Kazimierz Kutz "Piąta strona świata"

Zdarza się, wcale nie tak rzadko, że o moich lekturach decyduje impuls. Tak było i tym

razem. Przecież powieść znanego reżysera, "Piąta strona świata" (Znak 2010), ukazała się trzy lata temu. Przecież słyszałam o niej. Przecież na mojej półce od kilku lat leży "Czarny ogród" Małgorzaty Szejnert (reporterska opowieść o Giszowcu i Nikiszowcu), o którym kilka lat temu było głośno. Dostałam go, leżał, czekał na zmiłowanie, a ja już właściwie byłam przekonana, że raczej nigdy po niego nie sięgnę. Bo Śląsk, moja terra incognita, zupełnie mnie nie interesował. Zawsze kojarzył mi się z przemysłem degradującym środowisko, górnikami mnożącymi swoje żądania i politycznymi przepychankami. Dlatego nie widziałam żadnego ze śląskich filmów Kutza. Owszem, czasem w radiu albo w telewizji słyszałam, jak znany reżyser opowiadał o tej piątej stronie świata, o jej mieszkańcach, o swoich korzeniach, zawsze żarliwie, zawsze z pasją. Ale jego słowa wpadały mi jednym uchem, a drugim wypadały. Dziś wstydzę się swojej ignorancji. Po przeczytaniu powieści natychmiast nabrałam ochoty na obejrzenie na przykład "Soli ziemi czarnej" czy "Paciorków jednego różańca". Co sprawiło, że nagle sięgnęłam po książkę Kutza? Przypadek. Najpierw, jesienią, przeczytałam "Morfinę" Twardocha, potem w wywiadach pisarz, też Ślązak, sporo o Śląsku opowiadał. Zaczęłam rozumieć coś, co przecież wiedziałam: że pod moim bokiem jest kraina o bardzo skomplikowanej historii. I wreszcie ta ostatnia kropla, która wydrążyła skałę: telewizyjna rozmowa z reżyserem spektaklu, który powstał na podstawie powieści w jednym ze śląskich teatrów. I dyskusja wokół niego. No i już wiedziałam, że koniecznie po powieść Kutza muszę sięgnąć. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Nie żałuję i wszystkim polecam, chociaż to lektura czarna jak ziemia, o której opowiada. Ale spieszę dodać, że czyta się znakomicie. Jak pogodzić te sprzeczności? Już wyjaśniam.

"Piąta strona świata" to powieść-gawęda. Starzejący się Ślązak (mniej więcej rówieśnik samego autora), syn śląskiego powstańca, opowiada historię rodzinną i historię swojej przyjaźni z chłopakami z sąsiedztwa. Połączyła ich budka należąca do matki jednego z nich, w której zaczęli spotykać się w czasie wojny (drugiej). Kto miał pecha i stawał się pełnoletni, szedł na front, niektórzy nigdy nie wrócili, innych wojna złamała. Wszyscy wywodzą się z Roździenia. Dziś to część Katowic, u zarania tej historii po prostu wieś, w 1934 roku połączona z sąsiednimi Szopienicami. Jak na gawędę przystało opowieść nie rozwija się linearnie, narrator miesza czasy, wraca do tych samych momentów w historii, jednak krok po kroku podąża ku współczesności, starając się wyjaśnić zagadkę samobójczej śmierci swoich dwóch najbliższych przyjaciół: Alojza Byli, robotnika, samotnika, samozwańczego filozofa, i Lucjana Czornynogi, lekarza, społecznika. Jak to w gawędzie bywa, mnóstwo tu niezwykłych opowieści, nietuzinkowych bohaterów, powikłanych ludzkich losów. Nieważne, że czasem postacie zaczynają się czytelnikowi mieszać, nieważne, że czasem zapominamy, kto jest kim. Taka już uroda gawędy, że nadmiar opowieści miesza w głowach. Ale to właśnie gawędziarski żywioł sprawia, że powieść czyta się tak dobrze. Nie utrudnia lektury nawet gwara, której narrator używa naprzemiennie z językiem literackim, bo, jak wielu Ślązaków, doskonale włada jednym i drugim.

A jednak nie jest to przecież lektura pogodna, napisałam nawet, że czarna. Dlaczego? Powodów jest wiele. Wspomnę o nich w kolejności dowolnej.

Zdewastowany śląski krajobraz to jeden z nich. Narrator chociaż kocha swój Roździeń, kocha Śląsk, nie ukrywa spustoszeń, jakie w tym niegdyś rolniczym krajobrazie uczynił wielki przemysł. Przodkowie bohaterów powieści byli najczęściej rolnikami, ich potomkowie pracują w hutach, w kopalniach albo na kolei. Gdzieniegdzie pozostały jeszcze resztki ojcowizny, ale ziemi uprawiać się już nie da, bo obok wyrosła huta cynku, która truje przyrodę i płuca. Wszędzie jest szaro, brzydko, ściany familoków atakuje grzyb, dookoła rozciągają się hałdy. O dawnych czasach przypomina chyląca się ku ziemi  Męka Pańska, figura Chrystusa upamiętniająca miejscowych, którzy zginęli w wojnie francusko-pruskiej (1870-1871).

No właśnie, tragiczna historia Śląska i Ślązaków to kolejna przyczyna tego, że powieść nie jest pogodna. Narrator wielokrotnie z goryczą, gniewem i pasją skarży się na śląski los. Na to, że ziemia i jej mieszkańcy byli od dawna wykorzystywani przez innych. Od wojny francusko-pruskiej jeszcze dwa razy w czasie dwóch wojen światowych posłużą Niemcom jako mięso armatnie. Najtragiczniejsza, może też dlatego, że najświeższa, jest ta ostatnia, druga. Ślązacy podzieleni na kategorie, byli albo prześladowani (uczestnicy powstań, ich rodziny, komuniści), albo wpisywani na volkslisty (też różne) i wcielani do Wermachtu. Wielu z nich, jeśli szczęście im sprzyjało i znaleźli się na froncie zachodnim, zrzucało niemiecki mundur i przechodziło na stronę aliantów. Kto miał pecha i trafiał na front wschodni, często nie wracał. Ale wykorzystywanie Śląska i mieszkańców nie odbywało się tylko tak. Przede wszystkim była to eksploatacja ekonomiczna. Narrator tłumaczy też skomplikowaną sytuację narodowościową Ślązaków. Kim właściwie byli? Niemcy chcieli ich widzieć Niemcami, Polacy Polakami. Jedni przyznawali się do niemieckości, inni do polskości, ci najczęściej walczyli w powstaniach, ale wielu czuło się po prostu Ślązakami, mówiło tylko śląską gwarą. Podziały szły często w poprzek rodzin: przodkom ze strony matki bliżej było na przykład do Prus, potem Rzeszy, a tym ze strony ojca do Polski. To wszystko sprawiało, że nigdy nie mogli prawdziwie cieszyć się swoją śląskością. Nawet kiedy nastała Polska, przez wielu wyczekiwana, i ta międzywojenna, i ta komunistyczna, byli traktowani z pogardą, wypierani z lepszych posad przez ludność napływową. Wielu kończyło swoje życie w obozach, niemieckich albo polskich (takie po wojnie też były, o czym się zwykle nie pamięta).

Kolejne źródło melancholii płynące z powieści to przemijanie, którego nieodłącznymi towarzyszkami są zmiany i samotność. O zmianach krajobrazu już pisałam, ale najdotkliwsze są te dotykające ludzi. Przyjaciele z budki stopniowo rozpierzchają się po świecie. Najpierw po tym najbliższym. Kiedy rodzice zmieniają pracę lub mieszkanie, oni wędrują za nimi. Ale wtedy mogą się jeszcze spotykać, bo do budki cały czas jest blisko. Pierwszy poważny cios to wojna. Już pisałam, że jedni nigdy z niej nie wrócili, innym się udało, ale nie byli już sobą. Wyruszali na studia albo do pracy gdzieś w Polskę, a potem niektórzy, gnębieni i prześladowani, albo tylko w poszukiwaniu lepszego losu, uciekali w świat. Zadziwiająco wielu wśród tego budkowego towarzystwa było ludzi wybitnych i znanych. Można ich było spotkać w Nowym Jorku, Kanadzie czy RPA. I tak w końcu narrator zostaje sam. Przyjaciół już nie ma, rodziny nie założył, pozostają mu wspomnienia, często gorzkie.

To wszystko sprawiało, że kiedy czytałam powieść Kutza, pod powiekami wyobrażał mi się jakiś czarny świat. Pochylające się ku ziemi ze starości budynki, pokryte liszajami ściany familoków, siny dym z komina huty, dziurawa droga, czarna hałda, skrzypiące tramwaje, kolejowe pobocza, rachityczna zieleń, stare ławki na lichych podwórkach, drewniane wychodki, gnojówka.

Ale na koniec chcę wspomnieć o czymś optymistycznym. Powieść Kutza to hołd złożony śląskim kobietom, żonom i matkom, prawdziwym głowom rodzin. To na nich, zapobiegliwych i pracowitych, opierały się rodziny, to one przechowywały tradycję, dbały o wykształcenie dzieci, mimo że proste, z rodzin chłopskich albo robotniczych, to często oczytane. To matka narratora, taka właśnie zwyczajna kobieta, rozczytała budkowych chłopaków. To dzięki temu, że sama pożyczała książki, czytał je narrator i zanosił przyjaciołom z budki, gdzie w ciężkich wojennych czasach odbywało się samokształcenie.

Zakończę tak, jak często, namawianiem, aby po powieść Kutza sięgnąć. Warto zrozumieć przynajmniej trochę z tej piątej strony świata. Warto wiedzieć, że nie jesteśmy narodem jednolitym, jak lubimy o sobie myśleć. I chociaż Śląsk się od tamtej pory jeszcze bardziej zmienił, nie jest już przecież tak jednorodny jak kiedyś, wielu Ślązaków wyjechało, wiele jest ludności napływowej, to wciąż przecież pozostaje piątą stroną świata. Teraz jestem pewna, że na pewno przeczytam "Czarny ogród" Małgorzaty Szejnert.

"Dziewczyna z szafy"

Film Bodo Koxa "Dziewczyna z szafy" wszedł do kin opromieniony sławą i obsypany nagrodami (między innymi na festiwalu w Koszalinie). Reżyser, dotąd pracujący w offie (nie będę udawała, że znam jego wcześniejsze dokonania), został okrzyknięty nadzieją polskiego kina, jego film uznano za niezwykle świeży, a jakby tego jeszcze było mało, rozpływano się nad rolą Wojciecha Mecwaldowskiego i debiutującej Magdaleny Różańskiej. Premierze towarzyszyła spora kampania promocyjna reklamująca "Dziewczynę z szafy" jako komedię. Wybrałam się do kina z ciekawością podszytą nutą nieufności. Wrodzona przekora każe mi często z dystansem podchodzić do achów i ochów (chociaż krytycy, z którymi często się zgadzam, też film chwalili). I jaki werdykt? Przede wszystkim film nie jest komedią! Ja o to żalu nie mam, ale irytuje mnie wcale nie takie rzadkie zjawisko wmawiania potencjalnym widzom nieprawdziwych informacji tylko po to, aby złowić ich jak najwięcej. A poza tym? To zależy. Film bardzo dobrze się ogląda. Jest rzeczywiście świetnie zagrany (mnie najbardziej podobał się Piotr Grabowski i Teresa Sawicka, rola Mecwaldowskiego to trochę samograj, a Magdalena Różańska specjalnego wrażenia nie robi), bardzo dobrze zmontowany, zagadkowy, momentami wzruszający, czasami rzeczywiście śmieszny, zaskakujący. Mogę powiedzieć, że w czasie seansu mnie uwiódł. Ale kiedy wyszłam z kina, kiedy już trochę ochłonęłam, kiedy zaczęłam się zastanawiać, doszłam do wniosku, że w warstwie treściowej jest dość banalny. Wiele tu schematów i łatwych rozwiązań. Samotność, nieprzystosowanie, ucieczka od betonowego, odpychającego świata pełnego głupich ludzi, poszukiwanie bliskości, braterska miłość. Za bardzo to w "Dziewczynie z szafy" oczywiste i dosłowne. Trudno mi było na serio przejąć się losem bohaterów zamieszkujących na jednym z pięter ogromnego, szarego, betonowego bloczyska: autystycznego Tomka, opiekującego się nim brata, dziwnej dziewczyny pogrążonej w depresji (?), złośliwej sąsiadki i nieśmiałego posterunkowego o twarzy Eryka Lubosa. Mimo tego film na pewno warto zobaczyć. A kto już widział, może przejść do ciągu dalszego. Jak zwykle zapraszam.

"Dziewczyna z szafy" to portret kilkorga bohaterów mieszkających w wielkim blokowisku gdzieś na peryferiach dużego miasta. Każdy z nich jest oryginałem, człowiekiem, który nie potrafi albo nie chce odnaleźć się w świecie. Jaki jest ten świat? Od czego uciekają Magda, Tomek, Jacek i inni? Przed czym chronią się w swoich dziwnych, klaustrofobicznych, ciemnych mieszkaniach przypominających jaskinie? Przed ludzką nieżyczliwością, głupotą, pustotą, brzydotą otoczenia, przed nadętymi artystami - pozerami, karierą, korporacją. Trudno jednak powiedzieć, aby rzeczywistość w tym filmie została sportretowana jakoś wnikliwie. To raczej zestaw klisz. Musimy uwierzyć, że świat jest zły i beznadziejny.

Ten świat pociąga Jacka, a właściwie pociągają go kobiety. Nie wiadomo, czy chodzi mu tylko o przelotne znajomości, czy, jak mówi, o plany matrymonialne. Jacek rzadko mówi serio, raczej kpi, ironizuje, żartuje. Czy taki jest, czy to poza albo obrona? Przed czym? Nie sposób powiedzieć. Na serio zajmuje się chorym bratem, który od świata go odciąga. Utrudnia mu, a nawet uniemożliwia ułożenie życia. Ale czy kobietom, na które trafia Jacek, warto  poświęcać czas? Są niedojrzałe, pochłonięte pracą, chęcią zrobienia kariery albo bezdennie głupie. Niewiele zresztą o nich wiemy. Jak wszystko, co na zewnątrz tego blokowego mikrokosmosu, namalowane zostały grubą kreską.

Prawdziwa więź łączy Jacka tylko z chorym bratem. Opiekuje się nim z poświęceniem, tak naprawdę nigdy nie traci cierpliwości, zawsze w końcu spełnia jego zachcianki, nawet jeśli wcześniej mu odmówił. Choroba w filmie Bodo Koxa nie jest straszna, bo do "Dziewczyny z szafy" nie można przykładać realistycznej miary. To raczej bajka, w której wszystko jest dość umowne. Bliżej temu filmowi do obrazów amerykańskich, w których bohaterowie radzą sobie z przeciwnościami losu, niż do polskiego "Lęku wysokości" Bartka Konopki (bardzo dobry, przejmujący, prawdziwy film ze świetną rolą Krzysztofa Stroińskiego, trochę niedoceniany; polecam, chociaż nie jest miły w oglądaniu). Ta baśniowa tonacja zostaje jednak na chwilę przerwana, kiedy nieoczekiwanie (dla widza) okazuje się, że Tomek od lat ma guza mózgu, jest śmiertelnie chory, a jego dni od dawna są policzone, żyje właściwie na kredyt. Ale każdy kredyt kiedyś trzeba spłacić i tym razem jego życie naprawdę się kończy. Te fragmenty są rzeczywiście przejmujące. Rozmowy braci nagle zmieniają tonację, stają się prawdziwe, poważne, dotyczą spraw ostatecznych. Najbardziej jednak wstrząsa cierpienie Tomka, fizyczny ból, który złagodzić można tylko na chwilę. Czy dlatego Jacek w końcu ulega namowom swojej dziwnej sąsiadki i pozwala jej  skrócić męczarnie brata? W tym momencie film znowu wraca do baśniowego tonu. Do końca nie możemy być nawet pewni, co się stało. Czy Magda tylko odurza Tomka na chwilę? Czy przedawkowując narkotyki, przyspiesza jego śmierć i wyzwala od bólu? Czy sama też popełnia samobójstwo, czy tylko mu towarzyszy w ostatnich chwilach życia? Jakby nie było w ostatniej scenie filmu widzimy ich wyzwolonych, stojących na dachu, ulubionym miejscu Tomka. Nad nimi przestrzeń nieba, pod nimi nieprzyjazny świat, cierpienie, brzydota, źli, nieżyczliwi ludzie.

Magda to zresztą najbardziej zagadkowa postać filmu. Kim jest? Początkowo wydaje się, że pogrążoną w depresji dziewczyną. Zamknięta w domu, kiedy już musi wyjść po zakupy, przemyka się gdzieś bokiem, bojąc się tego, co wokół. Zawsze w tych samych dziwacznych ciuchach, w których wygląda jak odmieniec. W chłopakach spokojnie grających w piłkę widzi bandę napastujących ją wyrostków. Nielubiana, złośliwa sąsiadka też od czasu do czasu w jej wyobraźni ma głowę świni. Całe dnie najchętniej spędza w szafie pogrążona w baśniowym świecie. To tajemniczy, kolorowy, nierzeczywisty, ale przyjemny las niczym z obrazów malarza prymitywisty pełen dziwnych roślin. Magda, a potem także Tomek, siedząc na zwalonym pniu, wygląda jak bohaterka baśni. Potem okazuje się, że to nie depresja. Dziewczyna z szafy ucieka w świat narkotyków, a baśniowy, cudowny las to narkotyczna wizja. Wydaje się, że to jej wybór, ucieczka od świata. Czego się boi? A może po prostu kontestuje? Świadomie odcina się od rzeczywistości, od takich ludzi jak złośliwa sąsiadka. Halucynogenna rzeczywistość jest atrakcyjniejsza niż ta realna. Kiedy chce, potrafi wyjść ze swojej skorupy, mieć zaskakująco trzeźwy ogląd rzeczywistości, mówić do rzeczy. Prawdziwe porozumienie znajduje z Tomkiem. Potrafi się nim zająć bezinteresownie, zrozumieć, dostrzec w nim człowieka, stanąć w jego obronie, zemścić się na sąsiadce, która z niego drwi. Ten wątek wydaje mi się nadmiernie uproszczony, sentymentalny i przewidywalny (wcale nie dlatego, że dystrybutor zdradza go w opisie filmu). Jednocześnie Magda odtrąca zakochanego w niej, nieśmiałego policjanta granego przez Eryka Lubosa. Tym razem reżyser łamie baśniową konwencję. Nie będzie happy endu. Biedny policjant pozostanie samotny i nieszczęśliwy. Równie uproszczoną postacią, wręcz karykaturalną, jest złośliwa sąsiadka grana przez Teresę Sawicką. Straszna baba, której jedyną przyjemnością są papierosy, telefoniczne plotki i komentowanie życia sąsiadów. Ale ona też jest przecież samotna i marzy o bliskości.

Dziwny film. Bardziej zabawa formą i konwencją niż poważna rozmowa o samotności. Mimo zastrzeżeń pozwoliłam się mu uwieść.

Filmowe remanenty: "Inny świat", "Kraul", "U niej w domu".

Po marnym filmowym maju czerwiec na szczęście okazuje się całkiem udany. Jest co oglądać. W miniony weekend w kinie byłam aż dwa razy, a trochę wcześniej widziałam najnowszego Ozona, którym wszyscy tak bardzo się zachwycają. Czy słusznie? O tym za chwilę. Najpierw podzielę się najświeższymi wrażeniami.

W piątek wybrałam się na "Inny świat" Doroty Kędzierzawskiej, dokument o Danucie Szaflarskiej, a właściwie z Danutą Szaflarską. Film, o którym wiele dobrego słyszałam i na który czekałam. I warto było. Prosty, ale dzięki bohaterce niezwykle ciekawy. Przez ponad półtorej godziny oglądamy na ekranie Danutę Szaflarską, która opowiada o swoim życiu, głównie o dzieciństwie, młodości, wojnie, powstaniu warszawskim i czasach tuż powojennych, czyli o tytułowym innym świecie. Opowieść od czasu do czasu urozmaicają stare zdjęcia rodzinne, kadry z pierwszych powojennych filmów, w których zagrała ("Zaczarowane piosenki" i "Skarb"). Ale to tylko ozdobniki, miłe dodatki, bez których film i tak oglądałabym z zapartym tchem, bo przecież najważniejsza jest Szaflarska. Ona i jej bardzo ciekawa opowieść o wiejskim dzieciństwie w Kosarzyskach, warszawskim i wileńskim wielkim artystycznym świecie, wojnie i powstaniu warszawskim, wcale nie patetyczna, często zabawna, okraszona humorem, starczają za wszystko. Ale nie tylko opowiadane zdarzenia przykuwają uwagę, przede wszystkim z niesłabnącym zainteresowaniem patrzy się na samą Szaflarską. Mocno starsza pani (dwa lata temu, kiedy film powstawał, miała 96 lat), od której bije piękno i pogoda ducha. Aktorka jest jak trzpiotka, potrafi się śmiać z siebie, uśmiechać do swoich wspomnień, często wybucha śmiechem, prawie cały czas jest pogodna i tylko kilka razy (dwa, może trzy) przerywa, kiedy opowiada o czymś wyjątkowo bolesnym. Jak już wspomniałam, nie ma w jej opowieści patosu, jest życie, które nawet w najtrudniejszych wojennych czy powstańczych czasach bywa zabawne. I tylko na końcu, na moment pojawia się poczucie wyobcowania, samotności i żal za ludźmi, którzy odeszli. Naprawdę koniecznie trzeba zobaczyć Szaflarską snującą swoją opowieść, choćby po to, aby jeszcze raz przekonać się, że najważniejszy jest człowiek, jego osobowość i charyzma.

A w sobotę poszłam na "Kraul", francuski debiut Hervesa Lasgouttesa. Film jest różnie oceniany. Gdzieś mignęła mi informacja, że nudny, w innym miejscu, że ciekawy. Miałam ochotę zaryzykować i przekonać się osobiście, tym bardziej, że lubię francuskie kino i Bretanię, w której toczy się akcja. Niestety reżyser postanowił umieścić zdarzenia w nie najciekawszym bretońskim zakątku, ot małe, niczym specjalnym niewyróżniające się nadmorskie miasteczko. A przecież Bretania jest piękna! Ale to właściwie jedyne pretensje, jaki zgłaszam pod adresem tego filmu. "Kraul" obejrzałam z dużym zainteresowaniem. Historia o zwykłych ludziach, zwyczajnym życiu, zwyczajnych problemach, a jednak podszyta czymś więcej. Reżyserowi i aktorom udało się oddać nieznośny ciężar bytu, zmaganie z irytującą codziennością, tęsknotę za czymś więcej, duchową szarpaninę. To historia rodzeństwa, opowieść o siostrzano-braterskiej więzi. Silna, rozsądna siostra i jej młodszy brat, lekkoduch, stale na bakier z prawem, wieczny chłopiec. W tym filmie kobiety są silne, wiedzą, czego chcą i potrafią postawić na swoim, a mężczyźni słabi, niedojrzali, hamletyzujący. To oni nie potrafią pogodzić się z rzeczywistością, wziąć się z życiem za bary, uciekają, dezerterują. Film jest surowy, do czego przyczynia się także ponura pogoda i takież otoczenie, nie kokietuje widza urodą i lekkością, akcja snuje się wolno i, szczególnie na początku, wymaga uważnego oglądania. Jednym słowem nie jest to kino rozrywkowe, lekkie i przyjemne. Mnie się jednak podoba i pozostaje w pamięci. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to może do jednej z bohaterek: zbyt idealnej w swojej niezłomności. Ale o tym pomyślałam już później. Kiedy "Kraul" oglądałam, jakoś nie zwróciłam na to uwagi.

No i czas najwyższy wspomnieć o najnowszym filmie Ozona "U niej w domu", który widziałam już jakiś czas temu. Z tym francuskim reżyserem, hołubionym przez krytykę, mam kłopot. Staram się chodzić na jego filmy, ale właściwie tylko o dwóch mogę powiedzieć, że je lubię. To przejmujący "Czas, który pozostał" i "Schronienie", oba chyba w rankingach recenzentów nie plasują się najwyżej. Cóż poradzę,  mnie właśnie te się podobały, a na przykład takie "Osiem kobiet", którymi się zachwycano, to według mnie irytująca filmowa wydmuszka, bzdet o niczym. Nie lubię takiego kina! Ale wróćmy do najnowszego filmu Ozona, który też ma dobrą prasę. Może gdybym napisała o nim od razu, byłabym dla niego łaskawsza, ale minął czas, obejrzałam trzy kolejne filmy (także "We mgle"; o nim pisałam tydzień temu) i na ich tle "U niej w domu" wypada najsłabiej. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy się ze mną zgodzi, ba, być może moje zdanie podzielą nieliczni, o czym lojalnie potencjalnych widzów uprzedzam. Muszę też sprawiedliwie przyznać, że opowieść o uczniu, w którym nauczyciel rozbudza pasję pisarską, ogląda się bardzo dobrze (no może po jakimś czasie powtarzalność sytuacji zaczyna już lekko nużyć). Momentami nawet przypomina się kino mojego ulubieńca, Woody Allena. Więc niby wszystko jest w porządku: literackie aluzje (Flaubert), relacja mistrz i uczeń, niezrealizowane ambicje i te, które się właśnie rodzą, fascynacja młodego chłopaka dojrzałą kobietą, pytania o to, ile wolno pisarzowi a ile mistrzowi i o manipulację. Ale, szczególnie z dystansu, mam poczucie, że to tylko inteligentna zabawa, gra z widzem, nic więcej, a mnie właśnie o to coś więcej zazwyczaj w kinie (i w literaturze) chodzi.

Tyle filmowych remanentów. Wnioski? "Inny świat" koniecznie, "Kraul" warto, zostaje w pamięci, "U niej w domu" można.


"We mgle". Nowy film Siergieja Łoźnicy.

Mam nadzieję, że wreszcie skończyła się filmowa posucha. Przyszły tydzień zapowiada się całkiem interesująco. Nareszcie w moim mieście będzie można zobaczyć "Inny świat", dokument Doroty Kędzierzawskiej o Danucie Szaflarskiej, a do tego dwa filmy francuskie. Ten pierwszy jest pewniakiem, dwa kolejne to niewiadoma. Zobaczymy. Ale i poprzedni tydzień był już niezły. Zobaczyłam nowego Ozona (o nim wkrótce) i przede wszystkim "We mgle" Siergieja Łoźnicy. Jego poprzedni film, "Szczęście ty moje", wchodził do polskich kin przy dźwięku recenzenckich fanfar. Bardzo mocny, trochę męczący obraz współczesnej Rosji, mnie aż tak bardzo nie zachwycił. Był jednak na tyle nietuzinkowy i ciekawy, że postanowiłam zobaczyć najnowszy film Łoźnicy, mimo że wszedł do kin po cichutku. A szkoda, bo naprawdę warto go zobaczyć, chociaż lojalnie uprzedzam, że akcja toczy się wyjątkowo wolno, bohaterowie przede wszystkim krążą po lesie i gadają. Wyobrażam sobie, że zniecierpliwiony widz mógłby to łatwo obśmiać, ja ironizować nie zamierzam. Film może nie tyle mnie poruszył (jest raczej chłodny), ile skłonił do myślenia. Reżyser bardziej niż na emocje postawił na dylematy moralne bohaterów. W porównaniu z poprzednim obrazem Łoźnicy ten jest bardzo stonowany, na ekranie nie ma krwi i jatek, mimo że temat wojenny, jest za to gęsta atmosfera. Gdzieś mignęło mi przyrównanie tego filmu do "Obławy" Marcina Krzyształowicza i nie jest ono pozbawione racji. Podobny temat: wojna, partyzantka, zdrada, i sposób opowiadania: zdarzenia poznajemy stopniowo z perspektywy różnych bohaterów. Im dalej, tym wszystko bardziej się komplikuje. Nic nie jest takie, jak się początkowo wydawało. Tyle we wstępie. Wytrwałych miłośników dobrego kina zachęcam, aby "We mgle" obejrzeli, a tych, którzy już to zrobili, zapraszam dalej.

Łoźnica przeprowadza w najnowszym filmie wiwisekcję swoich bohaterów, jakby zaglądał im w dusze. Pewnie dlatego bardzo często widzimy ich twarze z bliska, niemal zaglądamy w oczy. Mało tu szerokich planów, najwięcej  kadrów, na których widać trzy główne postacie: Suszenję, Burowa i Wojtika. Bardzo często gdzieś w leśnej gęstwinie: siedzą, leżą, skradają się, nasłuchują. Ta ekranowa ciasnota przytłacza, las staje się symbolem matni, w jakiej znaleźli się bohaterowie. Ich świat się skurczył. Może nigdy nie był zbyt szeroki, teraz jednak ogranicza się właściwie tylko do lasu, po którym krążą. Jest domem partyzantów, Burowa i Wojtika, ale i Suszenja nie ma czego szukać w wiosce. Już wcześniej uznany został przez wszystkich za donosiciela, dlatego otaczał go ostracyzm. Gdyby teraz nieoczekiwanie wrócił, jego sytuacja stałaby się jeszcze trudniejsza. Pewnie wszyscy sądziliby, że to on zabił partyzantów, którzy mieli wykonać na nim wyrok śmierci. Dlatego wybiera wyjście honorowe: najprawdopodobniej popełnia samobójstwo (do końca pewni być tego nie możemy, bo ostatnie kadry filmu zakrywa tytułowa mgła). A przecież to on jest najszlachetniejszą postacią w tym filmie. Nie partyzanci, nie ci, których powiesili Niemcy, ale on, zwyczajny robotnik pracujący na kolei. A to tamci cieszą się uznaniem i szacunkiem, mieszkańcy wiosek mają ich za bohaterów. Jak się okazuje, niesłusznie. Dlaczego? Warto przyjrzeć się im nieco bliżej.

Na początek kilka refleksji na temat Burowa. Być może jako partyzant dokonał czegoś wielkiego, tego nie wiemy. Dowiadujemy się natomiast, dlaczego w ogóle trafił do partyzantki. Po wysadzeniu policyjnego samochodu nie miał oczywiście wyjścia, musiał uciekać, aby się ukryć. Partyzantka wydawała się w tej sytuacji naturalnym rozwiązaniem kłopotów. Powie ktoś, że nie mam racji, poddając w wątpliwość jego czyste intencje. Ja będę upierała się przy swoim. Wysadzenie samochodu na pierwszy rzut oka może wydać się czynem szlachetnym i bohaterskim. Nie do końca tak jest. Burow zrobił to również ze zwykłej zemsty. A może przede wszystkim? Jako miłośnik motoryzacji (tak w pewnym momencie mówi o nim Wojtik) po prostu nie mógł pogodzić się z tym, że policja zarekwirowała mu jego ukochany, wyremontowany własnoręcznie samochód. Jeszcze bardziej prymitywne są motywy trzech kolejowych robotników, którzy postanawiają rozkręcić tory. Oni mówią o tym wprost. Chcą wykoleić pociąg tylko dlatego, żeby zrzucić winę na nielubianego naczelnika stacji. Są przekonani, że to on poniesie konsekwencje i zostanie przez Niemców rozstrzelany. Nie współpracują z partyzantami, o co ostatecznie zostali oskarżeni, nie planują żadnego bohaterskiego czynu na własną rękę. Pomysł rodzi się nagle pod wpływem upokorzenia, wprowadzają go w życie od razu, bez planu, bez zastanowienia, po partacku. Ale z zewnątrz wygląda to zupełnie inaczej. Umierają otoczeni nimbem bohaterstwa. I tylko oskarżony o zdradę Szuszenja wie, jak było naprawdę. Ale nawet gdyby zdecydował się zrzucić bohaterów z cokołu, nikt mu nie uwierzy, bo to na nim ciąży odium zdrady.

Jeszcze inaczej ma się sprawa z Wojtikiem. W chwili próby zawiódł, wybrał swoje życie, wydał chłopską rodzinę, która pomagała partyzantom. Jak mówi, nie ma co się spieszyć do śmierci. Czy od początku był małym człowiekiem? Czy może złamało go niesprostanie wyzwaniu? Nie wiemy. Raczej jednak nie dręczą go wyrzuty sumienia. Na pewno zachowuje się dziwnie. Niby stoi na czatach, ale jakoś nieuważnie. Potem znowu chroni siebie, nie myśli o Burowie. Kiedy jego towarzysz umiera, najchętniej zostawiłby jego ciało na pożarcie krukom, a i wcześniej nie spieszy się z pomocą rannemu.

Tylko Suszenja jest postacią szlachetną. Kieruje się najprostszymi zasadami. Nie wolno donosić i współpracować z Niemcami, nie można narażać życia człowieka, nawet jeśli jest kanalią, trzeba myśleć o konsekwencjach swoich czynów (jeśli wykoleją pociąg, Niemcy z zemsty spacyfikują wieś), zmarłego trzeba pochować, a nie pozostawiać dzikim zwierzętom, a jeśli samemu trzeba zginąć, to lepiej leżeć w suchej ziemi. Suszenja nie ucieka, nie ukrywa się, z pokorą przyjmuje wyrok, ciąży mu infamia. Jak mówi, wolałby zginąć z tamtymi. Niemcy wypuszczając go, skazali na większe męki, bo moralne, duchowe. Nawet ukochana żona patrzy na niego z nieufnością, co boli go najbardziej. Niby wierzy w jego zapewnienia o niewinności, ale on ma wrażenie, że jest inaczej. Wojna zmieniła wszystkich, tylko on pozostał sobą, zwyczajnym, porządnym człowiekiem.

I na koniec chciałabym zwrócić uwagę na coś jeszcze. Tu wszystko dzieje się przez przypadek. Przez przypadek zostaje się bohaterem albo zdrajcą, przez przypadek się umiera. Tak Wojtik trafia w ręce policjantów, tak ginie. Jest mgła, dlatego policjanci, chyba ci sami, nie bardzo wiedzą, z kim mają do czynienia. Strzelają bez zastanowienia, ze strachu albo na wszelki wypadek. A potem obrabują zwłoki. Również przypadek sprawia, że kolejarze zostają bohaterami. Gdyby naczelnik stacji nie demonstrował im siły swoich pięści, nie poniżył ich, oni nie wykoleiliby pociągu i nie zostali powieszeni. Gdyby Suszenji nie było wszystko jedno, gdzie będzie jego grób, Burow by nie zginął. Razem z Wojtikiem wykonaliby zadanie i wrócili do oddziału.

Ludzka pamięć przechowa Suszenję jako zdrajcę, pozostali będą bohaterami. Tak to na pozór wygląda. Kiedy zmieni się perspektywę, przyjrzy z bliska, poszpera, prawda okaże się inna. To on budzi podziw, oni bywają ludźmi małymi.

Popularne posty