"Boso, ale na rowerze"

To dobry, przejmujący film, ale trzeba mieć świadomość, na co się idzie do kina. Belgijsko-holenderski obraz Felixa van Groeningena jest reklamowany przez dystrybutora jako "podchmielona czarna komedia", ale tylko pierwszy wyraz tego marketingowego hasła jest prawdziwy. Trudno ten film nazwać komedią, nawet czarną. Owszem, jest kilka scen wywołujących uśmiech na twarzy, ale o wiele więcej takich, które trudno znieść. Jestem odporna, niejedno w kinie widziałam, lubię przykre, dotykające kino, ale pijackie sceny pełne prymitywnych, wulgarnych dialogów i piosenek ledwo wytrzymałam. Dawno nie widziałam na ekranie takiej dawki ohydy. Ale do rzeczy. Jest to opowieść o dzieciństwie trzynastoletniego Gunthera, który wychowuje się w domu owdowiałej babki. Właściwie słowo wychowanie jest tu nie na miejscu, gdyż ojciec i wujowie, którzy mają to robić, zajmują się przede wszystkim chlaniem na umór, i, zapewniam, nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady. Bezradna, łagodna, kochająca babcia niewiele jest w stanie zrobić. Historię tej patologicznej rodziny poznajemy ze wspomnień dorosłego Gunthera i ta perspektywa nadaje jej głęboki sens. Kto idąc do kina, ma świadomość tego, co go czeka i gotów jest na takie wyzwanie, nie pożałuje. Dalszy ciąg rozważań dla tych, którzy temu wyzwaniu sprostali.

Oglądając ten film, miałam w pamięci dwa inne "Billy Eliota" i, widziany w lutym, "Fish tank". W każdym z tych obrazów mamy podobny temat: dojrzewanie wrażliwych dzieci z niepełnych rodzin w trudnych warunkach małego miasteczka lub proletariackiego przedmieścia Londynu. W tych nastoletnuch bohaterach budzi się pasja artystyczna. Billy marzy o balecie, co w górniczym środowisku, w którym dorasta, wywołuje tylko zdziwienie, złość i śmiech. Bohaterka "Fish tank" też tańczy, ale hip-hop, natomiast Gunther powoli, może trochę przez pzrypadek, odkrywa w sobie pasję pisarską. W jego przypadku pisanie to azyl, ucieczka od świata, w jakim dorasta. O ile w tych dwóch filmach rodziny, w jakich wzrastają dzieci, są wychowawczo zupełnie niewydolne, choć każda z innego powodu, o tyle zupełnie inaczej jest w przypadku "Billy Eliota". Ojciec i starszy brat otaczają chłopca miłością, chociaż ukrywają ją pod maską chłodu i szorstkości, ale przekonujemy się, że są gotowi wiele dla niego zrobić i poświęcić. Billy wychowuje się w ubogiej, górniczej rodzinie w czasach, kiedy Margaret Tacher zamyka kopalnie, ale ojciec i brat robią wszystko, by jego dzieciństwo było szczęśliwe. To on i jego potrzeby są tu najważniejsze. Billy ma jeszcze jedno szczęście: spotyka nauczycielkę baletu, która odkrywa i docenia jego talent. Jakże inaczej jest w przypadku Gunthera!

Ojciec i jego bracia to dorośli chłopcy, dla których sensem życia jest czas spędzany w okolicznych barach, pijackie wybryki, panienki (ale raczej jako dodatek) i muzyka Roya Orbisona. Nie tylko piją do upadłego, ale są przy tym niebywale wulgarni, a od czasu do czasu przytrafiają się im alkoholowe napady szału. Cóż z tego, że pracują, skoro wszystkie pieniądze tracą w knajpach. Podobnie sportretowani są ich sąsiedzi, mieszkańcy dzielnicy. Trzynastoletni Gunther jest świadkiem ich pijackich wybryków. Właściwie dorośli traktują go jak kompana, pozwalają pić, palić, a jedyne lekcje, jakich mu udzielają, w niezwykle prymitywny sposób, dotyczą seksu. Właściwie współczują mu, że jeszcze nie ma za sobą doświadczeń w tej dziedzinie. Ojca nie interesują potrzeby chłopca. Kiedy zepsuje mu się rower, którym dojeżdża do szkoły, usłyszy, że przecież te pięć kilometrów może przebyć piechotą. Tylko od czasu do czasu przypomina sobie o swoich rodzicielskich obowiązkach. Jedyną osobą, która martwi się losem Gunthera, jest babcia. Ale to osoba wątłej postury, cicha, skromna, zahukana przez synów (wcześniej pewnie przez męża), cóż z tego,że o gołębim sercu. Nie umie przeciwstawić się synom, potrafi jedynie na miarę swoich skromnych możliwości dbać o dom, zapewnić jedzenie. Gunther nie może też liczyć na szkołę. Nikt nie próbuje podjąć zdecydowanej interwencji, wyrwać chłopca z tego patologicznego środowiska, a przecież wszyscy wiedzą, jaka jest rodzina Strobbów.

I tu pojawia się kolejny problem. Otóż sytuacja pokazana w filmie wcale nie jest czarno-biała. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, Gunther kocha swojego ojca, jest do niego i do swoich stryjów bardzo przywiązany. Kiedy dyrektor szkoły proponuje mu pobyt w internacie, zdecydowanie odmawia. Ma silne poczucie przynależności do klanu Strobbów, czuje się jego częścią, jest dumny ze swoich stryjów i ojca, i z ich idiotycznych wyczynów. Są oczywiście momenty, kiedy się ich boi, nieraz płacze poniżany lub ze strachu, kiedy wpadają w alkoholowy szał. I nawet kiedy w końcu zostanie zabrany do internatu na wniosek opieki społecznej (nie jest jasne, kto ich zawiadomił: on sam czy babcia), nie zapomni o ojcu. Spotkanie z nim sprawi mu wielką radość. Ta ambiwalencja uczuć jest bardzo prawdziwa. Dorastanie w takich warunkach nie pozostaje oczywiście bez wpływu na jego charakter i osobowość. Jest zamknięty w sobie, ma niewielki kontakt z rówieśnikami, niczym nie może im zaimponować, otacza go zła sława braci Strobbów. W internacie też jest samotny, najchętniej spędza czas w swoim pokoju nad maszyną do pisania. I nagle okazuje się, że te opowiadania, które tworzy, często za karę, zaczynają się podobać kolegom i nauczycielom.

Dorosły Gunther też nie radzi sobie w kontaktach z ludźmi. Jest samotnikiem, dla którego liczy się tylko pisarska pasja. Szybko zostaje ojcem z przypadku, ale matki dziecka nie potrafi pokochać. Widzimy, że walczy, że próbuje, ale same chęci nie wystarczą. Sytuacja go przerasta. I dopiero kiedy wreszcie osiągnie sukces, nieoczekiwanie, chyba nawet dla siebie, zostanie doceniony jako pisarz i zaczną go nie tylko wydawać, ale i pisać o nim w gazetach, pogodzi się ze swoim życiem i jakoś spróbuje naprawić błędy. Teraz okaże się, jak ważną osobą była dla niego babcia. Chociaż rzadko odwiedza stryjów w rodzinnej miejscowości, troskliwie zajmuje się staruszką pogrążoną w demencji. To tej prostej kobiecie, jej miłości zawdzięcza wszystko.

I jeszcze chciałabym zwrócić uwagę na wątek poboczny: to historia ciotki Rosie, siostry braci Strobbów. Długo nie wiemy o jej istnieniu, zjawia się nagle z córką, kiedy ucieka od męża, damskiego boksera. Mąż ma pieniądze, cóż z tego, kiedy bije, jest chamem, tyle że w garniturze i samochodzie. Przed laty uciekła z domu, zerwała ze swoim środowiskiem, teraz wraca. Ale do czego? Nie umie tak żyć. Szybko okaże się, że bracia w swojej beztrosce zdeprawują jej córkę. Pijacka scena w barze, do którego zabierają dziwczynkę, aby mógł ją poznać jej biologiczny ojciec, jest przerażajaca. Czy Rosie nie ma wyboru? Czy jej jedyną alternatywą jest powrót do męża brutala? Nie może, czy nie potrafi zacząć żyć na własny rachunek? Przed laty uwolniła się od pijackiej rodziny, ale teraz nie umie zrobić kolejnego kroku.

Niełatwo się ten film ogląda, na pewno trudno spędzić przy nim beztroskie dwie godziny, czułam się sponiewierana, ale na pewno nie pozostawił mnie obojętną.

W drodze, czyli "Chinka" Xiaolu Guo.

Lubię obyczajowe kino azjatyckie. Staram się nie omijać filmów z tego kręgu kulturowego pojawiających się w naszych kinach lub w telewizji. Dlatego wybrałam się na "Chinkę" Xiaolu Guo, produkcję chińsko-europejską (współprodukowało ją kilka państw europejskich). Polecam. To niespiesznie opowiedziana historia młodej dziewczyny Lu Mei. Opowieść o jej spotkaniach z mężczyznami i podróży. Nie chodzi tu oczywiście o podróż turystyczną, ale podróż od i do. Od beznadziejnego miejsca, w którym mieszka i do miejsca, które wydaje jej się lepszym światem. Podróż ucieczka, podróż doświadczenie. Tyle dla tych, którzy nie widzieli, reszta dla tych, którzy już obejrzeli.

Lu Mei mieszka wraz z rodzicami gdzieś na chińskiej prowincji. Miejsce jest szare, brzydkie, przygnębiające. Symbolem tej szarości i beznadziei jest wszechobecne błoto zalegające drogę prowadzącą do miasta. Wokół księżycowy krajobraz: drogi rozjeżdżone przez ciężarówki, szare bloki, fabryka, wysypisko śmieci, na którym pracuje ojciec dziewczyny. Nawet zieleń to jakieś odstręczające krzaki przy zabłoconej drodze i zakurzona trawa. Kolorowo jest w klubach, które wieczorami odwiedza z chłopakiem, posiadaczem motoru. Czy można się dziwić, że marzy o innym życiu? O miłości? Obsługując bilard w przydrożnej knajpie, w wolnych chwilach czyta, maluje paznokcie i poznaje mężczyzn. Ale te spotkania od początku nie są szczęśliwe: jeden porzuci ją, bo Mei nie zgodzi się na seks gdzieś w trawie przy drodze, drugi zgwałci. Dziewczyna nie będzie rozpaczać, nie zwierzy się matce, z którą nie ma serdecznych kontaktów. Pozbiera się i pójdzie do domu. Dopiero, gdy ponownie spotka swego gwałciciela, który jakby nigdy nic wróci do przydrożnego baru, rzuci sie na niego z pięściami. Jakże odległe są te spotkania od naiwnej wiary w miłość wyrażonej w piosence, którą śpiewa wraz z właścicielem motoru w klubie karaoke. Ten wspólny śpiew, pochylone głowy to iluzja. Rzeczywistość jest inna, o czym wkrótce się przekona.

Mei jest małomówna, tłumi w sobie emocje, rzadko je ujawnia, jednak z czasem będzie się to zdarzało coraz częściej. Właściwie nie zawsze wiemy, co myśli. Wydaje się być oschła i chłodna. Czasami bezwolnie zdaje się na los, by zaraz potem podjąć decyzję brzemienną w skutki. Co czuje do rodziców? Na pewno chce żyć inaczej niż oni, odrzuca mężczyznę, którego znalazła dla niej matka, mimo że jest z miasta i pracuje jako urzędnik państwowy w ośrodku kultury. Czy tęskni za nimi, kiedy wyrusza w swoją podróż do lepszego życia? Czy utrzymuje z nimi jakiekolwiek kontakty? Czy jest zadowolona z pracy szwaczki w fabryce? Nie wydaje się zbyt przejęta, kiedy ją straci. A praca w salonie fryzjerskim, który jest jednocześnie nędznym burdelem, to wybór czy konieczność? A może pogodzenie się z tym, co życie przyniosło? Ale już za chwilę, wie czego chce. Gdy pokocha Spikey'a, smutnego, tajemniczego gangstera, będzie stanowcza i nie pozwoli się upokarzać pieniędzmi wręczonymi po wspólnie spędzonej nocy. Jest w ich krótkim, namiętnym związku coś ładnego i czystego mimo profesji, jakimi się parają i przygnębiającego otoczenia: cienistej ulicy i ciemnego pokoju, w którym mieszka on. Ta miłość naznaczona jest chwilą i tragedią. Kiedy ukochany zginie, właściwie na jej oczach, wybuchnie niepohamowaną rozpaczą, nie będzie tłumić uczuć. Znowu jest wolna i znowu wyrusza w podróż, tym razem do Londynu. To spełnienie ich marzenia o tym, aby tam wyjechać. Ale Londyn wcale nie okaże się wymarzonym rajem.

Czekają tam na nią dorywcze prace (pewnie na czarno, bo nikt nie może jej legalnie zapłacić, ponieważ nie ma konta bankowego) i jakaś ciemna noclegownia, gdzie stłoczone na piętrowych łóżkach nocują chińskie dziewczyny. Żeby uzyskać namiastkę intymności, trzeba nałożyć słuchawki na uszy i słuchać muzyki. Takich jak Mei poszukujących raju jest tu pełno. Jej się jednak udaje: nieoczekiwane małżeństwo z emerytowanym nauczycielem matematyki, wdowcem jest dla niej wybawieniem. I znowu niewiele wiemy. Jakie są ich motywacje? On robi to dla kaprysu czy chce pomóc? A może szuka kogoś, kto osłodzi mu samotność? Na pewno nie domaga się seksu. Rezygnuje, bo orientuje się, że ona zrobiłaby to z przymusu. A Mei? Czy wyszła za niego za mąż, bo dostrzegła w tym małżeństwie jedyną szansę dla siebie? Czy może przynajmniej go polubiła, bo na pewno nie pokochała. Kiedy się na nich patrzy, wydaje się, że osiągnęli jakiś rodzaj kompromisu, porozumienia. Ale Mei, początkowo cicha i bezwolna, z czasem coraz częściej wyraża swoje zdanie i niezadowolenie. On pokornie i z wyrozumiałością znosi jej wybuchy gniewu. Może przewidział, że taki układ możliwy jest tylko przez chwilę? Szybko dochodzą do głosu różnice kulturowe. Ona nie rozumie, że chociaż jego zmarła żona jest ważną częścią jego przeszłości, to kultywowana pamięć o niej w niczym jej nie zagraża. Dla Mei liczy się tylko to, co teraz. Może dlatego tak łatwo zapomniała o swoim kraju i rodzicach? Ale czy na pewno? Kiedy po jakimś czasie rozmawia ze swoją nową miłością, Hindusem, właścicielem niewielkiego lokaliku z hinduskim jedzeniem, pyta go, ile leci się do jego kraju. Jakże bezbronni, samotni i zagubieni wydają się w tym momencie! Ukryci w klitce na zapleczu jego lokalu, klitce, która jest równocześnie magazynem i jego, potem ich, mieszkaniem. Kiedy młody Hindus odstępuje jej swoje wąskie łóżko, sam będzie musiał spać na podłodze. Ten obrazek ma dwie strony. Kiedy ogląda się go od frontu, widać emigranta z Indii, który świetnie sobie radzi: wszak jest właścicielem hinduskiego baru. Kiedy zajrzy się od podwórka, można się przekonać, że jego ciężka praca niewiele mu daje: łóżko w schowku na szczotki. Czy o tym marzył, opuszczając swoją ojczyznę?

Ale Mei bardzo świadomie podejmie decyzję: porzuci wygodne, mieszczańskie życie z emerytowanym nauczycielem matematyki i pójdzie za miłością: młodym Hindusem na dorobku. On ją lojalnie ostrzega, próbuje pokazać zalety tamtego życia. Czy ją kocha? Czy to tylko namiętność fizyczna? I kolejny raz sielanka szybko się kończy. Znowu dają o sobie znać różnice kulturowe: on jest muzułmaninem i wydaje się, że religia ma dla niego coraz większe znaczenie. Zastanawia sie nad powrotem do kraju. Widocznie Lu Mei nie jest dla niego aż tak ważna. I kolejny raz ona decyduje się na radykalny krok: odchodzi mimo ciąży. Co z nią będzie? Nie wiemy. Znowu jest w drodze, emigrantka, wieczny wędrowca.

Warto obejrzeć ten film, którego melancholia od czasu do czasu przerywana jest punk-rockowymi piosenkami w wykonaniu chińskich zespołów.

O Bośni poważnie i ironicznie, czyli "Jakbyś kamień jadła" Tochmana i "Sahib" Velickovica

Jeszcze przez jakiś czas postanowiłam pozostać w bałkańskim kręgu literackim i sięgnęłam po dwie krótkie książeczki, które od dawna leżały na półce, czekając na swoją kolej: reportaż Wojciecha Tochmana "Jakbyś kamień jadła" (Czarne 2008) i powieść bośniackiego autora Nenada Velickovica "Sahib" (Czarne 2007). Tę drugą można w pewnym sensie traktować jako uzupełnienie pierwszej, bo jej akcja toczy się już po wojnie bałkańskiej w Sarajewie, stolicy niepodległej Bośni i Hercegowiny.

Na reportaż Tochmana składają się spotkania z ludźmi, głównie kobietami, które opowiadają o tym, co działo się z nimi i ich rodzinami w czasie wojny. Mówią też, jak wyglądało ich życie przed i jak żyją teraz. Teraz to początek naszego wieku, książka powstała w roku 2003. Reporter oddaje głos nie tylko Bośniakom, ale i Serbom mieszkającym w Republice Serbskiej. Niezorientowanym wyjaśniam, że to część Bośni i Hercegowiny (książka zaopatrzona jest w mapę, która bardzo ułatwia odnalezienie się w opisywanych realiach). Rozmawia także z doktor Ewą Klonowski, polską antropolog, specjalistką od kości, która z wielkim poświęceniem od lat pracuje na tamtych terenach, identyfikując szczątki odnalezione w zbiorowych mogiłach, składając z nich zaginionego człowieka, aby rodziny (głównie kobiety) mogły pochować tych, których opłakują.

Srebrenica, Bihac, Tuzla, Mostar, Sarajewo to nazwy miejscowości, które w latach dziewięćdziesiątych i później często wymieniane były w serwisach informacyjnych, dziś słyszymy o nich coraz rzadziej, zapominamy. A chyba nie powinniśmy, bo ta wojna i to ludobójstwo zdarzyło się tak niedawno i tak blisko nas, w Europie, w kraju chętnie odwiedzanym podczas wakacyjnych podróży. A kiedy czytam to, co mówią Serbowie, którym udziela głosu Tochman, obawiam się, że ta krwawa historia może się kiedyś powtórzyć. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że nie rozumieją swojej winy, wypierają ze zbiorowej i indywidualnej świadomości to, co zrobili swoim sąsiadom Bośniakom: oblężenia, wyrzucanie z domów i wiosek, zamykanie w obozach, okrutne torturowanie, masowe zabijanie, wrzucanie ciał do zbiorowych mogił, zacieranie śladów, gwałcenie kobiet. Zaraz pojawia się też replika. Mówią o wyolbrzymianiu ich win i o okrucieństwach doznanych od Bośniaków. I choć to prawda, że ci ostatni też mają sporo na sumieniu, to jednak o żadnej równowadze nie może być mowy: obozy koncentracyjne i masowe mordy plamią ręce Serbów. I druga przyczyna, która może stać się w przyszłości zarzewiem nowego konfliktu: tymczasowość i beznadzieja obecnej egzystencji Serbów na terenach Republiki Serbskiej (przypominam: to część Bośni i Hercegowiny, nie Serbii!). Paradoks polega na tym, że Serbowie żyją na terenach, o które walczyli, z których wyrzucili swoich sąsiadów Bośniaków (także Chorwatów), ale żyją w poczuciu tymczasowości. Mieszkają w bośniackich domach lub prowizorycznych barakach, nie mają pracy, wszystko wokół jest zrujnowane, nawet przyroda wydaje się być nieprzyjazna: spalona słońcem, sucha ziemia. Te miejsca kreślone oszczędnym stylem Tochmana robią przygnębiające wrażenie. W życiu społecznym uczestniczą głównie kobiety, mężczyźni siedzą w domach, nie chcą rozmawiać z obcymi, boją się wychodzić czy wyjeżdżać, bo mogą zostać rozpoznani i postawieni przed wymiarem sprawiedliwości. Poczucie tymczasowośći podtrzymują zapisy pokojowego traktatu z Deyton, na mocy którego obie strony, Bośniacy i Serbowie, mogą odzyskiwać swoje domy, z których zostali wyrzuceni. I jedni i drudzy żyją w ciągłym strachu, że tak się stanie, więc niewiele robią, aby zapuścić korzenie. Niektórzy rzeczywiście sięgają po swoją własność, ale tylko po to, aby odzyskane mienie natychmiast sprzedać. Po tym, co sie stało, nie chcą i nie potrafią żyć obok siebie, jak kiedyś. Chyba właśnie to zrobiło na mnie największe wrażenie: to sąsiedzi wyrzucili, torturowali, gwałcili i zabijali sąsiadów. W obozach spotykali się nauczyciel i uczeń, sklepikarz i jego klient, lekarz i pacjent i tak dalej, i tak dalej, można by wyliczać bez końca. Tym razem jednak nie świadczyli sobie nawzajem usług: jeden stawał się katem, drugi jego ofiarą. Po stronie bośniackiej życie toczy się normalniej, szybciej wraca w swoje zwykle koleiny, chociaż nie jest to w żadnym razie normalność sprzed wojny.

Co jeszcze zwraca uwagę w tych relacjach?

Kontrast pomiędzy piękną, spokojną, być może trochę idealizowaną przeszłością, a tym, co zdarzyło się potem i co jest teraz. Można by to opowiedzieć jak baśń, ale bez happy endu. W pewnej pięknej, górzystej krainie żyli sobie szczęśliwie i zgodnie Bośniacy, Chorwaci i Serbowie. Jedni hodowali zwierzęta, uprawiali warzywa i owoce, inni byli prawnikami, lekarzami, nauczycielami, jeszcze inni utrzymywali sie z handlu, wszyscy wychowywali i kształcili dzieci, po pracy tańczyli, śpiewali, bawili się i odpoczywali. Aż nagle, nie wiadomo dlaczego, Serbowie ... . Dalszy ciąg znamy.

Poszukiwanie zaginionych. Po tym wszystkim, co się stało, największą pociechą osamotnionych kobiet, które często straciły w wyniku serbskiego ludobójstwa nie tylko mężów, ale i dzieci, jest odnalezienie i zidentyfikowanie ich szczątków i ich godne pochowanie. Dopiero wtedy będzie można zamordowanych należycie opłakać i symbolicznie zamknąć za sobą pewien etap, no i dalej żyć. Chociaż trudno mi wyobrazić sobie, jak możliwe jest życie po takiej tragedii. Jak może poradzić sobie ze wspomnieniami kobieta, którą wygnano z domu, jej męża, ojca, braci torturowano i zamordowano, dzieci zabito, często na jej oczach, a ją zgwałcono, nawet wielokrotnie? Jak można dalej żyć? Nie wiem, ale one jakoś starają się na nowo odbudować swoją egzystencję. I podkreślam jeszcze raz bardzo mocno: to wszystko zdarzyło sie niedawno i niedaleko, to nie film, nie powieść!

I inne pytania, które sobie zadaję.

Jak sąsiad może to zrobić sąsiadowi, człowiek człowiekowi? Jak można iść do baraku, w którym zamknięci są więźniowie, wybrać sobie jednego i metalowym prętem tłuc, gdzie popadnie, a potem wrócić do domu do żony i dzieci?

Czy jest sens o tym pisać i czytać, skoro niewiele można z tą wiedzą zrobić? Ale przecież niepisanie i nieczytanie oznaczałoby zapomnienie, a tego, jestem pewna, zrobić nie wolno. Tu oddam głos innemu reporterowi Jeanowi Hatzfeldowi autorowi nagrodzonej właśnie Nagrodą im. Ryszarda Kapuścińskiego "Strategii antylop", książce o ludobójstwie w Ruandzie (to trzecia książka Hatzfelda na ten temat, pierwsza wydana w Polsce). W rozmowie z Olgą Stanisławską na łamach "Gazety Wyborczej" mówi: "Nie łudźmy się, że literatura może powstrzymać jakąś wojnę lub ludobójstwo. (...) To, co może jednak zrobić reportaż, to pozwolić wejść troche głębiej w ten świat. Może pozwolić spotkać ludzi podobnych do was, ale którzy przeszli staszne doświadczenia - ocalonych (...) albo zabójców. (...) Może opowiedzieć, jak to przeżyli i co o tym mówią. Może pomóc zbliżyć się trochę bardziej do tego wydarzenia, trochę bliżej przepaści. Lecz nic wiecej." A ja ciągle zastanawiam się, co ja-czytelnik mogę, powinnam z tą wiedzą zrobić.

I druga książeczka, jak wspomniałam, w pewnym sensie uzupełnienie reportażu Tochmana: "Sahib" Nenada Velickovica. Opisywane zdarzenia rozgrywają się w Sarajewie już po wojnie, w niepodległej Bośni i Hercegowinie. Bohaterem i narratorem jest Anglik, pracownik międzynarodowej organizacji pełniącej misję humanitarną, pomagającej odbudować kraj. Jego poglądy, refleksje, opisy kraju, w którym się znalazł, także jego mieszkańców, poznajemy z listow, które śle regularnie do Georga, swego życiowego partnera. Po powieść sięgnęłam ze względów poznawczych: chciałam się przekonać, jak w Sarajewie toczy się życie po wojnie. Oczekiwałam, że odnajdę tutaj podobne klimaty jak w filmie "Grbavica" Jasmili Żbanic, tymczasem nic z tego. To powieść obrazoburcza, można by rzec: kalająca własne gniazdo. Niewiele tu wspominków wojny, prawie się o niej nie mówi, nie roztrząsa problemów, które wygenerowała. Pisana przez Bośniaka przedstawia, oczami angielskiego urzędnika, mieszkańców Bośni i Hercegowiny w sposób lekceważący, wręcz pogardliwy. W swoich listach narrrator traktuje ich z poczuciem wyższości, niczym dziewiętnastowieczny, biały kolonizator mieszkańców Afryki. Podkreśla przepaść cywilizacyjną dzielącą ich od tej lepszej Europy, z której pochodzi. Jest przekonany, że bez takich jak on nie poradziliby sobie, a i z nimi długo będą gonić ten wspaniały świat. Nie rozumie ich kultury, obyczajów, nie wyobraża sobie, jak można żyć w takich warunkach. W jego oczach to prymitywni, głupi ludzie, którym cywilizowana Europa, traktując ich z wyższością i protekcjonalnie, zmuszona jest pomagać. Gdyby przynajmniej potrafili być wdzięczni! Nie, są gotowi oszukać swych dobroczyńców na każdym kroku. Ale powoli, nie wiadomo kiedy i jak, ten obcy, gorszy, zacofany świat zaczyna go fascynować. Nie ma jednak mowy o porozumieniu, zadzierzgnięciu bliższych więzów: Bośniacy, chociaż ze względów ekonomicznych przyjmują służalczą postawę, pozostają dumni i gardzą przybyszami. Symboliczna w tym kontekście wydaje się być jedna z ostatnich scen powieści.

Ale angielski urzędnik z taką samą ironią, którą posługuje się kreśląc obraz Bośniaków, traktuje pracowników tej międzynarodowej misji. To banda darmozjadów, którzy przyjechali do Sarajewa, niewiele o nim i jego mieszkańcach wiedząc. Nie kierują się szlachetną chęcią pomocy. Chcą dobrze zarobić. Nie dość, że ich pensje są tu wysokie, to jeśli tylko nadarza się okazja, są gotowi popełnić finansowe nadużycia, aby na boku zgarnąć niemałą sumkę. Nie mają nic wspólnego ze szlachetną panią antropolog Ewą Klonowski z reportażu Tochmana. Nie tylko szeregowi urzędnicy kierują się niskimi pobudkami. Podobnie jest przedstawiona organizacja, dla której pracują, i jej zwierzchnicy: możni władcy świata. Bośnię traktują jak rodzaj zsypu, do którego można zrzucić niechciane u siebie technologie, lub jak kraj, który modernizowany na modłę zachodnią uzależni się od bogatej Europy i stale będzie jej potrzebował. Jak pisze w jednym z listów narrator: "(...) nawpuszczaliśmy im ryb do potoków nie dlatego, by stworzyć miejsca pracy, tylko by zakręcić kurki z pitną wodą. Nie jest naszym celem kupowanie od nich ryb, tylko spowodowanie, by to oni kupowali od nas wodę."

Cóż, trudno ocenić, na ile ten obraz pomagających i wspomaganych jest bliski prawdy. Nie należy zapominać, że Velickovic posługuje się w swojej powieści ironią i groteskową przesadą.

Rozważania o samotności, czyli "Nic osobistego" Urszuli Antkowiak.

Obejrzałam bardzo kameralny filmowy debiut polskiej reżyserki Urszuli Antkowiak będący produkcją holendersko-irlandzką. Jest to historia rozpisana na dwoje aktorów (Lotte Verbeek i Stephen Rea), w której, szczególnie na początku, pada niewiele słów, akcji właściwie nie ma. Bohaterowie stanowią dla widza zagadkę, niewiele o nich wiemy, a i oni o sobie nawzajem też. To opowieść o samotności i spotkaniu, dzięki któremu stopniowo między tym dwojgiem nawiązuje się jakaś więź. Nie należy się jednak spodziewać ognistej historii miłosnej. To kino kontemplacyjne, dla wytrwałych, których nie zrazi brak dziania się na ekranie i kilka nie do końca zrozumiałych scen czy reżyserskich chwytów. Kto lubi takie kino, zachęcam. Dodatkową przyjemność sprawią na pewno dzikie, ponure, irlandzkie krajobrazy, w których rzecz się rozgrywa. Jeśli ktoś widział, zapraszam dalej.

Co o Niej wiemy? Niewiele. Porzuca swoje dotychczasowe holenderskie życie i wyrusza w podróż, a właściwie wędrówkę, do Irlandii. Dlaczego? Chyba ma za sobą jakiś związek: w pierwszej scenie widzimy, jak ściąga z palca obrączkę. Reszta to sfera domysłów. Ona skończyła? Została porzucona? Oboje się rozstali? On umarł? Nowy etap życia? Może tak, skoro widzimy ją w pozbawionym sprzętów mieszkaniu. Dlaczego Irlandia? Co zamierza dalej? Wędrować samotnie? Całe życie? Pytania można by mnożyć. Jest ładna, może nawet na swój sposób piękna, ale dzika. Trzyma się z boku, nie pragnie rozmowy, zagadnięta odpowiada nieuprzejmie, opryskliwie. Warczy na ludzi. Czy to mur, za którym stara się uchronić swoją samotność? Na nocleg wybiera miejsca dzikie i odludne, nie szuka kontaktu. Wędruje po pustkowiach, unika miast czy wiosek. Wyraźnie zadowala się tym, co ma, niewiele jej trzeba. Nawet wtedy, kiedy zdecyduje się przyjąć od Niego propozycję pracy za jedzenie, długo będzie mieszkać w swoim namiocie na wzgórzu nad Jego kamiennym domem. Stopniowo dzięki ich spotkaniu dowiadujemy sie o Niej więcej, ale tylko trochę. Właściwie tylko tyle, że lubi operę, śpiewa, jest milośniczką książek.

On, o pooranej twarzy Stephena Rii. Starszy od Niej, też samotny, ale nie z wyboru, jest wdowcem. Chyba szuka towarzystwa, może dlatego proponuje Jej pracę? A może to początkowo prosta wymiana usług: On potrzebuje kogoś do pomocy w ogrodzie i w prostych pracach domowych, Ona potrzebuje pieniędzy? Czym się zajmuje? Jest rybakiem? Bo chyba nie rolnikiem? Co mógłby uprawiać na tym dzikim, skalistym cyplu smaganym porywistymi wiatrami? A może w przeszłości parał się czymś, a teraz żyje z emerytury? Jego kamienny, na oko wiejski dom w środku okazuje się być całkiem przyjemny i zamożny. Ładne sprzęty, pokaźna biblioteka, mnóstwo płyt, także operowych. Widać, że lubi pewien rodzaj luksusu: nawet kiedy siada do posiłku samotnie, to jest w tym celebrowanie i wykwintność. Wino w eleganckim kieliszku, serwetka, ładnie podane jedzenie. Także talerz, który wystawia przed domem dla Niej (Ona długo mimo zapraszania wzbrania się przed spożywaniem posiłków w domu) jest przykryty wiklinowym koszyczkiem, a obok czeka kieliszek wina. Jaki to kontrast z Jej ubłoconymi spodniami.

To On szuka kontaktu, jest jej ciekaw. Ona początkowo nieuprzejma i niemiła, kiedy zdecyduje się przyjąć Jego propozycję, stawia wyraźne bariery i ograniczenia: żadnych pytań. Jednak stopniowo łagodnieje, jak oswajane dzikie zwierzątko. Jakby piorąc i prasując swoje brudne łachy, cywilizowała się. Wreszcie i Ona zainteresuje się Nim. Oboje będą chcieli dowiedzieć się o sobie więcej, ale ponieważ nie chcą wychodzić z narzuconych sobie ról, muszą to robić potajemnie. Wreszcie sytuacja się odwraca: kiedy oboje zdadzą sobie sprawę ze swoich uczuć, to On postawi nieprzekraczalną granicę, Ona będzie gotowa zrezygnować ze swojej samotności. Mimo że Ją kocha, nie pozwoli zbliżyć się do siebie do końca. Dlaczego? Bo wydaje mu się, że Ją w ten sposób ochroni przed kolejnym bólem utraty. Jest dużo starszy i chory, o czym Ona już wie dzięki swojemu tajnemu śledztwu. Ale nie można uciec przed cierpieniem. Kiedy On umrze, Ją i tak będzie bolało.

Czy tylko samotność może ochronić przed bólem? Czy wchodząc w relacje, jesteśmy skazani na cierpienie? Czy warto? Czy można pogrążyć się w całkowitej samotności? Czy możliwe jest życie bez drugiego człowieka? Reżyserka pokazuje dwie drogi. Dla Niego Jej obecność jest pociechą i ucieczką od samotniczego życia, którego chyba nie pragnął. Jej znajomość z Nim przyniesie kolejne cierpienie, będzie tylko chwilową przerwą w samotnej drodze. W ostatniej scenie widzimy Ją w jakimś miasteczku wynajmującą pokój w hotelu. Tym razem jest jednak nawet bez swojego plecaka. Dlaczego? Czy przyjechała tu tylko na chwilę czy też ten brak bagażu ma jakiś głębszy sens? Jaki? Jest jeszcze silniejszym odcięciem się od przeszłości? I tu dotykam tego, co w tym filmie mi przeszkadzało: natrętna symboliczność i manieryczność kilku scen. Taka jest scena, gdy pod Jego nieobecność Ona zakrada się do domu i kładzie w łóżku w sypialni, a potem celowo zostawia po sobie ślad: rudy włos starannie położony na białej pościeli. Po co to robi? Chce być zauważona? A On? Czy się zorientował, że ktoś spał w jego łóżeczku (niczym Śnieżka w łóżeczku krasnoludków)? Sekwencja celebrowana kilka minut, pięknie filmowana na pewno ma nieść jakieś znaczenia. Podobną niewiadomą są dla mnie tytuły poszczególnych części, na które został podzielony ten obraz: nie wszystkie korespondują z tym, co widać na ekranie. Ale może to ja nie dość bystrze oglądałam film?

Tyle zarzutów, na szczęście nie ma tego dużo. Bo poza wspomnianymi scenami przyjemnością jest obserwowanie dwojga bohaterów filmu, tego, co dzieje się między nimi. Kontemlowanie detali, które podsuwa nam kamera (np. powracające zbliżenie morskich glonów tworzących fantastyczne esy floresy, w których Ona zanurza ręce), i mrocznych, groźnych, ale pięknych irlandzkich krajobrazów. Ja nie żałuję czasu, który poświęciłam debiutowi Urszuli Antkowiak.

Popularne posty