Lucia Berlin "Wieczór w raju. Opowiadania zebrane"

Na kolejny zbiór opowiadań Lucii Berlin "Wieczór w raju.

Opowiadania zebrane" (W.A.B. 2020; przełożyła Dobromiła Jankowska) czekałam prawie dwa lata, bo właśnie w styczniu 2019 roku tuż po lekturze pierwszej wydanej w Polsce książki amerykańskiej autorki, "Instrukcji dla pań sprzątających", która mnie zachwyciła, znalazłam w zapowiedziach wydawniczych informację, że wiosną ukaże się kolejny zbiór jej opowiadań. Okazało się, że moja cierpliwość została wystawiona na próbę - książka ostatecznie wyszła dopiero w październiku tego roku. No ale w końcu jest, a ja, kiedy tylko ją kupiłam, niemal natychmiast zabrałam się za lekturę i ponownie zanurzyłam się w klimacie znajomych opowieści. To jak wejście do dobrze znanego świata. 

I znowu zachwyt tyle, że tym razem z góry oczekiwany. Bo przecież zdawałam sobie sprawę, o czym i jak Lucia Berlin pisze, wokół jakich tematów krąży jej twórczość, a wreszcie znałam historię jej życia i wiedziałam, jak bardzo przetwarzała je na literaturę. Dlatego nieważne, jak mają na imię jej bohaterki, czy będzie to Laura, Maja, Maggi albo jeszcze inna, to zawsze mam wrażenie, jakbym cały czas czytała o tej samej osobie. Jeszcze silniej towarzyszyło mi to przekonanie w trakcie lektury "Instrukcji dla pań sprzątających". Może dlatego, że układały się w historię życia jednej kobiety, jak i tu pod wieloma postaciami, - od młodości do starości, chociaż bez zachowania chronologii. W "Wieczorze w raju" dostajemy tylko dwa opowiadania sięgające do dzieciństwa bohaterki spędzonego w Teksasie i również dwa do młodości, kiedy razem z rodzicami mieszkała w Chile, w Santiago. Te historie rozpoczynają tom. Kolejne opowieści stanowią wersję losu kobiety dojrzałej, obarczonej dziećmi, jeszcze mężatki albo znowu samotnej. Chociaż w tym zbiorze zdarzają się też, wprawdzie nieliczne, historie o mężczyznach. Tak jak poprzednio akcja opowiadań rozgrywa się oprócz wspomnianych już Teksasu i Chile, także w Kalifornii i w Meksyku. Na prowincji albo na obrzeżach większych miast. 

"Wieczór w raju" pozornie wydaje się jaśniejszy niż "Instrukcja dla pań sprzątających", ale tylko pozornie. Bohaterki, kobiety po przejściach albo na życiowym zakręcie, zmagają się z samotnością, z zawiedzionymi uczuciami, z niezrozumieniem ze strony partnera, z trudnościami życia codziennego, z brakiem pieniędzy, z poczuciem upływającego czasu, a wreszcie z chorobą alkoholową czy z uzależnieniem od narkotyków. To ostatnie najczęściej dotyczy ich mężów albo kochanków. A są to głównie artyści - muzycy, pisarze, rzeźbiarze. Zajęci swoją pracą lekceważą problemy dnia codziennego, z jakimi zmagają się ich żony czy partnerki. Może dlatego niektóre z bohaterek próbują wraz ze swoją rodziną osiąść na wsi w domku z wypalanej cegły otoczonym ogrodem, wśród pól, w bliskości z naturą, gdzieś nad rzeką albo morską zatoką, z dala od cywilizacji. Tam raj wydaje się na wyciągnięcie ręki. Można wylegiwać się w hamaku z książką w ręku, pielęgnować zasadzone rośliny, pozwolić dzieciom pluskać się w wodzie, jeść to, co wyhodowało się w ogródku. Chociaż to proza oszczędna, to opisy tych miejsc były tak sensualne, że sama miałam ochotę dotknąć tego rajskiego zakątka. Ale to tylko pozory. Bo albo proza dnia codziennego daje o sobie znać, zaczyna doskwierać brak kanalizacji, bieżącej wody, uciążliwy sąsiad, który za dnia potrafi być miły i uczynny, ale wieczorami urządza uciążliwe libacje. Mąż zajęty swoją pracą nie ma zrozumienia dla tych niedogodności. Znacznie gorzej, gdy rajskie życie z dala od cywilizacji przerywa nieoczekiwane spotkanie z dilerem męża, który zrobi wszystko, aby odzyskać takiego świetnego, bogatego klienta. To chyba najbardziej przejmujące opowiadanie z tego zbioru. Najmocniej zapadło mi w pamięć. 

Z pisaniem o krótkich formach jest ten kłopot, że niemal wszystko zasadza się na nastroju, na klimacie, najwięcej dzieje się gdzieś pomiędzy wierszami, pomiędzy słowami. To wszystko często jest ulotne, nienamacalne. I albo się poczuje to nieuchwytne coś, albo nie. Nigdy nie pociągnęły mnie na przykład opowiadania noblistki Alice Munro, przeczytałam jeden tom i nie sięgnęłam po więcej, za to uwielbiam zbiory opowiadań Amosa Oza, "Wśród swoich" i "Sceny z życia wiejskiego". Podobnie stało się z Lucią Berlin. Trafiona zatopiona. Mam nadzieję, że to nie koniec. Wprawdzie autorka napisała ich tylko siedemdziesiąt kilka, ale nie wszystkie znalazły się w obu wydanych w Polsce książkach. Czekam na pozostałe. 

Jarosław Mikołajewski "Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki"

Bardzo lubię czytać i słuchać Jarosława Mikołajewskiego. Jego
książki, eseje, radiowe wywiady. Pełne namysłu, refleksji, zadumy, pytań, wątpliwości. Na wiele spraw patrzę podobnie jak on. Duże wrażenie zrobiły na mnie "Terremoto" i "Wielki przypływ".  Dlatego bardzo ucieszyłam się, kiedy usłyszałam, że pisze książkę o Zuzannie Ginczance. Początkowo mówiło się, że to będzie biografia, potem że nie do końca. Może dlatego, kiedy kupiłam, nie sięgnęłam od razu. Aż przyszedł moment idealny. Gdy skończyłam czytać biografię Ginczanki pióra Izoldy Kiec, o której pisałam ostatnio, stwierdziłam, że właśnie teraz nastał czas na książkę Jarosława Mikołajewskiego "Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki" (Dowody na Istnienie 2019). I rzeczywiście, nie jest to biografia. 
 
Co w takim razie dostajemy? Świadectwo fascynacji Jarosława Mikołajewskiego Zuzanną Ginczanką, która ciągnie się od wczesnych lat licealnych. Fascynacja to za mało powiedziane - jak przyznaje autor, jest to rodzaj obsesji, chociaż sam tego słowa chyba nigdy nie używa. Poetka, jej wiersze i tak szybko, tragicznie zakończone życie nie dają mu spokoju. Wciąż za nią goni, szuka jej cienia. A ona wciąż umyka, nie daje się poznać do końca. Ta niemożność przyszpilenia, zafiksowania duchowego portretu wyraża się w cytacie pochodzącym z jednego z jej wierszy - Nie upilnuje mnie nikt, który stał się też motywem przewodnim ostatniej książki Izoldy Kiec. A dowód na to znajdujemy w drugiej części tytułu - "Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt". 
 
Mikołajewski zdaje w swojej książkę relację ze swojej pogoni za Ginczanką. Opowiada o spotkaniach z ludźmi, którzy ją znali. Jest gotów jechać na drugi koniec Polski, jeśli po jakimś jego tekście poświęconym poetce odezwie się ktoś, kto może o niej powiedzieć więcej z osobistej perspektywy, bo albo się z nią zetknął, albo znał ją ktoś z jego bliskich. Pisze o tych, z którymi dzieli lub dzielił swoją fascynację. Sporą część książki zajmują urywki korespondencji z jego włoskim przyjacielem, tłumaczem z polskiego, Silvano de Fantim, którego namawiał, aby zainteresował się twórczością poetki. I są to listy arcyciekawe, które czytałam z wielką przyjemnością. Zastanawia się, jak mógłby wyglądać film o Zuzannie, kto mógłby ją zagrać i w jaki sposób. Opowiada o tym, jak chodził jej śladami w miejscach, w których przez jakiś czas mieszkała. Działo się to najczęściej przy okazji podróży służbowych. Jak szukał pamiątek po niej. Próbuje bezskutecznie rozwiązać zagadki jej życia. Najbardziej chyba dręczy go pytanie, czy Ginczanka ukrywając się, pisała. Czy rzeczywiście jej słynny wiersz zaczynający się od słów Non omnis moriar, w którym unieśmiertelniła swoją prześladowczywnię, dozorczynię lwowskiej kamienicy, Chominową, jest jej ostatnim? Czy to możliwe? Wyobraża sobie, co mogło się stać z wierszami, które jednak pisała. Wreszcie na końcu umieszcza krótki dramat swojego autorstwa o jej pobycie na Mikołajskiej w Krakowie, gdzie została aresztowana. Oczywiście są to chwile w dużej części wyobrażone. To wszystko przeplata autor  sporą dawką informacji o Zuzannie Ginczance, ale w żadnym razie nie jest to regularna biografia. Dlatego nie można jej czytać zamiast. Sama nie umiem się zdecydować, co lepsze dla kogoś, kto o poetce wie niewiele albo zgoła nic - zacząć od tej książki, a potem sięgnąć po książkę Izoldy Kiec czy odwrotnie?
 
Jak zwykle czytałam to, co napisał Jarosław Mikołajewski, z ogromną przyjemnością, która płynie ze sposobu operowania językiem, z refleksyjnego charakteru jego twórczości, z erudycji, z podążania za jego rozważaniami, wędrówkami, spotkaniami z ludźmi. Warto wiedzieć, że jest to rzecz bardzo osobista, często na granicy duchowego ekshibicjonizmu, autor dopuszcza nas bardzo blisko swojego duchowego wnętrza, sporo w jego pisaniu egzaltacji. Może dlatego tak łatwo przychodzi mu eksponowanie siebie, bo jest poetą? Ale w pewnym momencie, gdzieś tak około połowy, przyłapałam się na wrażeniu, że autor wyczerpał temat, że nie chcąc pisać biografii, ucieka w erudycję, mnoży refleksje i rozważania, aby to, co pisze, nabrało rozmiarów choćby krótkiej książeczki. Czasem drażniły mnie też te bardzo osobiste wynurzenia. Mimo wszystko lektury nie żałuję, chociaż na pewno nie jest to książka dla każdego.

Izolda Kiec "Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt"

Mam wrażenie, że ostatnio trwa sezon na biografie. Jaremianka, Pola
Kiereńska, Anna Kowalska, Kornel Filipowicz (Właśnie kupiłam i już nie mogę się doczekać lektury.), Hłasko.  A jednak nie spieszyło mi się po książkę Izoldy Kiec "Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt" (Marginesy 2020). Właściwie sama nie wiem dlaczego. Przecież odkąd kilka lat temu pierwszy raz usłyszałam o Zuzannie Ginczance, nie potrafię zapomnieć o jej tragicznym losie. Od tamtej pory czytałam każdy artykuł na jej temat, jaki wpadł w moje ręce. Jakiś czas temu kupiłam książkę Jarosława Mikołajewskiego "Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki", bardzo na nią czekałam, ale wyparły ją inne lektury. Może mój zapał nieco ostygł, kiedy okazało się, że nie jest to klasyczna biografia. Ale wracam do biografii Ginczanki pióra Izoldy Kiec - znowu wywiad z autorką, długa, spokojna rozmowa Michała Nogasia w Radiu Książki, sprawił, że jednak postanowiłam, iż przeczytać tę książkę muszę. Nie pierwszy to raz, kiedy pod wpływem tych rozmów decyduję się na lekturę. Taka ich rola. 
 
Izolda Kiec, literaturoznawczyni i kulturoznawczyni, Zuzanną Ginczanką zajmuje się od dawna. W 1993 roku obroniła doktorat na jej temat. Potem wydała biografię poetki i opracowała na nowo wiersze. Przez te wszystkie lata nadal zajmowała się jej twórczością i losem, próbując wymazać białe plamy z życiorysu. Mimo to nadal nie wszystko o niej wiemy i być może niektóre tajemnice nigdy nie zostaną wyjaśnione. 
 
Książka, która ukazała się niedawno, jest nową wersją tej pierwszej z roku 1994. Bogatsza o nowe ustalenia i o inne doświadczenia autorki. Jak pisze Izolda Kiec we wstępie:  
Zuzannę Ginczankę spotykam od lat nieustannie. Za każdym razem inną, odmienioną głównie moim doświadczeniem, coraz bardziej różniącym się od jej dwudziestoparoletniego świata. (...) Czy dlatego obraz poetki wydaje się odpomniany nie w pełni, wciąż zamazany, niejasny? (...) Jego rekonstrukcja to prawdziwa archeologia fragmentów, śladów, ruin. 
Dlatego autorka przyznaje, że nie wszystkie zagadki biografii poetki potrafi rozwiązać. Mimo spotkań i korespondencji prowadzonej z tymi, którzy ją znali. Każdy jednak pamięta i interpretuje pewne wydarzenia inaczej. Nie wiadomo, z którymi mężczyznami była rzeczywiście związana silnym uczuciem - bo w niej kochało się kilku. Dlaczego nagle zdecydowała się na małżeństwo ze starszym od siebie Michałem Weinzieherem? Dlaczego, kiedy czas robił się coraz bardziej ponury i przeczucie katastrofy zaczęło towarzyszyć nie tylko jej, nie próbowała wyjechać za granicę, skoro od lat mieszkali tam jej rozwiedzeni rodzice? Kto zdradził jej ostatnią kryjówkę w Krakowie na ulicy Mikołajskiej? Kiedy dokładnie zginęła? Czy pisała coś w czasie wojny? Jeśli tak, to gdzie są te wiersze? Mimo licznych świadectw słabo rozpoznany jest okres jej pobytu we Lwowie, jeszcze słabiej to, co działo się z nią po ucieczce stamtąd. Nawet na rolę niesławnej Chominowej Izolda Kiec rzuca nieco inne światło. Nie żeby zdejmowała z niej zarzuty, ale podkreśla też współwinę jej męża i syna. Tych dlaczego, kiedy, kto, czy, jak jest w biografii Ginczanki znacznie więcej. Dlatego autorka wielokrotnie prezentuje różne punkty widzenia, stawia swoją hipotezę, zawsze pokazując przesłanki, jakie doprowadziły ją do takiego, a nie innego wniosku, ale równie często przyznaje, że nie sposób rozstrzygnąć, jak było naprawdę. Swoje śledztwo prowadzi także, opierając się na interpretacji poezji Ginczanki. Analizując, interpretując i obficie przytaczając jej wiersze, to w nich szuka odpowiedzi na wiele pytań. Bo książka Izoldy Kiec to nie tylko biografia, ale także pochylenie się nad jej dorobkiem.
 
Co wiadomo? Co tak bardzo przyciąga do Ginczanki nie tylko Izoldę Kiec? Że od wczesnej młodości, jeszcze w czasach szkolnych, zdradzała nieprzeciętny talent poetycki poparty niezwykłą w tak młodym wieku dojrzałością. Że urodzona i wychowana w kręgu języka i kultury rosyjskiej świadomie wybrała język i kulturę polską. Że bardzo przeżyła fakt, iż rodzice poszli swoją drogą, zostawiając ją z babcią, z którą była bardzo związana. Autorka używa nawet terminu zdrada. Nie ostatnia w jej życiu. Że mimo ludzi, którzy ją otaczali i w Równem, gdzie się wychowywała, i potem w Warszawie, silnie odczuwała swoją osobność i dlatego w gruncie rzeczy była samotna. Zawsze się wymykała, stąd to symboliczne: Nie upilnuje mnie nikt. Że była piękna, ale uroda, która zdradzała jej pochodzenie, w czasie wojny stała się przekleństwem. Największym dreszczem przeszywa jednak świadomość, że tak krótko żyła, że Historia ją skazała, że jej czas biegł nieubłaganie do tragicznego końca. Że w ostatnim okresie życia była samotna, musiała liczyć tylko na siebie. Taka młoda, tyle jeszcze mogła mieć przed sobą. Ledwie zaczęła żyć, a jej czas się wypełnił. Teraz przyszło mi do głowy, że w tym losie ucieleśnia się los wszystkich innych młodych ludzi, których zabrała Zagłada albo wojna. Kiedy w 1935 roku wyjeżdżała z Równego do Warszawy, jeszcze tego nie przeczuwała. My, czytając o tym pozornie radosnym, szalonym, bogatym towarzysko okresie jej życia, doskonale wiemy, że zostało jej tylko kilka lat. Im bliżej wojny, tym bardziej to czuła, ona i jej towarzyski krąg, literaci związani z Cyrulikiem Warszawskim i Szpilkami. Dlatego szaleńczo się bawili, nie stroniąc od używek, w przeciwieństwie do starszych o pokolenie twórców z kręgu Skamandra. Dlatego za swoje życiowe credo przyjęli cytat z "Wesela Figara":
Śmiejmy się! Kto wie, czy świat potrwa jeszcze trzy tygodnie.
Właściwie miałam ochotę dorzucić tu swój tradycyjny komentarz, ale, przyznam, przestraszyłam się trochę. Nie chcę wywoływać wilka z lasu. 
 
Książkę Izoldy Kiec znakomicie się czyta. Jak każda dobra biografia jest także obrazem czasów, w jakich żyła Ginczanka. Znakomitym pomysłem wydają mi się początki kolejnych części - autorka, cytując rozmaite źródła, portretuje miejsca, z którymi poetka była związana - Równe i Warszawę. Zachęcam.

Mario Vargas Llosa "Święto Kozła"

Trwam w swoim postanowieniu i właśnie skończyłam trzecią z

czterech zakupionych ostatnio powieści Mario Vargasa Llosy "Święto Kozła" (Znak 2016; przełożyła Danuta Rycerz). W moim prywatnym rankingu stawiam ją zaraz  po "Rozmowie w Katedrze", której nic nie przebije.

I tym razem jest to książka polityczna osadzona w realiach historycznych. Akcja toczy się na Dominikanie na dwóch planach czasowych. W roku 1961, kiedy grupa spiskowców dokonała zamachu na dyktatora Rafaela Trujillo, i dziewiętnaście lat później. Równolegle przeplatają się trzy wątki - śledzimy poczynania dyktatora zwanego przez współpracowników Szefem, a po jego śmierci prezydenta Joaquina Balaguera, poznajemy losy zamachowców i wreszcie historię głównej kobiecej bohaterki, Uranii Carbal, córki senatora, który nieoczekiwanie wypadł z łask wszechwładnego Trujillo. Urania pod wpływem impulsu po dziewiętnastu latach wraca na kilka dni na Dominikanę. Odwiedza schorowanego, zniedołężniałego ojca, któremu nigdy nie wybaczyła, że posłużył się nią, wtedy czternastoletnią dziewczynką, aby ponownie wkraść się w łaski kapryśnego Szefa i ratować swoją polityczną karierę. Czy tylko o karierę chodziło? Trujillo był człowiekiem nieobliczalnym i potrafił mścić się także na rodzinie tego, kogo odsuwał na boczny tor. Czy rzeczywiście senator Carbal znalazł się w sytuacji bez wyjścia? Nic nie usprawiedliwia tego, co zrobił. Tamte zdarzenia odcisnęły się piętnem na życiu Uranii. Jej opowieść o tym, co zaszło w czasach, kiedy była młodą dziewczyną, dzieckiem jeszcze, z trudem daje się czytać, tak bardzo jest wstrząsająca. Ale to wcale nie jedyny fragment, przez który brnęłam z trudem, ponieważ był taki okrutny. Bo okrutne były bezwzględne rządy Rafaela Trujillo.

Mario Vargas Llosa stwarza wnikliwy, fascynujący portret dyktatora - człowieka bezwzględnego i groteskowego jednocześnie. Pokazuje go nie tylko jako polityka, ale też jako człowieka. Trujillo sprawuje rządy dyktatorskie, wszystko w kraju zależy od jego kaprysu. Jak swoją własność traktuje kobiety - jego woli nikt nie śmie się sprzeciwić, dlatego współpracownicy udają, że nie widzą, kiedy odwiedza ich żony. On sam jest przekonany, że dla nich to zaszczyt. Uważa się za wspaniałego kochanka. Intryguje, bezwzględnie rozprawia się ze swoimi przeciwnikami politycznymi i tymi, którzy mu podpadli, za swoją prawą rękę mając sadystycznego szefa służb specjalnych Johnnego Abbesa Garcię, tego samego, który jest jednym z głównych bohaterów najnowszej powieści Llosy "Burzliwych czasów". Tortury, skrytobójstwa, polityczne morderstwa. Cieszące się ponurą sławą więzienia są pełne. Taki los spotyka nie tylko politycznych wrogów, ale także ich rodziny. Aresztuje się nawet dzieci. Jednocześnie szerzy się kult jednostki - dyktatora traktuje się niemal jak cesarza albo boga. Kultem otoczona jest także rodzina Truijllo - matka, bracia, synowie, córka. Wszyscy oni czerpią oczywiście finansowe zyski z jego władzy - on sam jest właścicielem wielkich obszarów ziemi i licznych przedsiębiorstw. A Trujillo nimi gardzi, ma ich za nierobów, rozpustników, krwiopijców, którzy przysparzają mu nieustannych kłopotów. W tym jednym ma rację - tacy naprawdę są. Otoczony jest dworem pochlebców gotowych zrobić wszystko, aby nie wypaść z łask Szefa, aby być jak najbliżej jego ucha. Groteskowe są cowieczorne spacery dyktatora w otoczeniu tych klakierów. Groteskowy jest sposób, w jaki mówi, jak się zachowuje, groteskowa jest jego mania wielkości. Jednocześnie poznajemy jego słabe miejsca - strach przed starzeniem się, przed niesprostaniem roli kochanka.

Jak wspominałam, trzecim wątkiem są historie politycznych przeciwników dyktatora, którzy zdecydowali się zawiązać spisek i zamordować go. To jedyna droga, aby zmienić sytuację w kraju, która staje się nie do zniesienia. Ale sam zamach nie wystarczy, potem trzeba doprowadzić do przejęcia władzy przez opozycjonistów. To bardzo ryzykowna gra. Każdy z nich ma swoje powody, aby zaangażować się w tę sprawę. Prawie wszyscy długie lata współpracowali z reżimem, ale w końcu powiedzieli dość. Doskonale wiedzą, że jeśli coś pójdzie nie tak, konsekwencje poniosą nie tylko oni, ale ich rodziny, także dzieci. Zanim stracą życie, zostaną poddani bezwzględnym torturom. Mimo tej świadomości decydują się wziąć udział w spisku. Ale czy mają prawo dysponować losem swoich bliskich? Po zamachu następuje kilka miesięcy bezwzględnego terroru, zanim rzeczywiście kraj wpłynie na nowe tory. Dotąd marionetkowy prezydent, z którym nikt się nie liczył, Joaquin Balaguer, nieoczekiwanie dla wszystkich chwyta wiatr w żagle. Manewrując, sprytnie intrygując, przypochlebiając się żonie i synowi zmarłego Szefa, poświęcając życie niektórych, aby przynajmniej uratować kilku innych, stąpając po bardzo kruchym lodzie, ostatecznie osiąga cel - pozbywa się rodziny Trujillo i zaprowadza w kraju nowe porządki.

Powieść od początku do końca trzyma w napięciu. Chociaż mogłam sobie bez trudu wygooglować fakty historyczne, to i tak z zapartym tchem śledziłam zdarzenia. Fascynujące są wnikliwe portrety bohaterów, ich rozterki wewnętrzne, zaniechania, słabości, które doprowadzają do klęski. Albo odwrotnie ich wierność raz podjętej decyzji, siła, poświęcenie. Są tchórze gotowi zadenuncjować, ale są też cisi bohaterowie gotowi pomóc, narażając swoje życie. Fascynują kulisy polityki i jej mechanizmy. A nad wszystkim unoszą się pytania. O granice poświęcenia. O prawo do narażania innych w imię wyższych wartości. Znakomita książka.

Matilda Voss Gustavsson "Klub. Seksskandal w komitecie noblowskim"

Właściwie nie zamierzałam czytać książki Matildy Voss Gustavsson
"Klub. Seksskandal w komitecie noblowskim" (Wielka Litera 2020; przełożyła Justyna Czechowska). Wydawało mi się, że na temat metoo powiedziano już tak dużo, że nie dowiem się niczego nowego. A to właśnie na tej fali wypłynął skandal w Akademii Szwedzkiej, który wstrzymał na rok przyznanie literackiego Nobla. Mechanizmy, jakie towarzyszą przemocy seksualnej, świetnie opisał amerykański reporter Jon Krakauer w swojej książce "Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim", którą przeczytałam już jakiś czas temu. Po co kolejna pozycja na ten temat, myślałam. Dopiero radiowa dyskusja o reportażu Matildy Voss Gustavsson sprawiła, że zmieniłam zdanie. I nie żałuję, wdzięczna jestem dyskutantom, że mnie przekonali. A powodów jest kilka.

Niby wiadomo, co się stało, sprawa miała przecież międzynarodowy zasięg ze względu na literacką Nagrodę Nobla, wydawało się nawet, że może to być jej koniec, więc trudno było się nie zainteresować. Ale kiedy czytałam reportaż Matildy Voss Gustavsson, okazało się, że tak naprawdę poza ogólnikami niewiele wiedziałam. A sam skandal, chociaż wypłynął na fali metoo, ma o wiele szersze tło. Chodzi nie tylko o molestowanie seksualne, ale także o bardzo szeroko pojęte wykorzystywanie pozycji i w związku z tym nadużywanie władzy. A to wszystko w świecie kultury, wśród ludzi cieszących się szacunkiem i dużym autorytetem, jaki daje zasiadanie w Akademii Szwedzkiej lub pozostawanie w jej kręgu. 
 
Główny oskarżony, od którego wszystko się zaczęło, Jean-Claude Arnault, mąż poetki Katariny Frostenson zasiadającej w Akademii Szwedzkiej, dyrektor artystyczny opiniotwórczego klubu kulturalnego Forum w Sztokholmie, gdzie odbywały się koncerty, wystawy, spotkania z literatami i inne artystyczne imprezy cieszące się prestiżem w świecie artystycznym, został skazany za dwa gwałty. Znacznie trudniej udowodnić mu cały szereg innych przewinień. Część spraw się przedawniła, większość zwłaszcza po latach trudno uchwycić. I nie chodzi tylko o nadużycia seksualne - molestowanie młodych kobiet, brutalny seks bez ich zgody,  gwałcenie, nękanie i zastraszanie, kiedy nie chciały się z nim spotykać, wykorzystywanie swojej pozycji, aby ułatwić lub utrudnić im karierę artystyczną - chociaż te oczywiście najbardziej bulwersują. Chodzi też o wykorzystywanie faktu, że jego żona zasiadała w Akademii Szwedzkiej. Lista przewinień Jean-Caude'a Arnault jest długa. Nie zawsze wiąże się z łamaniem prawa, często były to działania nieetyczne. Kilkukrotnie zdradził, kto dostanie literackiego Nobla (ciekawostka z naszego podwórka - przed ogłoszeniem werdyktu powiedział komuś ze znajomych o nagrodzie dla Wisławy Szymborskiej), informował zainteresowanych, że zostanie im złożona propozycja zasiadania w Akademii, kiedy zwolniło się miejsce, wykorzystywał służbowe mieszkania należące do tej szacownej instytucji, nie płacił artystom wystawiającym w Forum albo zaniżał stawki, no i przede wszystkim czerpał korzyści finansowe - dostawał dotacje na działalność klubu, granty i stypendia, jakie przyznaje Akademia Szwedzka. Bo trzeba wiedzieć, że Akademia nie odpowiada tylko za Nobla i inne nagrody literackie, ale przede wszystkim dysponuje dużymi pieniędzmi na działalność artystyczną i kulturalną. Oczywiście współwinną tych ostatnich nadużyć była Katarina Frostenson, członkini Akademii. Bez niej, jej wiedzy i możliwości, to wszystko przecież nie byłoby możliwe. Jean-Caude Arnault nie byłby tak wszechwładny, nie rozdawałby kart w świecie artystycznym i kulturalnym, nie mógłby pomóc w karierze albo zaszkodzić.

Najbardziej bulwersujący i chyba najciekawszy jest mechanizm, który pozwalał mu w taki sposób tak długo funkcjonować w tym świecie. Oczywiście wszyscy widzieli, ale udawali, że nie widzą. Otaczanie się młodymi, pięknymi dziewczętami, chamskie odzywki pod ich adresem, wkładanie rąk pod spódnicę, chwytanie za biust i inne tego typu gesty wykonywane publicznie to wszystko było traktowane jak drobne dziwactwo, słabość, koloryt Jean-Claude'a Arnault. Co najwyżej ostrzegano młode znajome, aby uważały. Był przecież taki uroczy, taki mądry, taki dowcipny, roztaczał wokół siebie taką niezwykłą aurę. Doskonale znamy ten mechanizm nawet z naszego podwórka. Zaraz po metoo wybuchła sprawa znanego pisarza, który miał zwyczaj zwracać się do kobiet w wyjątkowo chamski sposób, a kto protestował, widocznie nie był cool, bo ten uroczy człowiek miał po prostu taki dowcipny sposób bycia.  Ostatnio głośno zrobiło się o znanym dziennikarzu radiowym i telewizyjnym, który miał wśród kobiet ksywę mammograf, ale jak mówi, nic złego  nie robił, przyznaje tylko, że jest miłośnikiem damskich biustów. Ale koniec tej dygresji, bo zaraz się wzburzę i będę musiała napisać coś mocnego. Wracam do książki. Po raz kolejny okazuje się, jak trudno przeciwstawić się i nazwać zło złem, kiedy pozostaje się w tym samym kręgu towarzyskim albo jest się zawodowo zależnym od wpływowej osoby, która przekracza granice lub popełnia przestępstwa. Niektórzy członkowie Akademii próbowali rozmawiać z Katariną Frostenson, ale, jak mówią, wtedy ona wpadała w szał, no a oni w imię dobrych relacji woleli jej nie drażnić.

Oczywiście zasadniczym tematem książki jest sprawa ofiar. Na pewno mogą pojawić się głosy, że niektóre z nich same się prosiły, szły z nim do łóżka dobrowolnie. W kilku przypadkach tak rzeczywiście było, o czym otwarcie mówi kilka kobiet, które zdecydowały się ujawnić w reportażu Matildy Voss Gustavsson. Ale po pierwsze nie zmienia to faktu, że Jaen-Caude Arnault wykorzystywał swoją pozycję - typowa obietnica pracy lub kariery za seks - a po drugie nawet jeżeli najpierw rzeczywiście szły z nim do łóżka dobrowolnie, to potem, kiedy mówiły nie, bo nie miały już ochoty albo nie akceptowały jego przemocowego zachowania, on nie respektował ich odmowy. Nie przyjmuję też oskarżeń w stylu: Ale potem jechały z nim jedną taksówką albo jeszcze się spotkały. Jak to działa, opowiadają same pokrzywdzone. Znakomicie te mechanizmy opisuje Jon Krakauer w książce, o której już dziś wspominałam. Jego reportaż to naprawdę lektura obowiązkowa, aby zrozumieć ofiary oraz mechanizmy krycia i usprawiedliwiania sprawcy.

Na koniec wspomnę jeszcze o innych zaletach książki Matildy Voss Gustavsson, bo to nie wszystkie. Bardzo ciekawe są też wiadomości o tym, jak funkcjonowała i funkcjonuje Akademia Szwedzka. Zawsze, kiedy zdarzyło mi się widzieć migawki z uroczystości noblowskich, a szczególnie z bankietu, miałam nieodparte wrażenie, że to jakiś bizantyjski przepych nieprzystający do dzisiejszych realiów, a wręcz nieprzyzwoity. I podobnie teraz po lekturze reportażu postrzegam samą Akademię - jako instytucję anachroniczną. Tradycja tradycją, ale do czego prowadzi takie zamknięcie się w wieży z kości słoniowej, bo tak to funkcjonuje, widać. Równie interesujące jest też to, co działo się po opublikowaniu reportażu w gazecie (książka jest jego rozwinięciem), a szczególnie rozmaite reakcje członków Akademii - tylko nieliczni zachowali się przyzwoicie, byli tacy, którzy bronili Jean Claude'a Arnault do upadłego. Autorka relacjonuje to wszystko bardzo dokładnie, właściwie ten materiał stanowi niemal drugą część jej książki. A wreszcie zaleta ostatnia - całość trzyma w napięciu, bo Matilda Voss Gustavsson nadała swojemu reportażowi formę dziennikarskiego śledztwa, jakie rzeczywiście prowadziła. Z tych wszystkich powodów warto, a może nawet należy, po tę książkę sięgnąć.

Goran Vojnović "Moja Jugosławia"

O książce słoweńskiego filmowca i pisarza Gorana Vojnovicia "Moja
Jugosławia" (Wydawnictwo Akademickie Sedno 2019; przełożyła Joanna Pomorska) usłyszałam wiele miesięcy temu w audycji radiowej. Musiałam jednak słuchać bardzo nieuważnie, skoro, wstyd przyznać, nie zorientowałam się nawet, że to powieść. Przypomniałam sobie o niej, kiedy znalazła się na długiej liście nominowanych do Angelusa, a kiedy weszła do ścisłego finału, zastrzygłam uszami. A potem, znowu w radiu, wysłuchałam bardzo ciekawej rozmowy
z profesorem Maciejem Czerwińskim o książce, jej autorze i o Słowenii. Już wtedy wiedziałam, że muszę ją przeczytać. A kiedy w końcu jakoś tak zupełnie niezauważenie, bez echa, to właśnie Goran Vojnović dostał Angelusa, prawie natychmiast rzuciłam się do lektury. W końcu pokonał samego Serhija Żadana i jego fenomenalny "Internat". Od razu bez owijania w bawełnę napiszę, że chociaż moim zdaniem to właśnie powieść Żadana powinna wygrać w tym pojedynku (pozostałych finalistek nie znam), to jednak "Moja Jugosławia" jest rzeczywiście książką bardzo dobrą, poruszającą i ważną. Szkoda, że tak niewiele się o niej mówiło, naprawdę zasługuje na uwagę. Niestety obawiam się, że Angelus niewiele tu pomoże, bo chyba nie ma takiego przełożenia na wzrost popularności autora i książki jak choćby nagroda Nike. Ale może się mylę. Oby.
 
Zaczyna się dość niefrasobliwie, nie od razu mnie porwało, ale szybko zaczęłam się wciągać, aż wreszcie nie mogłam się oderwać, a potem czytałam ze ściśniętym gardłem. Akcja rozgrywa się na dwóch planach czasowych - na przemian w roku 1991, kiedy w krwawej wojnie domowej rozpada się Jugosławia, i mniej więcej siedemnaście lat później (o ile dobrze policzyłam). Narratorem jest zbliżający się do trzydziestki Vladan, syn Serba i Słowenki, któremu w 1991 roku rozpadła się nie tylko jego Jugosławia, ale także rodzina, a właściwie życie. Śmiało można powiedzieć, że nigdy nie podźwignął się po tamtej stracie. Po latach niezabliźniona rana zaczęła krwawić na nowo, kiedy w internecie odkrył, że jego ojciec, oficer Jugosłowiańskiej Armii Ludowej, nie tylko żyje (Vladan był przekonany, że zginął w czasie wojny), ale jest poszukiwany jako zbrodniarz wojenny. Za wszelką cenę postanawia go odnaleźć. Świadomość, że ktoś, kogo opłakał, kogo pamięta jako swojego ukochanego tatę, okazał się zbrodniarzem, który z zimną krwią spacyfikował chorwacką wioskę, mordując kobiety, dzieci i starców, nie pozwala mu normalnie żyć. Jak to się mieści w jednym człowieku? Dręczy go to pytanie i sprzeczne uczucia. Czy może spróbować czyn ojca zrozumieć? Jakoś usprawiedliwić? Czy próbując to zrobić, stanie się współodpowiedzialny? Czy powinien tylko potępić i swoją nienawiść wykrzyczeć mu w twarz, jeśli uda mu się go odnaleźć? Czy ma przyjąć za dobrą monetę wyjaśnienie, że ojciec był tylko trybikiem w machinie wojny, polityki, nienawiści i krwawej drugowojennej przeszłości? Że to wina przeklętego losu i przeklętego fatum?  
 
Vladan opuszcza Lublanę, w której zamieszkał z matką, kiedy rozpadł się ich świat, i wyrusza swoim starym samochodem do Serbii, aby spróbować odnaleźć ojca i skonfrontować się z tymi wszystkimi uczuciami i rozterkami. Desperacko chce go odnaleźć, a jednocześnie bardzo boi się tego spotkania. Zmartwychwstanie ojca i odwiedziny miejsc, w których był jako jedenastolatek, przywołują wspomnienia z dzieciństwa. Te szczęśliwe, z czasów, kiedy z rodzicami mieszkał w Puli, gdzie miał kolegów z podwórka i ze szkoły, gdzie beztrosko kąpał się w ciepłym morzu, gdzie razem z ojcem chodził na występy do Areny, gdzie był jego szczęśliwy świat. I te nieszczęśliwe, kiedy wszystko się rozpadło w dniu, w którym ojciec nagle dostał przeniesienie do Belgradu. W ciągu jednego paru godzin musieli się spakować, opuścić mieszkanie, zamieszkać w belgradzkim hotelu wraz z takimi nieszczęśnikami jak oni. Potem było jeszcze gorzej - ojciec wyruszył w teren, jak eufemistycznie on i matka nazywali front.
 
Powieść Gorana Vojnovicia skupia się na kilku równorzędnych tematach. O wojnie już pisałam. Kolejnym jest przekleństwo pamięci i idącej za nią zemsty, z której narody zamieszkujące dawną Jugosławię nie potrafią się wyrwać. Niech przemówią cytaty. W gruncie rzeczy nie oni zabijali - zabijały groby ich ojców i matek, braci i sióstr, w ich imieniu robili to, co robili. Gwałcili, palili, mordowali. Bo w imieniu grobów wszystko jest święte ... i wszystko potrzebne. I cytat drugi. Przeklęte są te opowieści ... powinno się zabronić ich powtarzania, a tych, którzy to robią, powinno się zastrzelić, bo zatruwają nimi własne dzieci i wnuki, bo je zarzynają. I jeszcze jeden, króciutki. Ludzie pamiętają (...) to jest ich największe przekleństwo. Ofiarą tego przekleństwa pamięci jest między innymi ojciec Vladana. Nie tylko pamięci, także armii, która stała się dla niego remedium na metafizyczną pustkę.
 
Inny temat, niezwykle przejmujący, to dezintegracja rodziny i potworna samotność, która stanie się udziałem jedenastoletniego chłopca, jego matki i pewnie ojca. Tego ostatniego możemy się tylko domyślać. Matka, która kiedyś zerwała więzi z rodzicami, uciekając z patriarchalnej rodziny, nie radzi sobie w momencie, gdy po raz kolejny rozpada się jej świat. Wtedy, przed laty, dokonała świadomego wyboru, którego konsekwencją był nowy, wspaniały początek. Teraz zdecydowano za nią i w tamtej chwili ani nie potrafi, ani nie ma możliwości, żeby zaczynać jeszcze raz. Męczy ją tymczasowość i niepewność, co będzie dalej. Męczy ją milczenie męża dźwięczące w słuchawce telefonu. Nie znajduje siły, aby zająć się swoim jedenastoletnim synem, który nagle stracił wszystko. Ona całe dnie wędruje po Belgradzie, on spędza samotne godziny w obskurnym hotelowym pokoju. W Lublanie, gdzie ostatecznie zamieszkają, wcale nie będzie lepiej. Matka i syn będą wiedli osobne życia w ciasnym mieszkanku. Dla chłopca wszystko będzie tu nowe i obce. Nawet, a może zwłaszcza, język. Samotność i poczucie wykorzenienia nie miną nigdy. Vladan nie nauczy się kochać, nie nauczy się prosić o czyjąś uwagę i obecność. Przejmujące są jego wspomnienia. Ale nawet jeśli początkowo obwiniałam jego matkę, że właściwie porzuciła syna, kiedy w końcu poznałam jej perspektywę, nie potrafiłam jej potępić.
 
Wreszcie temat ostatni, ale przecież równie ważny. To problem tożsamości, który pojawia się nagle wraz z rozpadem Jugosławii. Dawniej, to znaczy wtedy, kiedy Vladan był dzieckiem, nie miało znaczenia, kto był kim. Jego ojciec to Serb, matka Słowenka, mieszkali w chorwackiej Puli mocno naznaczonej wpływami włoskimi. Aż tu nagle staje się ważne, kto mówi jakim językiem. Nagle imiona i nazwiska wyznaczają tożsamość. O tym wszystkim Vladan jeszcze niedawno nie miał pojęcia. Teraz przechodzi błyskawiczną edukację, którą prowadzi jego kolega ze szkolnej ławki. Za tym idzie pogarda podsycana stereotypami, czasem nienawiść, tak rodzi się nacjonalizm. Kim jest Vladan? Urodzony i wychowany w Puli? Z ojca Serba, z matki Słowenki?
 
Chociaż z powieści bije dojmujący smutek, to jest tu wiele scen pogodnych i zabawnych, sporo trafnych, ironicznych obserwacji obyczajowych. Mnie szczególnie podobał się epizod rozgrywający się w Nowym Sadzie, gdzie matka i syn przez jakiś czas zatrzymali się u kuzyna ojca. Opisy jego rodziny i najbliższych sąsiadów są naprawdę pyszne. Ale w kolejnym rozdziale zostają skontrowane opowieścią o starym, owdowiałym człowieku, który został sam w mieszkaniu i nie radzi sobie z codziennością. Dojmujące jest poczucie pustki, rozpadu, upływu bezlitosnego czasu, który wszystko obraca w niwecz. Przejmująca książka.

Mario Vargas Llosa "Burzliwe czasy"

Festiwalu książek Mario Vargasa Llosy  odsłona druga, a będą

jeszcze dwie. Po uznawanej za najważniejszą "Rozmowie w katedrze"  przyszedł czas na najnowszą powieść "Burzliwe czasy" (Znak 2020; przełożyła Marzena Chrobak). Niestety takie zestawienie miało nieco niekorzystny wpływ na mój odbiór ostatniej książki noblisty. Nie, czytelniku tej notki, to nie jest tak, że "Burzliwe czasy" uznaję za rzecz słabą. Przeciwnie to powieść bardzo dobra i ważna. Ale czytana bezpośrednio po "Rozmowie w Katedrze" musi trochę rozczarować. Dlaczego? 

Przyczyn jest kilka. Pierwsza - nie ma tu tak rozbudowanych, tak wnikliwych i niejednoznacznych portretów bohaterów i tak fascynujących historii. Losy Santiago, Ambrosia, Amalii, Hortensji, don Fermina niezależnie od tego, co myślałam o tych postaciach, bardzo mnie poruszyły. Nie tylko nie mogłam oderwać się od lektury, śledząc opowieść o nich, ale współodczuwałam z nimi. Mario Vargas Llosa w swojej najlepszej powieści w jej polityczne, historyczne ramy wplótł historie zwyczajnych ludzi. W "Burzliwych czasach" właśnie tego mi zabrakło. Mamy polityczne intrygi, wydarzenia historyczne, ale nie możemy współodczuwać z ofiarami przewrotów wojskowych i wojny domowej, bo nie ma tu takich bohaterów - zwyczajnych ludzi. Bo bohaterami są ludzie władzy. Drugi powód to konstrukcja powieści ... znacznie prostsza. Coś, co początkowo utrudniało lekturę "Rozmowy w Katedrze", potem stało się frapujące, nadawało tamtej książce niezwykły rytm. Oczywiście po pierwsze to moje subiektywne odczucia. Po drugie doskonale zdaję sobie sprawę, że nie czyniłabym tych uwag, gdybym nie była świeżo po lekturze powieści uznawanej za najwybitniejszą w dorobku pisarza. A po trzecie wiem doskonale, że dla większości czytelników fakt, że "Burzliwe czasy" są napisane niemal po bożemu, będzie akurat zaletą. Dlatego, czytelniku tej notki, nie zważaj na moje marudzenia, tylko zabieraj się za lekturę.

Z czego wynikają te różnice? Przyczyny moim zdaniem są dwie. Pierwsza oczywista - "Burzliwe czasy" to powieść znacznie skromniejszych rozmiarów niż "Rozmowa w Katedrze". Na co można sobie pozwolić na niemal siedmiuset stronach, na to nie ma miejsca na stronach czterystu. Stąd pewnie ograniczenie wątków i nie tak rozbudowane portrety oraz historie bohaterów. Druga przyczyna jest innej natury - otóż najnowsza książka Llosy to rzecz niemal dokumentalna, reporterska prawie. Oczywiście to jest powieść, ale powieść oparta na faktach. Stąd wszyscy główni bohaterowie, a pewnie i większość drugoplanowych, to postacie autentyczne. Początkowo myślałam, że przynajmniej niektóre dramatis personae zostały wymyślone, ale wystarczyło wrzucić ich nazwiska do wyszukiwarki, aby przekonać się, że naprawdę istniały. Nawet najbardziej nieprawdopodobny i dziwaczny, wyjątkowa kanalia, Johnny Abbes Garcia, spiritus movens politycznej intrygi, ma swoje miejsce w hiszpańskiej Wikipedii. Podobnie jak główna bohaterka kobieca, Miss Gwatemali (naprawdę nie była żadną miss, tak była nazywana ze względu na wyjątkową urodę).  To w połączeniu ze sposobem opowiadania sprawiło, że w trakcie lektury niektórych fragmentów powieści, miałam wrażenie, że czytam reportaż historyczny. Chwilę mi zabrało, zanim się przestawiłam i zaakceptowałam. 

Dlaczego wobec tego uznaję, że "Burzliwe czasy' to powieść warta przeczytania? Bo odsłania kawał historii Ameryki Środkowej i pokazuje zakulisową rolę Stanów Zjednoczonych w wydarzeniach, które się tam rozegrały i miały potem wpływ na losy innych krajów Ameryki Łacińskiej. Jak twierdzi Mario Vargas Llosa w wywiadzie, którego udzielił Michałowi Nogasiowi, tamta słabo pamiętana historia spowodowała, że wszystkie polityczne strony niezwykle się potem zradykalizowały, czego skutki odczuwane są do dziś. Kiedy się o tym wszystkim czyta, trudno pohamować wściekłość. Kto zna i ceni książki Artura Domosławskiego o Ameryce Południowej ("Goraczka latynoamerykańska","Śmierć w Amazonii. Nowe eldorado i jego ofiary"), ten koniecznie musi poznać "Burzliwe czasy". 

Akcja powieści toczy się w latach pięćdziesiątych przede wszystkim w Gwatemali, częściowo na Dominikanie. To czasy kiedy władzę w tym pierwszym kraju  objął w wyniku rewolty lewicujący pułkownik Jacobo Arbenzo Guzman, obalając rasistę i dyktatora generała Jorge Ubico. Zapoczątkował reformy i doprowadził do demokratycznych wyborów. Zwyciężył Juan Jose Arevalo, który kontynuował zmiany. Przede wszystkim skupił się na reformie rolnej. A to zagroziło interesom amerykańskiego koncernu United Fruit Company, który dotąd czerpał ogromne zyski z uprawy i eksportu owoców, głównie bananów, które wypromował na amerykańskim rynku. Firma stanowiła państwo w państwie, nie płaciła oczywiście żadnych podatków, wykorzystywała tanią siłę roboczą i tak dalej, i tak dalej. Kiedy wydawało się, że to eldorado się skończy, zrobiono wszystko, aby przedstawić demokratyczne i lewicowe reformy jako rewolucję komunistyczną robioną rękami Związku Radzieckiego. A to na administrację amerykańską w mrocznych czasach maccartyzmu podziałało jak płachta na byka. I tak chroniąc interesy prywatnego koncernu, doprowadzono do obalenia rządów Arevalo, trwającej lata krwawej wojny domowej i destabilizacji kraju. Nieważne były ofiary, nieważne aspiracje reformującego się państwa i demokratyzującego się społeczeństwa. Ważny był interes firmy i wyimaginowana, wykreowana wojna z komunizmem. To w skrócie. I właśnie te misterne intrygi ujęte w powieściowe ramy stanowią treść najnowszej książki Mario Vargasa Llosy. Posłużę się cytatem z wywiadu, który już przywoływałam. ...chciałem przypomnieć o demokratycznie wybranym prezydencie, którego obaliła za pomocą fałszywych wiadomości największa demokracja świata. Od Gwatemali się zaczęło - odtąd Stany zaczęły się nieustannie mieszać w sprawy Ameryki Łacińskiej, popierając wojskowe dyktatury przeciwko ruchom lewicowym. Przeczytać "Burzliwe czasy" należy koniecznie, żeby zrozumieć nie tylko wydarzenia z przeszłości, ale mechanizmy, które rządzą światem do dziś.

Zbigniew Rokita "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku"

Dziś kontynuuję śląską tematykę. Natychmiast po odłożeniu
powieści Anny Dziewit-Meller "Od jednego Lucypera" sięgnęłam po świeżo wydaną książkę Zbigniewa Rokity "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku" (Czarne 2020). Rzecz ukazała się w serii Sulina, bliżej jej więc do eseju niż do reportażu, co mnie bardzo ucieszyło, bo powoli mam dość książek reporterskich złożonych z tekstów drukowanych wcześniej w prasie. I nie zawiodłam się. Przeczytałam jednym tchem i, co bardzo ważne, książka otworzyła mi oczy na wiele zagadnień, z których dotąd nie zdawałam sobie sprawy. Przede wszystkim dotyczy to Śląska współczesnego, bo o historii tego regionu wiem więcej dzięki poprzednim lekturom, co nie znaczy oczywiście, że wszystko. A nie ma chyba nic gorszego niż czytanie czegoś, czego treść jest przewidywalna. Nie lubię tego poczucia zawodu, że wszystko to już wiedziałam, które pojawia się po zamknięciu ostatniej strony.

Zbigniew Rokita urodził się w Gliwicach. Dlaczego o tym piszę? Bo to z jego rodzinnych korzeni, długo nieznanych i wypieranych, wzięło się "Kajś". Jak pisze, od dzieciństwa czuł związek tylko z lwowską gałęzią swojej rodziny, o tej śląskiej nie myślał, niemal nic o niej wtedy nie wiedział. Nie zastanawiał się, dlaczego niektórzy jego przodkowie mieli jakieś dziwne imiona - Urban, Reinhold, Liselotte. Oczywiście w tej sytuacji uważał się za stuprocentowego Polaka. Jak pisze: W podstawówce pani Chmiel grała nam na akordeonie Rotę, a ja nie miałem pojęcia, że ów plujący w twarz Niemiec z pieśni był moim przodkiem. Dopiero znacznie później, kiedy wyjechał na studia do Krakowa, zaczął zastanawiać się, kim jest, a za tym poszło mozolne odkrywanie historii śląskiej gałęzi familii. W książce połączył opowieść rodzinną z opowieścią o historii Śląska i z rozważaniami, czym była śląskość kiedyś, a czym jest dzisiaj. Odpowiedzi szukał, rozmawiając z osobami, które tą tematyką zajmują się od lat - historykami, językoznawcami, socjologami, działaczami i wielu innymi. Bardzo to wszystko ciekawe i często zaskakujące. W moich refleksjach chciałabym skupić się na tym, co wydało mi się świeże i odkrywcze. 
 
Po pierwsze mit śląska stworzony przez Kazimierza Kutza w jego filmach. Jak twierdzi Zbigniew Rokita, po drugiej wojnie w wyniku rozmaitych procesów świadomość śląskości zaczęła rozpływać się, zanikać. Ofiarą tego był też i on. Dopiero Kazimierz Kutz swoją śląską trylogią sprawił, że zaczęła się odradzać. Ślązacy uwierzyli w mit, jaki reżyser wykreował na ekranie. Bo wizja jego Śląska jest tam wyidealizowana, zmitologizowana właśnie. Teraz osobista dygresja. Jeszcze za życia reżysera byłam na projekcji odnowionej cyfrowo "Perły w koronie", wstyd się przyznać, ale widziałam ten film wtedy po raz pierwszy. Zachwycił mnie. I ja uwierzyłam w ten mit. Na krótko, bo po seansie zaplanowano spotkanie z reżyserem, w czasie którego przyznał, że barwne sceny pochodów towarzyszących strajkowi są kreacją, a nie realistycznym odtworzeniem rzeczywistości. Kutz, który w swoich felietonach często nie szczędził Ślązakom słów krytyki, w filmach pokazał ich piękną, ale nie do końca prawdziwą, twarz. A oni chętnie w nią uwierzyli i na nowo zaczęli się interesować swoją tożsamością. Rewersem filmowej trylogii Kutza jest powieść Janoscha "Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny", którą autor przywołuje. Janosch, a właściwie Horst Eckert, wywiódł swoją książkę ze wspomnień z dzieciństwa spędzonego na Górnym Śląsku. Pokazał w niej brzydką, byle jaką, prymitywną i prostacką twarz Ślązaków.

Kolejne zagadnienie, które było dla mnie odkryciem, to pytania krążące wokół spraw tożsamości. Ślązak. No dobrze, ale który? Przywiązany do swoich niemieckich korzeni czy do polskich? Czy w ogóle jest ktoś taki jak Polak i Ślązak w jednym? I co to znaczy? Niektórym działaczom śląskich organizacji wydaje się to niemożliwe, a jednak się zdarza. Przykładem takiej mieszanki jest właśnie Zbigniew Rokita. Ale to nie koniec palety - mieszka przecież na Śląsku, zwłaszcza na Opolszczyźnie, mniejszość niemiecka. To ta opcja niemiecka, którą swego czasu lubili straszyć politycy, dopóki nie znaleźli sobie innych wrogów. Kim są ci Niemcy ze Śląska? Nigdy przecież nie żyli w Niemczech. Znikąd nie przybyli, tu się urodzili i tu zostali. Nie można więc uznać ich za  diasporę. Czy przetrwają? Każda mniejszość przecież  z czasem rozpływa się w większości, asymiluje, to procesy nieuchronne. Póki co to jeden z ostatnich reliktów śląskiej różnorodności. Zbigniew Rokita przywołuje swoje rozmowy z socjolożką, która przez wiele lat bada kwestie tożsamości. Wnioski? Pod koniec PRL-u dominowała tożsamość Śląska, po 1989 znacznie wzrosła liczba osób deklarujących się jako Niemcy. Dlaczego? Odpowiedź wcale nie jest prosta. Nie chodzi tylko o to, że wielu rzeczywiście tak się czuło i uznało, że teraz wreszcie wolno do niemieckości się przyznawać. Ale była też spora grupa, która  uwierzyła w materialne profity, jakie pójdą za taką deklaracją. A tak naprawdę nikt ich nie obiecywał. Z czasem znowu zaczęła dominować tożsamość śląska. I po raz kolejny powraca pytanie, co ona dziś oznacza? Czy to tylko deklaracja, często na złość władzom, które straszyły zakamuflowaną opcją niemiecką, autonomią Śląska, a w perspektywie oderwaniem tego regionu od Polski? Czy idzie za tym coś więcej? Zbigniew Rokita pisze, że dziś spada raczej świadomość odrębności całego regionu. Śląskość kultywuje się raczej w małych, regionalnych wspólnotach. W tym pakiecie zagadnień nie może oczywiście zabraknąć rozważań na temat godki śląskiej. Czyli czego? Gwary czy języka? Odwieczny spór.

Kończy się "Kajś" dość pesymistycznie. Autor pisze o śląskiejsmucie. Bo po roku 1989 niczego nie udało się Ślązakom uzyskać. Ani uznania gwary za język, ani oficjalnego uznania ich za mniejszość etniczną, ani zmian granic województwa. A w tej kwestii panuje nieopisany bałagan - większą część województwa śląskiego stanowią ziemie w ogóle ze Śląskiem niezwiązane: Jura, Żywiecczyzna, fragmenty Małopolski. Za to Opolszczyzna, historycznie będąca częścią Ślaska, stanowi odrębne województwo. I kwestia ostatnia, może najistotniejsza - nie udało się  tym bardziej wywalczyć autonomii.

To tylko garść zagadnień - tych, które dla mnie były odkrywcze. A jest przecież historia tego regionu i bardzo ciekawe śledztwo dotyczące historii rodzinnej, a na koniec robi autor przewrotkę i zdradza pewną tajemnicę swojej babci. Lektura obowiązkowa.

Anna Dziewit-Meller "Od jednego Lucypera"

Postanowiłam sięgnąć po książkę Anny Dziewit-Meller "Od jednego
Lucypera" (Wydawnictwo Literackie 2020). Już dwie jej poprzednie powieści "Disko" i "Góra Tajget" były chwalone, ta też doczekała się dobrych recenzji. Wysłuchałam kilku ciekawych rozmów z autorką, także tej, która miała miejsce w czasie Big Book Festivalu. Ale przede wszystkim zainteresował mnie temat - Śląsk. Nie mam żadnych rodzinnych związków z tym regionem, bardzo długo tkwiłam w kleszczach stereotypów - kopalnie, huty, całe to dziadostwo, jakie nagromadzenie przemysłu ciężkiego niesie dla środowiska i krajobrazu, roszczeniowi górnicy. O znajomości i zrozumieniu skomplikowanej historii w ogóle nie było co mówić. Śląsk mnie nudził i nie interesował, aż do czasu kiedy przeczytałam znakomity "Czarny ogród" Małgorzaty Szejnert. Odtąd uważnie nasłuchuję i staram się sięgać po książki o śląskiej tematyce. Nie ma tego dużo "Piąta strona świata" Kazimierza Kutza, "Śląsk zbuntowany" Dariusza Zalegi, czasem pojedyncze reportaże czy teksty, a natychmiast po skończeniu powieści Anny Dziewit-Meller zabrałam się za świetną, niedawno wydaną, pozycję Zbigniewa Rokity "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku", o której za tydzień. Tak się złożyło, że obie te lektury zbiegły się z kilkudniową wakacyjną wędrówką po Górnym Śląsku, jaką odbyłam w towarzystwie osoby, która tam się urodziła i wychowała.

"Od jednego Lucypera" przeczytałam jednym tchem, chociaż temat tej powieści do przyjemnych, miłych i rozrywkowych nie należy. To historia trzech pokoleń kobiet ze śląskiej rodziny rozgrywająca się na różnych planach czasowych. Autorka pokazuje dwudziestowieczną historię Śląska z kobiecej, zapomnianej, spychanej na margines perspektywy. Pisze o mozole codzienności - ciężkiej pracy, często ponad siły, wystawaniu w kolejkach, aby zdobyć coś do jedzenia, obowiązkach domowych. Pisze także o trudzie bycia kobietą, o upokorzeniach, jakie wiążą się z kobiecą fizjologią, której przecież kobiety winne nie są. Tak wyposażyła je natura i nic na to poradzić nie można. Jest więc i o radzeniu sobie z przykrymi skutkami menstruacji w czasach, kiedy o podpaskach nikt nie słyszał, a przynajmniej w tej części Europy w górniczej, robotniczej rodzinie. Jest o pokątnym przerywaniu ciąży w czasach, kiedy zapobiegać było niezwykle trudno - liczyć można było na małżeński kalendarzyk albo refleks mężczyzny. Jest o przedmiotowym, poniżającym traktowaniu rodzącej kobiety. Autorka zastrzega się, że historie, które mogą się czytelnikom wydać nieprawdopodobne, zdarzyły się naprawdę. Mężczyzn w tej opowieści prawie nie ma. Sami wykluczyli się z życia swoich żon. Ich aktywność ograniczała się do ciężkiej pracy, do picia, do stania gdzieś na uboczu, jeśli do tej śląskiej rodziny nie pasowali jak ojciec głównej bohaterki. Zresztą najczęściej szybko umierali. Wisiała nad nimi jakaś klątwa. Jakby te silne, samodzielne kobiety ich nie potrzebowały. A przynajmniej nie potrzebowały ich takich - milczących, pozwalających się obsługiwać, nieuczestniczących w życiu rodziny, w wychowywaniu dzieci. Kobiety i mężczyźni, udręczeni ciężką pracą, zajęci mozołem codzienności, nie rozmawiają o tym, co ważne, nie ma między nimi czułości. Wymiana zdań ogranicza się do codziennych spraw. Ale milczenie ma także inne źródła - strach. O pewnych sprawach w powojennej śląskiej rzeczywistości, kiedy na każdym kroku udowadniana jest polskość tej ziemi, kiedy wymazywane są ślady niedawnej przeszłości, lepiej milczeć, lepiej schować je tak głęboko, jak chowa się niewygodne przedmioty.

Główną bohaterką, spiritus  movens całej opowieści, jest Kasia, najmłodsza z rodziny. To przez jej wspomnienia poznajemy historię jej nieżyjącej już matki Małgorzaty, jej babki, zwanej Babcią Miejscową, i jej siostry, tajemniczej Marijki. Kasia albo Katarzyna, bo obu tych form używa narrator, wyjechała z kraju do Holandii. Uciekła od toksycznych stosunków na uniwersytecie, gdzie jako kobieta musiała wyszarpywać sobie niezależność i podmiotowość, bo koledzy najchętniej widzieliby ją w roli kogoś, kto zaparzy kawę lub herbatę, odwali czarną robotę, a o swoich osiągnięciach i zasługach będzie milczał, splendorów, pochwał i nagród nie będzie się domagał. Uciekła też od rodziny, od ciotek, wujków, kuzynek i kuzynów, którzy najchętniej każdego sformatowaliby według jednej sztancy. A ona miała dość rodzinnych tajemnic, milczenia, chowania niewygodnych spraw pod dywan, celebracji pustych obyczajów. Jedyna bliższa więź wydaje się ją łączyć z Babcią Miejscową. To o niej myśli z uczuciem, to tylko z nią utrzymuje kontakt telefoniczny, to o jej zdrowie drży. To ona jest ostatnią nicią, która łączy ją z Polską. Kasia ma dość rodzinnych tajemnic, dlatego robi wszystko, aby z niebytu odkopać Marijkę.

Tragiczna historia starszej siostry Babci Miejscowej, Marijki, o której w rodzinie się milczało, jest w powieści najważniejsza i najciekawsza. Jak mówi Anna Dziewit-Meller w wywiadach, opowieść została zainspirowana prawdziwą historią, której trop znajdujący się w archiwach katowickiego IPN-u ktoś jej podrzucił. Marijka wywodząca się ze śląskiej rodziny, która w nowych powojennych warunkach musi starannie ukrywać pewne fakty, przysłowiowego dziadka w Wermachcie (w jej przypadku ojca), pracuje w zakładach azotowych. Marzy o tym, aby wpasować się w nową rzeczywistość - pragnie zostać przodownicą pracy. Jej marzenie ma także całkiem praktyczny wymiar - chce zarobić więcej i odłożyć pieniądze, aby iść na swoje, nie gnieść się w rodzinnym domu, założyć rodzinę. Tymczasem stanie się ofiarą zbrodniczego, stalinowskiego systemu. W wyniku przypadkowego niefortunnego zbiegu okoliczności zostanie oskarżona o sabotaż. Dramatyczne, tragiczne przeżycia Marijki są naprawdę przejmujące. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że polscy oprawcy niewiele się różnią od hitlerowskich, których pamięć jest świeża. Nawet na siedzibę wybrali sobie ten sam budynek. Tam, gdzie jeszcze niedawno słychać było jęki katowanych przez gestapo, teraz słychać wycie torturowanych przez polską służbę bezpieczeństwa. Autorka nie oszczędza czytelnikowi drastycznych szczegółów. Opowieść o cierpieniu, jakie będzie  udziałem Marijki, jest bardzo realistyczna, pełna fizjologicznych brudów. Ironia, którą przesycona została narracja, stwarza z jednej strony dystans, z drugiej podkreśla absurdalność sytuacji i tym bardziej czyni ją tragiczną. Żeby jeszcze lepiej uprawdopodobnić historię Marijki, Anna Dziewit-Meller wplata w fabularną opowieść archiwalne dokumenty znajdujące się w archiwach katowickiego IPN-u - artykuły prasowe, donosy, materiały ze śledztw.

Mogłabym się czepiać pewnych szeleszczących papierem uproszczeń, które rzucały mi się w oczy w czasie lektury. Choćby wyliczanki niesprawiedliwości, jakich Kasia doznaje w męskim świecie polskiego uniwersytetu, choćby schematu fabularnego każącego wszystkim męskim bohaterom być nieudacznikami pozostającymi w cieniu, choćby nagromadzenia nieszczęść związanych z kobiecą fizjologią. Autorka postanowiła oddać w swojej powieści głos kobietom, wyrzucić całą swoją złość na spychanie ich na margines dziejów, na zabieranie im głosu i wszystko temu podporządkowała, dlatego czasem wypada to trochę sztucznie. Mogłabym się czepiać o nadmiernie uproszczone zakończenie, gdzie nagle wszystkie osobiste i rodzinne problemy Katarzyny znajdują swoje rozwiązanie. Mogłabym, ale nie zamierzam. W końcu "Od jednego Lucypera" to bardzo dobrze napisana powieść mainstreamowa, która porusza ważne problemy i opowiada o słabo znanej śląskiej historii. Im więcej osób ją przeczyta, tym lepiej. A ja na pewno kiedyś sięgnę po "Górę Tajget".

Mario Vargas Llosa "Rozmowa w Katedrze"

Zacznę od wyznania - literaturę latynoamerykańską znam bardzo
słabo. A i to za dużo powiedziane, bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że właściwie jej nie znam. Nie czytałam Cortazara, Borgesa ani Marqueza, sztandarowych pisarzy Ameryki Południowej. Próbowałam kiedyś przebrnąć przez "Sto lat samotności", ale porzuciłam. Nie dla mnie realizm magiczny. O współczesnych pisarzach też nie ma co mówić. Nie uległam popularności Cabre i nie sięgnęłam po żadną jego książkę. W tym przypadku zraziły mnie głosy, że to literatura popularna udająca wielką. A takiego podszywania się bardzo nie lubię. Być może to nieprawda, może powinnam spróbować. Po Isabelle Allende nawet nie próbuję się zabierać, od kiedy obejrzałam ekranizację jej powieści "Dom duchów" (film nosił tytuł "Dom dusz"). 
 
Od tej reguły są jednak dwa wyjątki - przeczytałam "Czwartkowe wdowy" argentyńskiej pisarki Claudii Pineiro, która kilka lat temu była gościem festiwalu Literacki Sopot, a drugą jej książkę mam w czytniku i na pewno kiedyś po nią sięgnę. No ale przede wszystkim znam kilka powieści Mario Vargasa Llosy i bardzo je lubię. Czytałam je dość dawno, niektóre nawet bardzo dawno, jeszcze przed erą bloga. To "Pantaleon i wizytantki", "Ciotka Julia i skryba", "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" i jeszcze coś, czego nie pamiętam. Zawsze chciałam więcej, no ale wiadomo, tyle jest do czytania. Na półce mam nawet stare wydanie "Rozmowy w Katedrze", uznawanej przez wielu za najwybitniejszą powieść Llosy, i już kilkakrotnie chciałam zabrać się za jej lekturę, ale wyblakły druk i niewielka czcionka skutecznie mnie zniechęcały, szczególnie odkąd rozleniwił mnie czytnik. Aż tu nagle, chyba przy okazji premiery najnowszej powieści "Burzliwe czasy", pojawiły się ebooki z książkami Llosy i to w bardzo miłych cenach. Natychmiast kupiłam "Rozmowę w Katedrze" i dwa inne, a potem, już w nie tak atrakcyjnej cenie, świeżynkę - "Burzliwe czasy". No i teraz, czytelniku tej notki, spodziewaj się festiwalu wpisów o powieściach Llosy, bo postanowiłam przeczytać wszystkie nabytki jak najszybciej, przeplatając każdy z nich książką innego pisarza. To tak dla higieny psychicznej, żeby nie przedobrzyć.
 
Na pierwszy ogień poszło moje wieloletnie czytelnicze marzenie - "Rozmowa w Katedrze" (Znak 2017; przełożyła Zofia Wasitowa). Nie mogłam się od tej książki oderwać, mimo że nie zawsze jest to  łatwa lektura, a dlaczego, o tym za chwilę. Akcja powieści toczy się w latach pięćdziesiątych w Peru w czasach dyktatury generała Odrii i opowiada o mechanizmach władzy autorytarnej. Jeśli, czytelniku tej notki, w tym momencie westchnąłeś głęboko, bo uznałeś, że to nuda, nic bardziej błędnego. Powieść toczy się na wielu planach, ma wielu bohaterów i to ich osobiste historie pokazane na tle burzliwych wydarzeń politycznych tamtych lat stanowią jej oś fabularną. Ale przyglądanie się mechanizmom dyktatury jest naprawdę fascynujące. Zakulisowe gry, walki frakcyjne, polityczne prowokacje, zwalczanie opozycji, lewe interesy, działalność konspiracyjnych organizacji, wybory, wiece, bunty, strajki, oglądanie się na Stany, które mieszały w polityce krajów Ameryki Południowej, wspierając wojskowe dyktatury w imię walki z lewicą mniej lub bardziej radykalną. To wszystko tu znajdziemy. I nie trzeba być znawcą  historii Peru, aby to zrozumieć. Owszem, można wygoolglować sobie co nieco, ale równie dobrze można się obejść bez tej wiedzy, bo  Llosa opisuje mechanizmy uniwersalne. Nie muszę dodawać, że wiele z nich odnajdziemy niestety w naszej rzeczywistości. Aby w moich zachwytach nie być gołosłowną i pokazać, jak to jest zrobione, dam przykład tylko jednej trzymającej w napięciu sceny rozciągniętej do rozmiarów sporego rozdziału. W  odległym od stolicy górskim mieście ma się odbyć wiec przeciwników dyktatury. Władza szykuje prowokację - ściąga krzepkich mężczyzn, którzy wmieszają się w tłum i doprowadzą do zamieszek, rozbijając zgromadzenie. Ale prowokacja okazuje się być piętrowa - przeciwnicy ministra do spraw bezpieczeństwa sabotują dowodzoną przez niego akcję, czym chcą doprowadzić do jego upadku. To wszystko, chociaż wcześniej już wiemy, że minister został zdymisjonowany, bo akcja nie toczy się chronologicznie, rozgrywa się na oczach czytelnika - śledzimy przeplatające się rozmowy telefoniczne skonsternowanych polityków, którzy próbują jakoś opanować sytuację wymykającą się spod kontroli, i opowieść jednego z bohaterów zwerbowanego do przeprowadzenia prowokacji. Naprawdę trudno się oderwać, chociaż zdarzenia relacjonowane są polifonicznie.
 
Bardzo ciekawy jest też portret społeczeństwa peruwiańskiego. Wśród bohaterów znajdziemy ludzi różnych klas społecznych. Są ci najbogatsi - związani z władzą przemysłowcy, czerpiący wymierne profity z tych bliskich, nieformalnych relacji, politycy, senatorowie, potomkowie starych rodów. Większość z nich to ludzie biali. Mieszkają w dobrych dzielnicach, w wygodnych domach otoczonych ogrodami. Mają oczywiście prawicowe poglądy, chociaż nie wszystkim w smak wojskowa dyktatura. Jest warstwa średniaków, dziennikarze, nauczyciele, pielęgniarka. Są spiskujący studenci i panienki lekkich obyczajów. Świat tych ostatnich ściśle łączy się ze światem polityki. Są wreszcie ci z dołów drabiny społecznej - kolorowe służące, czarni kierowcy, ludzie do wynajęcia. Niewidzialni, którym zawsze wiatr w oczy. Te grupy się nie spotykają, żyją osobno, chociaż obok siebie. O tym, jak bardzo rozwarstwione jest społeczeństwo peruwiańskie, najlepiej świadczy awantura, do jakiej doszło w rodzinie bogatego przemysłowca i polityka, kiedy młodszy syn, outsider i czarna owca, ożenił się z pielęgniarką. Kiedy się to czyta, aż trudno uwierzyć, że taka reakcja była w ogóle możliwa.
 
Ale nie ma powieści bez fascynujących ludzkich historii. I tak jest u Llosy. "Rozmowa w Katedrze" ma kilku głównych bohaterów. Może najważniejszym z nich jest Santiago. To o nim wspomniałam przed chwilą. To on jest wiecznym zmartwieniem dla rodziców. Bo najpierw zamiast iść na uniwersytet katolicki, jak robią dzieci z takich rodzin, poszedł na uniwersytet państwowy, siedlisko zrewoltowanych, lewicowych studentów o różnym kolorze skóry, potem przysporzył ojcu problemów swoją polityczną, konspiracyjną działalnością, a wreszcie wyprowadził się z domu, rzucił uczelnię i zaczął pracować w jednej z gazet. Nie, nie zrobił kariery, stał się wyrobnikiem pióra. To postać pęknięta, która buntuje się przeciw światu, z którego pochodzi, ale nie potrafi tego buntu przekuć w coś więcej. Wie, że nie chce żyć tak jak jego rodzice i rodzeństwo, ale nie bardzo ma pojęcie, co dalej. Grzęźnie w prozie życia, jedne kompromisy zamienia na inne. Czy na jego losie zaważył miłosny zawód, jaki przeżył? Czy ciąży mu pochodzenie i koneksje ojca, z których nie omieszkał skorzystać, kiedy wpadł w tarapaty? Czy to go przetrąciło i wmanewrowało w byle jaką codzienność? Drugi ważny bohater to Ambrosio, czarnoskóry biedak z prowincji, który w Limie szuka szczęścia. Najpierw dzięki znajomościom z rodzinnej miejscowości zostaje kierowcą ważnego polityka, potem jest kierowcą ojca Santiago. To rozmowa tych dwóch bohaterów, którzy przypadkowo spotykają się po latach w odrażających okolicznościach i idą porozmawiać do podłej knajpy zwanej Katedrą, stanowi oś opowieści. Ambrosio to postać tragiczna, wielowymiarowa, próbuje kierować swoim losem, wydrzeć życiu, co się da, potrafi być oddany do granic, poświęcić siebie, ale i tak dostaje od życia kopniaka. Przytoczę jego przejmujące słowa. Może najważniejsze w powieści?
Tak, paniczu. I co będzie robił?To co przedtem (...) Zawsze coś się złapie, jak nie tu, to gdzie indziej (...), i tak to tu, to tam, no a później to już mu pewnie przyjdzie umrzeć, no nie, paniczu?
Żeby zrozumieć cały bezmiar tragedii, jaka jest w tych słowach, napiszę, czym zajmował się Ambrosio, kiedy po latach spotkał go Santiago. Pracował w schronisku dla zwierząt, wyłapywał bezpańskie psy w czasie epidemii wścieklizny i bezwzględnie je zabijał. Robił  to za marne grosze, bo innego zajęcia nie mógł znaleźć. 
 
Ważnych bohaterów w powieści jest znacznie więcej. Ojciec Santiago, don Fermin - postać równie tragiczna, pęknięta, niejednoznaczna. Amalia, czarna służąca w domu don Fermina. Hortensja i Queta, damy do towarzystwa, a może po prostu panienki lekkich obyczajów. I minister do spraw bezpieczeństwa, o którym już wspominałam. Każdy z nich niesie swoją historię, każdy jest znakomicie sportretowany. Ich losy zazębiają się. Jest też cała masa bohaterów drugiego i trzeciego planu. Na szczególną uwagę zasługują dwie historie - ojca i syna, pana i służącego mu kierowcy.
 
Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o dwóch sprawach. Pierwsza to sensacyjny wątek, który pojawia się w powieści, tajemnica jednego z bohaterów wyjaśniająca się z czasem. To dlatego losy niektórych postaci układają się tragicznie. Druga to konstrukcja powieści, która może sprawiać momentami trudność w czytaniu. Opowieść snuta jest z perspektywy kilku bohaterów. Mieszają się narracje, kilka pierwszoosobowych z trzecioosobową, mieszają się też czasy - historia nie jest opowiadana chronologicznie. Niby całość wpleciona jest w tę tytułową rozmowę w Katedrze, która uruchamia ciąg wspomnień, ale co jakiś czas czytelnik uświadamia sobie, że śledzi i inne rozmowy. Może najtrudniejsze są te fragmenty, w których polifonicznie prowadzonych jest kilka wątków - przypomina to szybki filmowy montaż. Wtedy trzeba czytać uważnie, ale bez przesady, naprawdę nie stanowi to trudności nie do pokonania.
 
Nie da się o tak bogatej, tak wielowątkowej powieści opowiedzieć wszystkiego, nie można też za wiele zdradzać, bo w końcu sama story też jest tu ważna, a może nawet najważniejsza. Pozostaję z niedosytem, że zaledwie napomknęłam to i owo. Po prostu taką powieść trzeba przeczytać, a nie o niej rozprawiać.

Sylwia Chwedorczuk "Kowalska. Ta od Dąbrowskiej"

Od czasu do czasu zdarza się, że nie patrząc na nic (czytaj - na cenę),
kupuję książkę od razu po jej premierze i natychmiast czytam. Tak było tym razem - kiedy tylko dzięki transmisji z Big Book Festivalu usłyszałam, że ma się ukazać biografia Anny Kowalskiej "Kowalska. Ta od Dąbrowskiej" pióra Sylwii  Chwedorczuk (Marginesy 2020), natychmiast zaczęłam nerwowo sprawdzać, czy już jest ebook. Skąd moje zainteresowanie pisarką, której twórczość została zapomniana? Sprawa jest dość pokrętna, a może dość oczywista. Otóż Kowalska była wieloletnią partnerką Marii Dąbrowskiej, której "Noce i dnie" długo uważałam za moją ulubioną powieść. Ulubioną w znaczeniu - tę jedyną, którą zabrałabym na przysłowiową bezludną wyspę. Czytałam ją kilkakrotnie. Poza pierwszą lekturą zawsze w chwilach kryzysów, niekoniecznie osobistych. Czy nadal byłaby moim najważniejszym wyborem? Być może nie, ale na pewno cały czas jest dla mnie powieścią istotną. Przynajmniej tak myślę, bo dawno nie sprawdzałam. Miałam wielką ochotę sięgnąć po nią ponownie w czasie lockdownu, ale trochę szkoda mi było tracić inne książki, które w tym czasie odstawiłabym do kolejki. No i pisanie bloga też ma swoje wymogi, na które czasem się zżymam. Tak więc przez Kowalską chciałam trafić ponownie do Dąbrowskiej. Dyskusja na Big Book Festivalu tym bardziej mnie zachęciła.

Jak twierdzi Sylwia Chwedorczuk, Kowalska ma pecha. Raz, że zawsze postrzegana jest przez swoją partnerkę, Marię Dąbrowską, dwa, że dodatkowo myli się ją z Anką Kowalską, autorką "Pestki" i działaczką opozycyjną z czasów PRL-u. Przyznam, że i ja długo nie wiedziałam, która jest którą, aż w końcu kiedyś sprawdziłam. Dzięki tej biografii Kowalska wreszcie wyszła z cienia, stała się postacią z krwi i kości, żywą, barwną, silną osobowością, bardzo ciekawą, nie do końca spełnioną i pewnie nie do końca szczęśliwą. Nie jest już tylko tą Kowalską od Dąbrowskiej, co znakomicie wygrywa tytuł. A poza tym książka, która oczywiście przez przypadek wychodzi akurat teraz, jest znakomitym dowodem na to, że ludzie zawsze w rozmaity sposób układali sobie życie - zawsze byli tacy, którzy nie mieścili się w dobrze znanym schemacie - mąż, żona, dzieci - i wędrowali swoją pokrętną drogą. Uczucia wybierają rozmaite ścieżki. Pozwolę sobie na jeszcze jedną dygresję. Już kiedy pierwszy raz czytałam "Noce i dnie", moją ulubioną bohaterką była Agnieszka, najstarsza córka Barbary i Bogumiła. Fascynowały mnie jej miłosne wybory, zatracanie się w miłości. Wtedy jednak nie mogłam zrozumieć jednego - dlaczego, kiedy już w końcu po wielu perypetiach wyszła za mąż za swojego ukochanego Marcysia, rozstawali się na długie miesiące i dlaczego fascynowali ją inni mężczyźni. Dziś zupełnie inaczej na to patrzę. 

Ale wracam do Anny Kowalskiej. Co jest intrygującego w jej biografii? To, że zawsze była inna - zdecydowana, wiedziała, czego chce. Już jako uczennica wywołała skandal, bo zakochała się w swojej nauczycielce. Nie była to niewinna fascynacja, jakiej często ulegały dziewczyny w jej wieku - tak było z koleżankami, z którymi odwiedzała nauczycielkę. Jej uczucie, nieodwzajemnione, miało jednoznacznie inny charakter. Kiedy sprawa wyszła na jaw i została do tego źle zinterpretowana - wyglądało to tak, jakby ta druga strona też była zaangażowana, a może nawet uwodziła niewinną uczennicę - Annę Kowalską przeniesiono do innej szkoły. Nauczycielka też zresztą musiała odejść. Potem, kiedy Anna w czasie studiów wyszła za mąż za swojego profesora, Jerzego Kowalskiego, doskonale wiedziała, że jej małżeństwo ma być inne. Nie planowała dzieci, nie lubiła domowych obowiązków, nudziła ją codzienność i rutyna. Chciała pracować, co w jej przypadku oznaczało - pisać. W tej dziedzinie nigdy jednak nie będzie spełniona, nie osiągnie wymarzonego sukcesu. Najpierw pisze wspólnie z mężem i nie dość, że pozostaje w jego cieniu, to ich książki przechodzą bez echa - recenzje są nieliczne, raczej chłodne albo wręcz krytyczne, a czytelników nie ma wielu. Rozczarowanie goni rozczarowanie. Zawsze dzięki tej kolejnej mieli wstąpić na literacki parnas, ale nic z tego. Anna rozczarowania przeżywała podwójnie - za siebie i za Jerzego. Ale on przynajmniej był spełnionym i docenionym naukowcem, uwielbianym przez studentów. Ona w dziedzinie zawodowej poza pisaniem nie miała nic. Dlatego tęskniła za Warszawą, myślała, że tam będzie łatwiej, bo wejdzie w środowisko literackie. Lwów, gdzie się urodziła i mieszkała, a potem wyszła za mąż, postrzegała jako miasto nieciekawe, prowincjonalne, w którym życie literackie zamierało. Inaczej jednak było z Jerzym - on Lwów wybrał świadomie, miał tu swój uniwersytet, swoje środowisko naukowe i swoich studentów. Konflikt interesów, który pogodziła Historia. 

Po wojnie, kiedy Anna w końcu zacznie pisać samodzielnie, też nie osiągnie spektakularnego sukcesu, nie zawojuje czytelników. Zdarzały się przychylne recenzje, czasem nawet entuzjastyczne, ale były jednak w mniejszości. Sytuację dodatkowo skomplikował jej wieloletni związek z Marią Dąbrowską - nieuchronna stała się rywalizacja, którą Kowalska przegrywała. Kiedy w czasie wojny poznała swoją przyszłą partnerkę, ta była już bardzo znaną i poważaną literacką gwiazdą, wyrocznią. Tymczasem Anna stale aspirowała. Rywalizowały o czas na swoją twórczą pracę, szczególnie wtedy, kiedy po latach związku na odległość zamieszkały razem w Warszawie, o uwagę recenzentów i czytelników. I chociaż Dąbrowska nigdy nie skończyła swojej drugiej wielkiej powieści - w czasie dyskusji na Big Book Festivalu usłyszałam teorię, że jej powojenna niemoc twórcza wzięła się z tego, że tak bardzo emocjonalnie angażował ją związek z Anną Kowalską, po przeczytaniu książki mogę stwierdzić, że jest to dość prawdopodobne - to żyła tym, co już osiągnęła. Być może jednak największą tragedią dla Kowalskiej było to, że Dąbrowska traktowała jej twórczość z wyżyn swojej sławy. Nie dostrzegała, nie doceniała tego, co inni chwalili, udzielała protekcjonalnych rad, które bardziej raniły niż pomagały.

Pisząc o tej biografii, nie mogę oczywiście nie odnieść się do związku obu pisarek, który zaczął się w czasie wojny i trwał do końca życia Dąbrowskiej, czyli do roku 1965. Była to relacja niezwykła - intensywna, tragiczna i toksyczna. Taka, która daje dużo szczęścia, ale wyczerpuje emocjonalnie i chociaż przynosi wiele uczuciowej szarpaniny, okupiona jest rozmaitymi stratami i krzywdami, to nie sposób się od niej uwolnić. Kowalska nieraz zastanawiała się, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby w czasie wojny, kiedy przyjechała do Warszawy i stanęła przed drzwiami mieszkania Marii Dąbrowskiej i Stanisława Stempowskiego na Polnej, zdezerterowała. Na koniec jednak twierdziła, że nie żałuje. 

Ich związek jest znakomicie udokumentowany - raz, że obie prowadziły dzienniki - są tacy, którzy twierdzą, że to właśnie w dziedzinie diarystyki osiągnęły największy sukces - dwa, że przez wszystkie te lata pisały do siebie listy, mnóstwo długich listów, niemal codziennie. Pełnych nie tylko miłosnych zwierzeń i tęsknoty, ale także wyrzutów, pretensji i zazdrości. Tak to się plotło - krótkie chwile szczęścia i emocjonalny rollercoaster. Obie ten związek męczył, a jednak nie potrafiły zerwać. Raz jedna tęskniła bardziej, raz druga, raz jedna była bardziej zazdrosna, raz druga, raz jedna bardziej raniła, raz druga. I tak przez całe lata. 

Komplikacji w tej relacji było kilka. Najmniejszą wydaje się opinia innych. Ten temat właściwie nie istnieje. Nie ma ostracyzmu, przykrości, wytykania palcami czy tego, co dziś nazywamy hejtem. Co zatem było przeszkodą? Kiedy się spotkały, obie były w związkach. Anna miała męża, Jerzego Kowalskiego, Maria partnera - starszego od siebie o wiele lat Stanisława Stempowskiego. Zdradzała go już wcześniej, także z kobietą, mimo tego ta relacja była dla nich ważna. Obie pozostały z nimi do ich śmierci, którą zresztą bardzo przeżyły. Czy Jerzy i Stanisław wiedzieli, co łączy Annę i Marię? Tak. Czy się z tym godzili? Tak, co nie znaczy, że nie cierpieli. Drugim problemem była odległość. Po wojnie Kowalscy decydują się zamieszkać we Wrocławiu. Tam Jerzy zaczyna pracę na przeniesionym ze Lwowa uniwersytecie, tam małżonkowie dostają dom z ogrodem. Ale największą zadrą było macierzyństwo Anny. Zaszła w ciążę nieoczekiwanie już po wojnie (pierwszą, jeszcze przedwojenną, świadomie usunęła), co Maria Dąbrowska uznała za zdradę i nigdy nie potrafiła się z tym pogodzić. Tula odbierała jej Annę. Dąbrowska sama dzieci nie miała i ich nie lubiła. Kiedy w końcu kilka lat po śmierci Kowalskiego i Stempowskiego zamieszkały razem w Warszawie, nie umiała być dla dziewczynki ciocią (?), matką (?), macochą (?). Córka Kowalskiej wydaje się być najtragiczniejszą postacią tej układanki. Anna miotała się pomiędzy dzieckiem, które bardzo kochała, ale dla którego nie zawsze umiała być tradycyjną matką, a partnerką wiecznie zazdrosną o dziewczynkę - żywy dowód zdrady. A kiedy w końcu zamieszkały razem, pojawiła się jeszcze jedna komplikacja - rutyna codzienności z jej przyziemnymi obowiązkami. Rywalizacja o czas i spokój, aby pisać.

Świetna, ciekawa książka. A to przecież nie wszystko, bo jak w każdej porządnej biografii jest przecież cały kontekst historyczny i obyczajowy.

Siegfried Lenz "Dezerter"

Z wielką radością odkryłam, że ukazała się kolejna książka jednego z
moich ulubionych pisarzy, Siegfrieda Lenza.
To "Dezerter" (Bellona 2018; przełożyła Ewa Ziegler-Brodnicka). Teraz, kiedy dla celów tej notki sprawdziłam datę wydania, ze zdumieniem stwierdziłam, że wyszła dwa lata temu! A usłyszałam o niej niedawno, zupełnie nie pamiętam z jakiego źródła, na pewno internetowego. Przypomniano ją pewnie tylko dlatego, że któraś stacja telewizyjna pokazuje dwuodcinkowy film nakręcony na jej podstawie. Kolejny raz nie mogę oprzeć się refleksji, jak łatwo przegapić coś interesującego. Zresztą moje spotkanie z prozą Lenza też zdarzyło się przez przypadek - jego nazwisko wypłynęło w rozmowie ze znajomymi, którzy zdziwili się, że o nim nie słyszałam. Natychmiast przeczytałam dwie jego najlepsze powieści - najpierw "Lekcję niemieckiego", potem "Muzeum ziemi ojczystej".  Później sięgałam po to, co albo wznawiano, albo wychodziło w Polsce po raz pierwszy - "Biuro rzeczy znalezionych" i "Minutę ciszy". Od razu mogę napisać, że "Dezertera" stawiam na trzecim miejscu, a właściwie na drugim, bo "Lekcja niemieckiego" i "Muzeum ziemi ojczystej" mają w moim rankingu równorzędne miejsce pierwsze.

Jeszcze tylko parę słów o Lenzu, bo to pisarz o ciekawej historii. Urodził się w latach dwudziestych zeszłego wieku w Prusach Wschodnich i to te tereny bywają miejscem akcji jego niektórych książek. Jest honorowym obywatelem Ełku. Równie interesująco brzmi historia "Dezertera" napisanego w latach pięćdziesiątych. Temat - dezercja z armii niemieckiej i przejście na stronę Rosjan - był wtedy w Niemczech na tyle bulwersujący, że książki mimo poprawek sugerowanych przez wydawcę, które pisarz wprowadził, nie wydano. Powieść miała swoją premierę w Niemczech w roku 2016. 

Akcja "Dezertera" rozgrywa się na froncie wschodnim moim zdaniem gdzieś na Polesiu, trwa ostatnie lato drugiej wojny światowej. Główny bohater Walter Proska, Niemiec z Prus Wschodnich, trafia przez przypadek do kilkuosobowego oddziału stacjonującego gdzieś w lasach wśród bagien. Zadaniem tych paru żołnierzy jest ochrona linii kolejowej przed partyzantami, którzy wielokrotnie próbują ją wysadzić. To zadanie beznadziejne. Partyzantów jest znacznie więcej, świetnie znają teren i bez trudu mogą cały oddział wygarnąć. Trwa zabawa w kotka i myszkę. Odcięci od świata, umęczeni, skazani na marne racje żywnościowe doskonale zdają sobie sprawę ze swojej beznadziejnej sytuacji. Śmierć co jakiś czas zabiera któregoś z nich. Trudno się z nią oswoić, jeśli ginie najlepszy kompan. Lenz znakomicie oddaje cały kontekst zdarzeń. Pięknie i znakomicie opisuje przyrodę, która z jednej strony daje ochronę, ale z drugiej staje się pułapką. Jest przyjacielem i wrogiem jednocześnie. Dzięki temu czytelnik ma wrażenie klaustrofobii, zamknięcia i absurdalności tego, co się dzieje. Dawno nie czytałam tak antywojennej książki. I niemieccy żołnierze, i partyzanci wielokrotnie widzą siebie z bliska, niemal twarzą w twarz. Ukryci w gąszczu mogą swobodnie przyjrzeć się wrogowi. Z takiej perspektywy nieprzyjaciel staje się zwyczajnym człowiekiem. Takim jak oni, młodym, sympatycznym chłopakiem. Trudno do niego strzelić, ale trzeba to zrobić, chociaż tak bardzo się nie chce. Bo jeśli nie ja, to zrobi to on, kiedy mnie odkryje. Być może będzie myślał podobnie, być może wpadnie w taką samą pułapkę i też naciśnie spust, bo nie będzie miał wyboru. Żeby oddać tę beznadziejną sytuację pozwolę sobie na cytat.

... jestem tutaj i jest wojna, i my obaj, ty i ja, musimy się do tego stosować. Mamy być posłuszni wojnie, nawet jeśli nienawidzimy jej jak zarazy. W końcu obaj chcielibyśmy żyć, ty i ja, a kto na wojnie chce pozostać żywy, nie może myśleć o niczym innym, tylko o swojej krwi. Odejdź, idź w innym kierunku, zawróć albo kładź się spać. Ale nie waż się podejść bliżej. Wtedy ... wtedy będę musiał wystrzelić. Ty musiałbyś również tak zrobić, wiem to dokładnie!. Odejdź, przyjacielu, ja już nie wytrzymam.

Tak bezgłośnie błaga swojego wroga, który w innych warunkach mógłby być przyjacielem, Walter Proska schowany w leśnej gęstwinie. Bo wojna nie pozostawia wyboru. Nikomu nie można ufać, każdy jest podejrzany. Młoda, piękna dziewczyna może przenosić laski dynamitu, tak samo proboszcz, który zmierza do chorego. Jakby tego było mało, niemieccy żołnierze muszą  zmagać się z sadystycznym, prymitywnym dowódcą ich niewielkiego oddziału, który nie ma skrupułów ani dla wroga, ani dla swoich. Czy taki był zawsze, czy takim uczyniła go ta beznadziejna sytuacja? Odpowiedzialność za ludzi, świadomość zbliżającego się końca, śmierci, która może nadejść w każdym momencie.

Tych kilku żołnierzy zostało bardzo dobrze sportretowanych, każdy jest inny, każdy ma za sobą inną historię. Niecierpliwie czekają na listy z domu, gdzie toczy się jakieś życie. Komuś ma urodzić się wytęsknione dziecko, ktoś czeka na wieści od matki. Wszystkie plany i marzenia mogą skończyć się w jednej chwili. Miotając się między chamowatym, bezwzględnym przywódcą, a wrogiem popadają w szaleństwo albo apatię. Nic dziwnego, że Walter Proska postawiony w takiej sytuacji wiele rozmyśla. Zastanawia się nad swoją rolą, nad bezsensem tego, co się dzieje, nad śmiercią. Prowadzi dysputy z młodym chłopakiem z oddziału, Bułeczką, inteligentnym studentem. Co jest ważniejsze - własne przekonania czy rozkazy? Kiedy można się im przeciwstawić? Co jest powinnością człowieka w takiej sytuacji? Czy zabicie wroga, młodego chłopaka, obciąża sumienie? Czy żołnierz musi tak postąpić?

W drugiej części powieść zmienia nieco charakter. Razem z armią radziecką przemy do przodu między innymi przez Prusy Wschodnie. Potem, już po wojnie, akcja rozgrywa się w Niemczech w radzieckiej strefie okupacyjnej. Ci, którzy wyzwolili Europę, stają się okupantami, zaprowadzają swoje bezwzględne, porządki. Liczy się komunistyczna ideologia, wierność partii. Jeden totalitaryzm został zastąpiony przez drugi. Z urzędu, w którym pracuje Walter Proska, bez ostrzeżenia znikają ludzie. Nie wiadomo ani dlaczego, ani kto będzie następny. Znowu nastrój staje się ciężki, klaustrofobiczny, a czytelnik ma wrażenie osaczenia. Tym razem nie ma leśnej gęstwiny i bagien, jest szare, biedne, powojenne miasto. Wróg, który wtedy był dobrze zdefiniowany, teraz jest nieuchwytny, niematerialny. Bohater, ale także jego koledzy z biura, zostają postawieni w sytuacji iście kafkowskiej. I znowu Walter Proska musi dokonać ważnego wyboru, znowu czyha na niego śmiertelne niebezpieczeństwo. To niejedyne dylematy, jakie musiał rozstrzygać, niejedyne pułapki, jakie zastawiła na niego wojna, ale więcej nie mogę zdradzić. Do końca życia będzie zmagał się z poczuciem winy i za kimś tęsknił. Wojenny romans okazał się miłością  z gatunku niemożliwych.

Bardzo dobra powieść, głęboka, gęsta. Pięknie napisana - i jakkolwiek banalnie i egzaltowanie to brzmi, jest prawdziwe. Kto wie, czy gdybym wcześniej doczytała, że prawie cała akcja toczy się na froncie, to sięgnęłabym po nią? Dobrze, że tak się nie stało, bo wiele bym straciła.

Popularne posty