie warstwa fantastyczna, której wbrew pozorom jest całkiem sporo. Zupełnie nie interesowały mnie rozgrywki pomiędzy zmarłymi, upiorami, duchami i demonami. Ich walka o dalszą drogę Maalego Almeidy, wygłaszane przez nie mądrości. Przez dłuższy czas mieszały mi się te wszystkie pozaziemskie zjawy, na szczęście z pomocą przychodził sporządzony przez autora spis bohaterów, do którego musiałam często zerkać. Trudno mi powiedzieć, na ile te zaświaty osadzone są w hinduizmie albo w jakichś mitach. Czy w ogóle? Ani mnie to nie bawiło, a podobno powinno, ani nie przerażało. Makabryczne zjawy, które do Pomiędzy trafiają w takim stanie, w jakim skończyły życie, przypominały mi postacie z obrazów Boscha - podziwiałam wyobraźnię autora, ale nie budziły we mnie lęku. Starałam się brnąć przez te fragmenty jak najszybciej, aby razem z duchem bohatera znaleźć się w ziemskim świecie.

Niestety tu wcale nie było lepiej. W gruncie rzeczy jest to powieść kryminalna czy sensacyjna - na pierwszy plan wybija się rozwiązanie zagadki, jak zginął Maali Almeida. Chcąc ją rozwikłać, jego duch wplątuje najbliższe mu osoby w polityczną awanturę, której konsekwencje mogą okazać się dla nich tragiczne. Potem przy pomocy zjaw i upiorów próbuje je uratować. Oczywiście można stawiać pytania, czy w imię swoich interesów, w imię wyświetlenia prawdy o politykach, czego nie zrobił za życia, ma prawo kogokolwiek narażać. Można się zadumać nad tym, jak mieszkańców Kolombo niewiele obchodzą ludzkie nieszczęścia, które dzieją się tuż obok nich. Niestety moim zdaniem to wszystko nie wybrzmiewa. Podobnie jak ginie gdzieś w morzu sensacyjnych zdarzeń tło polityczne i tragedia ludzi wplątanych w wojnę domową. Jeśli ktoś jest naprawdę zainteresowany tamtą zapomnianą wojną na tej rajskiej wyspie, niech sięgnie po reportaż Frances Harrison "Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance" wydany kilka lat temu przez Czarne. A już na pewno powinien to zrobić każdy, kto tam był albo się wybiera. Mnie "Siedem księżyców Maalego Almeidy" nie przekonało.

Natasha Brown "Przyjęcie"

Powieść Natashy Brown "Przyjęcie" (Wydawnictwo Poznańskie

2023; przełożyła Martyna Tomczak) to jedna z tych książek, nad którą hamletyzowałam - czytać czy nie czytać? warto czy jednak szkoda czasu? Najpierw zapisałam ją na listę alertów cenowych, która jest dla mnie nie tylko czekaniem na przystępną cenę, ale także rodzajem książkowego czyśćca - próbę czasu przetrwają tylko te tytuły, które naprawdę chcę przeczytać. Mimo że dość często cena świeciła się na czerwono, jakoś jej nie kupowałam. Spotkanie z autorką na Festiwalu Conrada zaciekawiło mnie na tyle, że postanowiłam "Przyjęcie" wypożyczyć z biblioteki. Jeśli nie będę zachwycona, przynajmniej nie będzie mi żal wydanych pieniędzy. No bo temat bardzo ciekawy - kwestia rasy, klasy, feminizm, patriarchat. Co mnie odstraszało? Skondensowana forma, która bywa zaletą, ale bywa też pułapką. Bałam się trochę jej przerostu nad treścią. 

Wypożyczyłam, przeczytałam. Jaki jest werdykt? Jeden z blurbów zamieszczonych na okładce głosi: Lektura tej książki robi niezapomniane wrażenie! Otóż na mnie nie robi! Być może byłoby inaczej, gdybym wcześniej nie poznała znakomitego eseju Reni Eddo-Lodge "Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry", który traktuje dokładnie o tym samym, o czym  powieść Natashy Brown, robi to jednak znacznie dokładniej i wnikliwiej, zwraca uwagę na problemy, z których wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, pokazuje, dlaczego takie książki warto czytać także w kraju, którego społeczeństwo nadal jest dość homogeniczne. Jeśli jednak ktoś nie ma ochoty i czasu na bardziej wymagający esej, nie zastanawiał się dotąd głębiej nad kwestiami koloru skóry, rasy, białego przywileju, niech przynajmniej sięgnie po krótką powieść Natashy Brown, która przedstawia te problemy w pigułce.

Narratorka "Przyjęcia" to młoda czarna Brytyjka, która pracuje w jednym z banków na wysokim stanowisku i właśnie dostała awans na jeszcze wyższe. Na tym zawodowym szczeblu jest jedyną kobietą wśród mężczyzn. Osiągnęła sukces zawodowy, a co za tym idzie finansowy. Do jednego z jej dotychczasowych zadań należy jeżdżenie do szkół z prelekcjami i zaświadczanie swoim przykładem, że czarna dziewczyna z niższej klasy społecznej też może do czegoś dojść. Do tego dochodzi udany związek z białym facetem z klasy wyższej. Niby wszystko jest w porządku, niby powinna być zadowolona, jej rodzina na pewno jest z niej dumna, a jednak coś  tu nie gra. Pod wpływem pewnego zdarzenia zaczyna zastanawiać się nad swoim życiem, a robi to, jadąc na to tytułowe przyjęcie w wiejskim domu rodziców swojego partnera. Przyjęcie, na które nie ma ochoty, ale nie potrafi powiedzieć - nie. Dlaczego? Bo dla jej dobra tak została sformatowana - przez rodzinę, przez szkołę, przez społeczeństwo.

Bądź najlepsza. Pracuj ciężej, działaj sprytniej. Przechodź wszelkie oczekiwania. Lecz zarazem, bądź niewidzialna, niezauważalna. Nie stawiaj nikogo w niezręcznej sytuacji. Nie sprawiaj kłopotu. Istniej tylko w przestrzeni negatywnej. Nie wciskaj się na pierwszy plan! Przemykaj niezauważona. Stań się powietrzem. Otwórz oczy.

Tego uczy się czarne dziewczyny, dla ich dobra, aby kiedyś mogły osiągnąć sukces. I ona ten sukces osiągnęła, ale myśl, że jej życie dalej ma się toczyć takim właśnie trybem, przeraża ją. Praca, której tak naprawdę nie lubi - wybrała karierę w finansach, bo tylko w tej dziedzinie ona, czarna dziewczyna, mogła stosunkowo łatwo, chociaż ciężko pracując, dojść do stanowisk dających stabilizację finansową. Mimo sukcesu nadal czuje, że jej kolor skóry i fakt, że jest kobietą, to problem dla jej kolegów. To ją ogranicza, tworzy szklany sufit. Być może ten awans jest ostatnim na jej drodze zawodowej.

Jestem tym, czym zawsze byliśmy dla imperium: je...nym czystym zyskiem. Zasobem naturalnym, który się eksploatuje, lekceważy zużywa. (...) Nie jestem im winna kolejnych czterdziestu lat mojego życia.

Związek z białym mężczyzną, dzieckiem arystokratów w gruncie rzeczy oparty został na obopólnej korzyści, a ile w nim prawdziwego uczucia, trudno powiedzieć. Ją legitymizuje w oczach jej zwierzchników i partnerów z pracy, jego w Partii Pracy, gdzie próbuje robić polityczną karierę. Czuje, że oszukuje te wszystkie młode dziewczyny, którym opowiada o swoim sukcesie.

W najlepszym razie te dzieciaki dorosną, zasymilują się i swoją pracą będą zasilały budżet państwa, które w kółko im powtarza, że nie są Brytyjczykami. Że tutaj nie jest ich dom. Czy powinnam im o tym powiedzieć?

Jej opowieść miejscami aż kipi gniewem. Jest wściekła na białych Brytyjczyków, którzy nie pamiętają, że ich dobrobyt został zbudowany na eksploatacji i wyzysku czarnych.

[czarne] ciała, wystawiane na targach, upychane, skute łańcuchami, bok przy boku i głowa przy stopie pod pokładem (...) statku. Warunki gorsze niż dla zwierząt.

Jest wściekła, bo chociaż w Wielkiej Brytanii urodziła się nie tylko ona, ale także jej rodzice, nadal nie jest stąd.

Tu się urodziłam, tu urodzili się moi rodzice, tu mieszkam całe życie - ale nigdy nie będę stąd. Ich kultura w moim wykonaniu staje się parodią.

Jak znaleźć tę równowagę? Ten złoty środek? Być sobą, czarną dziewczyną, której przodkowie urodzili się na innym kontynencie, może byli niewolnikami, a jednocześnie czuć się częścią brytyjskiego społeczeństwa? Ale właśnie to społeczeństwo na to jej nie pozwala. Bądź taka jak my, ale przecież ona z jej historią nie może być taka jak oni. Pozwólcie mi być sobą! - zdaje się krzyczeć narratorka. Tyle tylko, że ona już nie ma ochoty walczyć, brnąć dalej w ten fałsz. Tak myśli o swoim udziale w przyjęciu, na które została zaproszona.

Rozumiem, co oznacza ten weekend. Odsłonięcie kotary, zaproszenie do ukrytych komnat. Ale nie przyjęcie do grona. Jeszcze nie. Tylko jeden krok naprzód, krok bliżej. (...) uczę się, czym jest kapitał kulturowy. Uczę się poruszać po ich świecie. Jak powinnam żyć. Co powinno sprawiać mi przyjemność. Obserwuję i chłonę. To wymaga wprawy. Zrozumienia, co jest poza zasięgiem. Do czego nigdy nie doskoczę.

Niech lektura "Przyjęcia" Natashy Brown będzie wstępem do sięgnięcia po wspomniany przeze mnie esej  Reni Eddo-Lodge.

Walter Kempowski "Wszystko na darmo"

Kiedy tylko dowiedziałam się, że ArtRage zamierza wydać powieść 

niemieckiego pisarza Waltera Kempowskiego "Wszystko na darmo" (2023; przełożyła Małgorzata Gralińska), której akcja rozgrywa się na terenie Prus Wschodnich  zimą roku 1945, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Nie żebym wcześniej znała autora albo słyszała o tej książce, nic z tych rzeczy. Z mojej niewiedzy czuję się jednak rozgrzeszona, bo to pierwsza pozycja tego niemieckiego pisarza, jaka wychodzi w Polsce, choć w jego dorobku ostatnia. Nieprzypadkowo w artrage'owskiej serii Cymelia, w której mają ukazywać się zapomniane lub nigdy niewydawane w naszym kraju klasyki literatury światowej. Choć powieść "Wszystko na darmo" ukazała się w Niemczech kilkanaście lat temu, już na tamtejszym rynku klasyką się stała. Tak przynajmniej zapewnia szefostwo ArtRage i tłumaczka. 

Zatem jeśli nie o pisarza chodziło, to  magnesem był temat - historia Prus Wschodnich, ewakuacja mieszkańców tych terenów zimą 1945 roku, cały ten skomplikowany splot  cierpienia ludności cywilnej i niemieckiej winy. Temat długo przemilczany, od jakiegoś czasu poruszany. Tu muszę oczywiście polecić znakomitą powieść wydawanego w Polsce, chociaż chyba słabo rozpoznawalnego, innego niemieckiego pisarza Siegfrieda Lenza "Muzeum ziemi ojczystej", której akcja rozgrywa się na tych terenach, ale obejmuje znacznie szerszą perspektywę czasową, bo sięga jeszcze przed pierwszą wojnę światową. 

Akcja "Wszystko na darmo" rozpoczyna się w styczniu 1945 roku w popadającym w ruinę dworze Georgenhof należącym do rodziny von Globig. Gdzieś pomiędzy Elblągiem, a Olsztynem, niedaleko miasteczka Mitkau, którego nie udało mi się zidentyfikować. Tu dygresja dotycząca nazewnictwa. Może byłoby lepiej, bo bardziej autentycznie, gdyby wszystkie nazwy miejscowości zostały zapisane w niemieckiej wersji, a te, których polskich nazw nie udało się rozszyfrować, dodatkowo opatrzone przypisem? Trochę nie rozumiem, dlaczego Elbląg, Olsztyn, Królewiec, Tylża pojawiają się w polskim brzmieniu, skoro inne, prawdopodobnie trudne do identyfikacji, a może w ogóle wymyślone przez pisarza, w niemieckim. Ale to drobiazg. Wróćmy do sedna. 

Pan domu, Eberhard von Globig, przebywa na froncie włoskim, w posiadłości mieszka jego żona Katharina, ich dwunastoletni syn Peter i cioteczka, stara panna, rezydentka, dzięki staraniom której życie we dworze jakoś się jeszcze toczy, bo matka i syn zdają się być pogrążeni w jakimś marazmie, niemocy, śnie. Regularnie odwiedza ich przychodzący z miasteczka nauczyciel Petera, który odkąd zamknięto szkołę, udziela mu prywatnych lekcji. Co jakiś czas z krótkiej gościny korzysta ktoś obcy, później na kilkudniowy odpoczynek pojawiają się uchodźcy. W domu jest zimno, ponuro, większość pomieszczeń stoi nieużywana, bo nie ma ich czym opalać, na głód nikt nie narzeka, ale o prowadzeniu wystawnego życia, jak kiedyś, nie ma już mowy, trzeba zadowolić się tym, co jest, a i tak żyje się łatwiej niż w mieście i można podzielić się zapasami z gośćmi albo z kilkoma ważnymi osobistościami z Mitkau. Autor znakomicie oddał atmosferę tego ponurego domu i tego czasu. Czytając, czułam się tak, jakbym tam była.

Pozornie niewiele się dzieje, to taki okres wyczekiwania, zawieszenia. Niby wiadomo, że Armia Czerwona się zbliża, z daleka słychać kanonadę, zdarza się alarm lotniczy, na horyzoncie widać łunę pożarów, ale wszyscy wierzą, że ofensywa zostanie odparta, a jeśli trzeba będzie wyruszyć w drogę i uciekać, to na krótko. Potem się wróci i zrobi porządki, wyremontuje zapuszczony dwór, znowu będzie się przyjmować gości i żyć jak dawniej. Tylko ci najbardziej zapobiegliwi i przewidujący już latem wysłali żony i dzieci do Berlina, Monachium czy innego miejsca w głębi Rzeszy. Tymczasem każdy z mieszkańców dworu żyje swoim życiem. Cioteczka się krząta, Katharina zamyka się w swoich pokojach, czyta, słucha radia, także zakazanego BBC, wspomina dawne czasy, jakiś przelotny romans nie-romans, który być może miał swoje poważne konsekwencje, od czasu do czasu jedzie do Mitkau załatwić jakieś sprawy albo spotkać się z przyjaciółką, która potrafi ją rozweselić. Peter uczy się, bada różne obiekty pod ulubionym mikroskopem, bawi się kolejką. Urozmaiceniem monotonii są te niezapowiedziane wizyty. To takie chwytanie normalności, chwil radości w czasach niepewności, tuż przed katastrofą, w którą prawie nikt nie wierzy. 

Jak dowiedzieć się można z posłowia tłumaczki, Walter Kempowski był archiwistą dnia codziennego, kronikarzem życia Niemców, zbierał listy, dzienniki, pamiętniki, dokumenty, wycinki gazet, które wydał w kilkunastu tomach. I taką swoistą kroniką jest też ta powieść. Bo chociaż na pierwszy plan wysuwają się mieszkańcy dworu, to w mniejszych lub większych epizodach poznajemy także kilkoro mieszkańców miasteczka, osiedla domków, które zostało wybudowane po drugiej stronie szosy, pojawiają się też robotnicy przymusowi czy jeńcy wojenni. Często są to tylko migawki, ale dzięki nim dostajemy całą panoramę postaw. To przeciętni Niemcy. Jaki jest ich stosunek do wojny, nazizmu, Hitlera? Różny. Od gorliwych wyznawców przez takich, którzy nie zastanawiają się jakoś specjalnie nad tym, co się dzieje, o ile nie utrudnia im to życia, do takich, którzy być może zaczynają wątpić i jak Katharina słuchają potajemnie obcych rozgłośni. Ile wiedzą? Co wypierają? Czemu dają wiarę? I chociaż w to w miarę spokojne życie mieszkańców dworu nagle wkroczą nieoczekiwane zdarzenia o tragicznych konsekwencjach, to oni zdają się je przyjmować wprawdzie z niedowierzaniem, zdumieniem, ale jednocześnie ze spokojem, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, co grozi zamieszanym w nie osobom. Jest to na tyle sugestywne, że  ja również przyjęłam podobną perspektywę i wydawało mi się, że małomiasteczkowe koneksje, zbliżający się front sprawią, że sprawa jakoś się rozmyje. Dziwne jest to, jak w gruncie rzeczy mieszkańców dworu niewiele łączy. Jakby każdy żył swoim życiem i troszczył się sam o siebie, jakby nie stanowili rodziny, jakby byli pogrążeni we śnie, znieczuleni.

Druga część książki to opowieść o gehennie ewakuacji. Wędrówce nieprzeliczonego ludzkiego węża na zachód, aby przedostać się do Rzeszy. Chaos, niepewność, niewiadoma, szaber, oszustwa, kradzieże, opuszczone domy i wsie, trupy ludzi i koni przysypane śniegiem zamarzające na mrozie, bombardowania. Śmierć przychodzi nagle, nieoczekiwanie i znowu jakby niespecjalnie poruszała. Trzeba zostawić zmarłych, pozbyć się niepotrzebnego bagażu i ruszać dalej w niewiadomą. Także narrator w beznamiętny sposób informuje o śmierci bohaterów. Nagle rzuca lakoniczną informację. Oprócz ludzi i zwierząt zagładzie podlegają też książki, obrazy, całe niematerialne, duchowe dziedzictwo. Nic nie ocaleje.

Na koniec chciałabym zwrócić jeszcze uwagę na specyficzny zabieg, jakim posługuje się autor. Otóż bardzo wiele zdań o charakterze twierdzącym kończy znakiem zapytania. Na mnie sprawia to takie wrażenie, jakby narrator opowiadając o tym bezpowrotnie minionym świecie, sam nie był pewny, jak było naprawdę. Może tak? A może jednak nie? Jakby ktoś usiłował po wielu latach przypomnieć sobie tamte zdarzenia, odczucia. Może też dlatego do niektórych wspomnień bohaterowie wracają po wielokroć. Wspominają je w krótkich migawkach, jakby sami nie byli pewni, czy miały miejsce, czy nie.

Bardzo ciekawa powieść, skłaniająca do zadumy i refleksji. Jedna z takich książek, o których się nie zapomina, mimo że trudno powiedzieć, aby się polubiło jej bohaterów.  

Tove Ditlevsen "Twarze"

Po autobiograficznej "Trylogii kopenhaskiej", powieści "Ulica

dzieciństwa" i opowiadaniach "Moja żona nie tańczy" przyszedł czas na "Twarze" (Kojro 2007; przełożyła Elżbieta Frątczak-Nowotny). To pierwsza wydana w Polsce książka duńskiej pisarki Tove Ditlevsen, która za sprawą Czarnego zyskała w naszym kraju należne jej miejsce. Ta niewielkich rozmiarów powieść, ledwo ponad sto stron, więc może jednak dłuższe opowiadanie, przeszła w chwili wydania bez echa. Szukając z ciekawości recenzji, znalazłam kilka na blogach i jedną w znanym tygodniku. Wydawnictwo, które miało specjalizować się w literaturze fińskiej, wydało zaledwie kilka tytułów i chyba już nie istnieje.

"Twarze" to nie jest lektura łatwa - z tych czterech pozycji dla mnie najtrudniejsza w odbiorze. Nie chodzi o formę, o hermetyczność, ale o temat, jakim jest choroba psychiczna, z którą zmaga się główna bohaterka. Lise to kobieta po czterdziestce, autorka popularnych książek dla dzieci, ma drugiego męża, troje dzieci i wygodne życie. Ale nie jest szczęśliwa. Od jakiegoś czasu nie pisze, mąż ją zdradził, w domu rządy sprawuje Gitte, młoda dziewczyna, która stała się kimś więcej niż służącą. Opiekuje się dziećmi, ma na nie wpływ, zajmuje się domem, trzyma jakąś władzę nad Lisą i jej mężem. Jest irytująca, nieco demoniczna, stara się nadrobić braki w wykształceniu, czytając książki, chodzi na demonstracje przeciwko wojnie w Wietnamie, głosi miłość bliźniego i ma lewicowe poglądy. 

Liczy się tylko miłość bliźniego, wszystko inne jest całkowicie aspołeczne. (...) Rodzina to przeżytek. Nie chcemy ani się pobierać, ani wydawać na świat dzieci.

Gitte siedziała w kącie, prowadząc ożywioną rozmowę z pacjentką. Jej twarz była oderwana od kontekstu jak zdania, które Gitte wyciągała w domu z książek i ubierała się w nie, jakby wkładała kostium, co do którego nikt nie miałby wątpliwości, że został uszyty właśnie dla niej. 

Wygląda na to, że owinęła sobie rodzinę wokół palca i pociąga za sznurki. Właściwie nie wiadomo, przynajmniej na początku, na ile jej obraz zniekształcony jest przez perspektywę popadającej w chorobę Lise. Tak jak w opowiadaniach z tomu "Moja żona nie tańczy" więcej tu pytań niż odpowiedzi. Można snuć domysły. Czy to przypadkiem nie Gitte jest jedną z przyczyn pogarszającego się stanu Lise? Czy to nie ona wzbudza w nadwrażliwej chlebodawczyni wyrzuty sumienia, że nie dość przejmuje się strajkującymi górnikami w Hiszpanii, więzionymi rosyjskimi pisarzami, więźniami politycznymi w Grecji, wojną w Wietnamie? Jednym słowem całym złem tego świata? Że w gruncie rzeczy nie jest dość postępowa, ma rasowe uprzedzenia, a może nawet jest antysemitką? Ona, która sama wywodzi się z robotniczej rodziny, a teraz wiedzie wygodne mieszczańskie życie?  

... powinniśmy  przede wszystkim kochać tych, których inni przeoczyli. Tych, których kochanie wymaga  trudu, tych, których w głębi duszy uważamy za odrażających, ponieważ uniemożliwiają nam przyjemne życie.

Nie może pani współczuć ludziom, których nigdy pani nie widziała. - usłyszy Lise od lekarza, kiedy po trzech tygodniach pobytu w szpitalu psychiatrycznym zacznie dochodzić do siebie. Czy jej choroba jest próbą ucieczki od świata? Od jego zła i od domowych problemów? A może niezgodą na siebie? 

Jednak nie odpowiedź na te pytania jest w tej książce najważniejsza. Największe wrażenie robi opis samej choroby. Cierpienia, jakie ze sobą niesie. Niemożności wyrwania się z jej szponów. My, tak samo jak personel szpitala, wiemy, że głosy, który słyszy Lise, mikrofon, który rzekomo ukryty jest w poduszce, twarze, które pojawiają się w kratce ściekowej, to wszystko jest wytworem jej chorej wyobraźni. Nikt też nie chce jej otruć. Tymczasem te głosy, te nieistniejące rozmowy dręczą ją, sprawiają ból i wywołują strach. Pojawia się w nich Gitte, Gert, jej mąż, matka. Wszyscy mają do niej pretensje albo chcą się jej pozbyć. To, że patrzymy na świat z perspektywy osoby chorej, jest przejmujące. A Tove Ditlevsen wie, o czym pisze, bo sama zmagała się z chorobą psychiczną, podejmowała liczne próby samobójcze, a ostatnia okazała się skuteczna. Równie przejmujący jest obraz szpitala psychiatrycznego, a szczególnie oddziału zamkniętego, na który trafia bohaterka.

Pacjentki spacerowały tam i z powrotem długim korytarzem w sukienkach, które były na nie albo za małe, albo za duże. Ich przypadkowe twarze były szare i okrągłe i nie pasowały do nich tak samo jak sukienki. (...) Jedną ręką wodziły po ścianie, która pochylała się lekko w kierunku pokoju; wiedziały, że pewnego dnia przewróci się na nie w swoim żółtym, zapomnianym zmęczeniu i je zmiażdży. (...) na nowo podejmowały wyczerpującą pracę, polegającą na oddzielaniu od siebie kolejnych godzin, żeby wieczór nie zaskoczył ich w samym środku popołudnia, a noce nie zlewały się w długie łańcuchy, tak, że nie bardzo było wiadomo, co stało się z rozdzielającymi je dniami.

Pełna nieokreślonego lęku weszła do pozbawionego wspomnień pomieszczenia, w którym pacjentki siedziały naprzeciwko odwiedzających osób z pozbawionymi konturów przestarzałymi twarzami, wyjętymi z garderoby, gdzie wisiały na wieszakach jak sukienki, które nigdy nie pasowały.

Kto zna ostatnio wydane książki Tove Ditlevsen, powinien koniecznie sięgnąć po "Twarze". To uzupełnienie jej twórczości. Kto dotąd się z nią nie zetknął, może ten brak nadrobić, bo warto. A właściwie przynajmniej spróbować. W końcu nie wszystko wszystkim musi odpowiadać.

Popularne posty