Alena Mornštajnova "Listopad"

O książce Aleny Mornštajnovej "Listopad" (Amaltea 2023;

przełożyła Anna Radwan-Żbikowska) usłyszałam, kiedy znalazła się w gronie nominowanych do Angelusa, mojej ulubionej nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Do finału ostatecznie nie trafiła, ale wyłuskanie tytułu z setek innych daje mu jakąś rozpoznawalność, ktoś o nim usłyszy. To kolejna pozycja tej popularnej czeskiej pisarki wydana przez Amalteę. Poprzednich nie znam, czy sięgnę, nie wiem.

Gdybym dokładniej przeczytała informację o tej książce, być może bym się nią nie zainteresowała. Dlaczego? Bo "Listopad" to political fiction i dystopia w jednym, a ja za tymi gatunkami nie przepadam. Lektury jednak nie żałuję, czasem warto przełamać swoje przyzwyczajenia, co nie znaczy, że jestem zachwycona. Ale od początku.

"Listopad" to opowieść o tym, co by się mogło stać, gdyby wydarzenia roku 1989 potoczyły się inaczej. Co by było, gdyby Gorbaczow został odsunięty od władzy, a na jego miejscu pojawił się przeciwnik zmian? 

Listopad 1989 roku, w Polsce odbyły się częściowo wolne wybory, jest już rząd Mazowieckiego, zmiany dokonują się na Węgrzech, właśnie runął mur berliński, a w Pradze zaczynają się demonstracje studentów. Nie dochodzi jednak do aksamitnej rewolucji, bo manifestacja zostaje krwawo stłumiona. W odpowiedzi na to ludzie wychodzą na ulice miast i miasteczek. Wśród nich jest młode małżeństwo, Maja i Joska. Dotąd nie zajmowali się polityką, ale teraz coś się w nich przełamało, dlatego odrywają się od remontu mieszkania i wychodzą na rynek swojego miasteczka, dołączając do takich jak oni. Maja, zachęcona przez nieznajomego mężczyznę, zabierze nawet głos, będzie domagać się wolnych wyborów. Bo skoro udało się w Polsce, na Węgrzech i w NRD, to dlaczego w Czechosłowacji ma się nie udać? W tej wizji nie uda się nigdzie, bo w nocy 27 listopada 1989 w całym bloku wschodnim wojsko przejmuje władzę. Zaczynają się aresztowania, masowe egzekucje, a dzieci aresztowanych albo znikniętych (to pojęcie rodem z Ameryki Łacińskiej bardzo tu pasuje) trafiają do domów dziecka albo do specjalnych ośrodków, w których będą formowane na nowych obywateli wiernych socjalistycznej ojczyźnie.

To bardzo przygnębiająca powieść. Wizja tej wyobrażonej przyszłości jest przerażająca, bliższa tego, co dzieje się w Korei Północnej niż tego, jak wyglądała rzeczywistość w takich krajach jak Węgry w 1956 roku czy Czechosłowacja w roku 1968, kiedy to Związek Radziecki interweniował, aby stłumić wolnościowe przemiany. Autorka zebrała w jedno wiele nieprawości, jakich dopuszczały się i dopuszczają wojskowe junty, autorytarne reżimy i rozmaitej maści tyrani. To świat otoczony murem, świat, w którym społeczeństwo podzielone jest na kategorie, a przynależność do każdej z nich poświadcza odpowiedniego koloru pieczątka wbita do dowodu osobistego. Najniżej w hierarchii stoją oczywiście ludzie podejrzani, byli więźniowie polityczni i inni nieprawomyślni. Najwyżej partyjni funkcjonariusze, a wśród nich wierni i oddani wychowankowie tych ośrodków dla dzieci, o których już wspominałam. To świat, gdzie nie można nikomu ufać, bo obowiązkiem obywateli, a właściwie towarzyszy, jest donoszenie. A to nie wszystko - naprawdę wizja jest iście orwellowska. Jedni się dostosowali i wolą milczeć, nie wychodzić z cienia, inni wierzą partii, bo skutecznie wyprano im mózgi, jeszcze inni czerpią profity ze swojej pozycji, więc też wolą stulić uszy po sobie. Poza tym zdają sobie sprawę, że gdyby coś się zmieniło, to oni pierwsi zawisną na przysłowiowych latarniach.

To, co podoba mi się w powieści Aleny  Mornštajnovej, to znakomite oddanie mrocznej, klaustrofobicznej atmosfery. Razem z bohaterkami i bohaterami przebywamy w murach więzienia albo w ośrodku dla dzieci. Nawet jeśli podążymy za nimi do miasta, to i tam nie znajdziemy oddechu ani nadziei. Miasto jest puste, brzydkie, wymarłe, nieliczni przechodnie przemykają po ulicach, po siedemnastej wszystko się zamyka i życie ustaje.  Główne bohaterki i bohaterowie próbują jakoś przetrwać najgorsze,  znaleźć nadzieję w mroku mimo  nieszczęść, jakie ich spotykają. Nie jest to łatwe pocieszenie, ale jakieś jest. Nieraz zastanawiałam się, jaką siłę trzeba było w sobie mieć, aby przeżyć zsyłkę na Sybir, gułag, obóz, stalinowskie więzienie. A jednak zawsze byli tacy, którzy jakoś ocalili siebie, uczepili się czegoś, co pozwoliło im trwać. Podobnie jest w tej powieści. Zastanawiałam się, jakie będzie zakończenie. Szczęśliwe czy przeciwnie. Oczywiście zdradzić nie mogę.

Było jednak coś, co przeszkadzało mi w książce Aleny Mornštajnovej, a co trudno jest mi sprecyzować. Spróbuję. Narrator czy ten trzecioosobowy, czy narratorka pierwszoosobowa, wyjaśniają czytelniczkom i czytelnikom wszystko, za mało przestrzeni zostawiając ich wyobraźni i domyślności. Czułam się trochę tak, jakbym czytała jakiś podręcznik, sprawozdanie albo czytankę. Tak, to słowo kojarzące się z literaturą dla dzieci czy z elementarzem dobrze oddaje  sposób, w jaki ta powieść została napisana. Podobnie skonstruowane są bohaterki, zwłaszcza jedna. Przemiana, jaka w niej zachodzi, dokonuje się za szybko i dlatego jest nie do końca wiarygodna. Zbyt gładko też układają się losy innej bohaterki po wyjściu z więzienia, zbyt łatwo przychodzi jej podejmowanie decyzji. Teraz myślę, że może po prostu powieść ma w sobie materiał na coś obszerniejszego, niby nie jest krótka, prawie trzysta stron, ale szczególnie w drugiej części brakuje jej powietrza. Za mało tu subtelności, za dużo wykładania kawy na ławę. O ile autorka wnikliwie oddaje losy bohaterek w więzieniu i w ośrodku dla dzieci, dokładnie analizuje ich stan ducha, o tyle potem akcja zaczyna przeskakiwać, a ich losy zostają po prostu zrekapitulowane. To oczywiście moje wrażenia, w dodatku niezbyt precyzyjnie oddane. Nie żałuję lektury, ale nie wiem, czy sięgnę po inną powieść autorki. Czy dać jej drugą szansę?

Jacek Dehnel "Łabędzie"

Już nie pamiętam, co mnie skłoniło, aby sięgnąć po najnowszą

książkę Jacka Dehnela "Łabędzie" (Wydawnictwo Literackie 2023). Nie śledzę jakoś specjalnie jego twórczości - dawno temu przeczytałam "Lalę" i po początkowym zachwycie gawędziarskim stylem, samą historią babci i rodziny przyszło znużenie. Za dużo, za dużo, za dużo. Tamto wrażenie jakoś trwa ze mną do dziś. Ale, ale jest oczywiście jeden wyjątek - zostałam fanką profesorowej Szczupaczyńskiej i po przeczytaniu wszystkich książek z serii niecierpliwie czekam na następną. No ale ten kryminalny cykl osadzony w dawnym Krakowie ma dwóch autorów, Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego. Wiosną udało mi się przez przypadek zobaczyć w Muzeum Sopotu (przez przypadek, bo nie miałam pojęcia o takim muzeum, po prostu przechodziłam obok) wystawę zdjęć z kolekcji pisarza z jego długimi podpisami. I same fotografie, i znajdujące się pod nimi refleksje były dla mnie na tyle interesujące, że wróciłam tam, bo po pierwsze nie zdążyłam obejrzeć wszystkiego przed zamknięciem, a po drugie trudno jednak było przeczytać to wszystko na raz. Dlaczego wobec tego skusiłam się na "Łabędzie", tym bardziej, że to rzecz dwutomowa, sporych rozmiarów? Po wysłuchaniu jakichś związanych z promocją rozmów z autorem coś mnie jednak skusiło.

I historia się powtórzyła - początkowo byłam zachwycona, łapczywie połykałam, nie mogłam się oderwać, ale z czasem przyszło znużenie, a szczególnie w trakcie lektury tomu drugiego. Ożywiałam się od czasu do czasu, ale znowu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autor zarzuca czytelniczki i czytelników faktami, dygresjami, refleksjami, to wszystko pączkuje, mnożą się wątki, bohaterowie, trudno spamiętać, kto jest kim, do tego masa przypisów, w których pojawiają się kolejne informacje, uzupełnienia. W końcu wymiękłam i przypisy sobie darowałam, ale nie opuszczało mnie wrażenie, że coś mi ważnego może umknąć. Autor wykonał gargantuiczną pracę - przeprowadził wiele rozmów z  powinowatymi swojej babci ze strony ojca, przekopał się przez tysiące stron w archiwach IPN-u, do tego rozmowy z fachowcami, jakieś dodatkowe lektury. Zresztą research jest jego mocną stroną, co kryminałom z profesorową Szczupaczyńską dodaje wartości - to nie jest tylko rozrywka. Tym razem byłoby jednak lepiej, gdyby autor jakoś okiełznał materiał, którym się zainteresował. Jak sam w słowie odautorskim przyznaje, plan był inny - zamierzał napisać raczej lekką, gawędziarską w tonie opowieść rodzinną o powinowatych swojej babci, ludziach zamożnych, którym do pewnego momentu nawet w PRL-u udawało się żyć prawie tak, jakby nic się nie zmieniło. Kiedy jednak sięgnął do akt, nie mógł poprzestać tylko na w miarę zabawnej, skrzącej się od anegdot historii.

Czas najwyższy zdradzić, o czym naprawdę jest ta opowieść. Otóż chodzi o wielką aferę z czasów PRL-u, która wybuchła w latach siedemdziesiątych, a jak dowodzi Jacek Dehnel, na jej odpryski można było natknąć się jeszcze niedawno, a pewnie i dziś coś by się znalazło. Chodzi o przemyt za granicę na ogromną skalę dewiz, złota i antyków. Jak wielka to była skala, pokazuje cytat:

Według zestawień z listopada 1973 i kwietnia 1974 zarekwirowano majątek na sumę ponad pięćdziesięciu milionów, co stanowiło prawie dziesięć procent wszystkich dochodów państwa w ustawie budżetowej na rok 1974. 

A przecież nie udało się zarekwirować wszystkiego, choćby dlatego, że niektórzy zamieszani w ten proceder wcześniej uciekli z kraju i zamieszkali w Wiedniu. Aferę ówczesna prasa ochrzciła mianem afery złotogłowych, rozpisywano się o niej szeroko, stanowiła oręże propagandy mające zohydzić zwyczajnym zjadaczom chleba wszelkiej maści prywaciarzy, bogaczy, waluciarzy, dawnych burżujów, jednym słowem nierobów żyjących jak pączki w maśle. Dlatego w propagandowym przekazie nacisk kładziono przede wszystkim na nielegalne wywożenie z kraju zabytkowych przedmiotów, co było ułamkiem działalności zamieszanych w sprawę osób. Ich główna działalność to handel i przemycanie za granicę dewiz i złota, a to wszystko dzięki brazylijskim dyplomatom. No ale handel dewizami w czasach PRL-u to zjawisko powszechne, więc trudno by było jechać propagandowo na tym koniu.

Złotogłowi byli (...) z jednej strony wykwintnymi znawcami sztuki, z drugiej pazernymi chamami, którym zależy tylko na ograbieniu ojczyzny z resztek dziedzictwa narodowego; z jednej fumiastą arystokracją przywodzącą na myśl Francję Ludwika XVI (wynajmowanie całej sali kinowej, żeby nie siedzieć z plebsem), z drugiej - prymitywnymi kryminalistami; z jednej geniuszami zbrodni, z drugiej - bandą idiotów.

Byli w tej historii - choć niekoniecznie na ławie oskarżonych - prawdziwi i wymyśleni szkodnicy: i waluciarze, i dyplomaci, i prywatna inicjatywa, i emigracja, i wykwintni esteci, i arystokraci,  i Żydzi, i ksiądz, i zepsuty urzędnik państwowy, i groźni gangsterzy, i femmes fatales.

W artykułach jednak nieustannie podkreślano rozziew między zwykłymi obywatelami a tą zgrają  Carringtonów. (...) Wszystko oparte na kontraście: uczciwi, pracujący, biedni kontra nieuczciwi, niepracujący bogaci.

Taki ich obraz przedstawiała prasa, telewizja i radio. Ja o tej sprawie nie miałam pojęcia, pewnie jak większość czytelniczek i czytelników, nic o niej wcześniej nie czytałam, chociaż autor w przypisach powołuje się też na artykuły z lat dwutysięcznych, które przypominają tę peerelowską aferę. 

Dlaczego Jacek Dehnel zajął się sprawą? Bo główny oskarżony, Witold Mętlewicz, był powinowatym jego babci. Jedna z jej sióstr wyszła za mąż za jego brata Tomasza, tego który odpowiednio wcześniej wyjechał razem z rodziną do Wiednia i uniknął odpowiedzialności. Pierwszy tom "Łabędzi" to obszerna historia dwóch rodzin, Bobolich (to panieńskie nazwisko babci autora) i Mętlewiczów, których losy splotły się w czasie wojny w zamożnej warszawskiej kamienicy, oraz rozmowy z dziećmi Tomasza i córką Witolda, z których wyłania się obraz afery widziany ich oczyma. Oczywiście tyle punktów widzenia, ile wypowiadających się osób. A poza tym obraz życia ludzi, którzy dzięki resztkom przedwojennego majątku, zaradności i sprytowi żyli w czasach PRL-u na takiej stopie, jakby niewiele się zmieniło. W dużych mieszkaniach albo willach, otoczeni pięknymi przedmiotami, mieli służbę, pieniądze, tylko wydawać niespecjalnie było na co. 

Chociaż książka Jacka Dehnela jest bardzo przegadana i okiełznanie tego żywiołu wyszłoby jej tylko na dobre, to przecież jest w niej sporo interesujących wątków. To wspomniany wyżej przykład działalności peerelowskiej propagandy czy obraz życia nielicznych bogatych, którzy z jednej strony budzili zawiść, ale z drugiej tęsknotę za estetycznym i życiowym ładem.

... dobrze znam to westchnięcie "jakby nie można było". I nie było to wcale westchnięcie milionerskie, ale znacznie powszechniejsze. "Jakby nie można było podać w czystej szklance" - mówiło się w kawiarni. (...) "Jakby nie można było tego naprawić". (...) Były w tym rozczarowanie i znużenie brzydotą, bylejakością, marnotrawstwem, ciągła niezgoda - po kilkudziesięciu latach - na codzienny tumiwisizm, na przaśność, na kiepściznę.

Cóż, bylejakość, brzydota i kiepścizna, w mniejszym oczywiście stopniu, zostały z nami do dziś. Wystarczy rozejrzeć się dookoła. 

Równie interesujący jest obraz całego tego przestępczego światka, trochę półjawnego, trochę konspirującego w obawie przed wpadką, ich metod działania, kontaktowania się, zdobywania i upłynniania towaru. 

Autor poświęca też dużo miejsca sprawom niewygodnym - bogaceniu się na nieszczęściu Żydów w czasie wojny. Wiele tych antyków, cennych przedmiotów to własność ofiar Zagłady. Często w nieuczciwy sposób, dzięki kolaboracji z hitlerowcami dostały się w polskie ręce. Albo przechodziły w ręce niemieckie, a polski rzeczoznawca, a nawet żydowski antykwariusz służyli pomocą. Ten ostatni żerując na krzywdzie swoich współbraci, ratował siebie. O paradoksie, po wojnie tym, że żyje, poświadczał niewinność zbrodniarza.

Bardzo ciekawa jest historia powstania i rozkwitu manufaktury porcelany w Miśni za czasów saskich. Na wyjaśnianie, dlaczego się pojawia i to jako cały osobny wątek w pierwszym tomie, nie ma tu oczywiście miejsca. W każdym razie, czytając te fragmenty, miałam drugi raz w ostatnim czasie refleksję, że świat lubujący się w takim przepychu i bogactwie (dostępnym oczywiście nielicznym, podczas gdy większość ledwo przędła) już wtedy zmierzał do katastrofy. Ten pierwszy raz to, skądinąd bardzo dobry, francuski film "Bulion i inne namiętności". Już wtedy kwitł nadmierny, a nawet ekstremalny, konsumpcjonizm. Czymże innym było produkowanie porcelanowych zastaw składających się z ponad setki elementów, z czego niektóre wcale nie służyły do tego, aby podawać na nich jedzenie. Czymże innym było takie gotowanie, takie uczty (to w filmie). 

Równie ciekawa jest opowieść o tym, co stało się z zarekwirowanym przestępcom złotem, walutami, antykami i nieruchomościami. To dużo mówi o PRL-u. Spora część z tego została rozprowadzona, zniknęła, znalazła się w prywatnych rękach wysoko postawionych person komunistycznego reżimu, w tym Gierka i Jaroszewicza.

Akta kontrolne niby szczegółowo roztrząsają losy poszczególnych obiektów, a potem wszystko się urywa, zostają tylko drobne ślady. Nic się nie nadaje. Wille nie nadają się na przedszkole, mercedes Młynarczyka nie nadaje się do eksploatacji przez MSW (...) Rzeczy 'nienadających się" nikt potem nie szuka.

No i wreszcie interesujące są refleksje o niemożności ustalenia prawdy. Nie chodzi tylko o to, że po latach każdy inaczej pamięta, każdy inaczej opowiada o tej historii. Chodzi też o to, co jest w dokumentach. Jak są przez kolejne pióra zmieniane - tu się  usunie jedno słowo, tu doda inne i tak wątpliwość zmieni się w pewność. Do tego dochodzą bardzo liczne rozbieżności w pisowni nazwisk, tytułów obrazów, pojęć. I tak już u źródeł wszystko się gdzieś rozjeżdża. Chyba najbardziej tracą na tym osoby przypadkowo powiązane z tą aferą.

W aktach, narastających stopniowo, przez miesiące lata, dekady, obserwuję taśmociąg pewności. To, co w pierwszym dokumencie jest plotką czy przypuszczeniem, w drugim jest danymi godnymi zbadania, w trzecim - rzeczą sprawdzoną, a w artykule prasowym, który potem dociera do masowego czytelnika, faktem znajdującym potwierdzenie w dokumentach archiwalnych. Tymczasem w sekwencji papierzysk widzę, że nikt tego nijak nie potwierdzał, nie sprawdzał; jeden za drugim wyłącznie przepisywał, zmieniając tylko ton na coraz bardziej pewny siebie.

W tych miejscach non-fiction zmienia się w fiction. To już nie ludzie, tylko bohaterowie prozy. Przychodzą spomiędzy słów i między słowami przepadają, niepewni własnego istnienia, niepewni krzywd i win. 

I tak mogłabym jeszcze długo wskazywać na jakieś interesujące wątki, anegdoty, historie, refleksje. Tyle tego jest. Wór bez dna, szkatułka w szkatułce i jeszcze w jednej szkatułce. Autor sam zdaje sobie sprawę z ogromu historii i wątków. W pojawiających się co jakiś czas rozdziałach dotyczących pracy pisarza wspomina, jak z bólem musi się pożegnać z wieloma epizodycznymi postaciami, z wieloma smakowitymi historiami, które co i rusz wyskakują z dokumentów albo z czyjejś opowieści. Cóż, rozumiem ten żal, ale dla książki byłoby lepiej, gdyby przyciął jeszcze trochę.

Kazimierz Orłoś "Dom pod Lutnią"

Już od dawna przymierzałam się do lektury powieści Kazimierza

Orłosia "Dom pod Lutnią" (Wydawnictwo Literackie 2012), a to dlatego, że dotyczy tematyki żywo mnie interesującej - Mazury, czyli to, co kiedyś było Prusami Wschodnimi. Mam za sobą kilka lektur związanych z tym obszarem, dwie najważniejsze, które zawsze przy tej okazji przypominam, to "Muzeum ziemi ojczystej" Siegfrieda Lenza i "Wszystko na darmo" Waltera Kempowskiego, no i 'Toń" Ishbel Szatrawskiej. Nigdy nie czytałam żadnej innej książki Kazimierza Orłosia, a więc o "Domu pod Lutnią" musiałam usłyszeć, bo, jak teraz sprawdziłam, w roku 2013 znalazła się w finale Angelusa, nagrody dla autorów z Europy Środkowej, a to moja ulubiona nagroda i zawsze przyglądam się długiej liście nominowanych, a potem oczywiście finalistom. Odkryłam dzięki niej wiele wspaniałych tytułów.

Akcja "Domu pod Lutnią" rozgrywa się na Mazurach w roku 1949 i w 1950. Zamieszkał tu kilka lat wcześniej pułkownik Józef Broniowski, uczestnik kampanii wrześniowej, odznaczony orderem Virtuti Militari, który wojnę przeżył w niemieckim oflagu. Kiedy wrócił do rodzinnej Warszawy, nie potrafił pogodzić się z nowymi porządkami. Z żoną po latach rozłąki niewiele go już łączyło, źle się czuł w rodzinnym domu, do którego dokwaterowano lokatorów, obawiał się represji, dlatego wyjechał na Mazury, gdzie, jak się wydawało, łatwiej się schować i gdzie mógł odtworzyć namiastkę ziemiańskiego życia, jakie pamiętał ze swojego rodzinnego domu. Zajął jedno z opuszczonych gospodarstw, po Mazurce, która wyjechała z dziećmi do Niemiec, płacił podatki, gospodarował, z żoną i córką, które zostały w Warszawie, utrzymywał rzadki kontakt. Różnie można oceniać jego postawę. Czy zachował się egoistycznie, myśląc o swojej wygodzie? Sprzecznych rodzinnych interesów nie dało się pogodzić. 

Jego sielanka zostaje zakłócona przez decyzję córki, która też ze względów bezpieczeństwa postanawia wywieźć na Mazury swojego kilkuletniego syna. Jej mąż został aresztowany, ona obawia się tego samego. Oboje byli w AK, brali udział w powstaniu. Boi się, co stanie się z Tomkiem, kiedy i ona trafi do więzienia. I to właśnie czas, który Tomek spędza u dziadka, jest kanwą powieści.

Pozornie ten świat to sielanka. Chociaż rozstanie z mamą jest dla chłopca bolesne, szybko odnajduje się w nowych okolicznościach. Przyjeżdża na Mazury późną wiosną i okazuje się, że jest tu dla kilkuletniego dziecka mnóstwo nieznanych w mieście atrakcji. Psy, dwa konie i inne zwierzęta gospodarskie, spacery do lasu i nad rzekę, a czasem dalej nad jezioro, nie brakuje dobrego jedzenia, a przede wszystkim ma tu wielką swobodę, której nie miał w mieście. W domu dziadka mieszka młodsza od niego o kilka lat Zuzi, córeczka Urszuli, nazywanej przez dziadka Lili, od Lili Marlen, bohaterki granej przez Marlenę Dietrich. Urszula prowadzi pułkownikowi gospodarstwo. Z czasem Tomek i Zuzi stają się jak brat i siostra. Chłopiec poznaje też wielu nowych kolegów, z którymi beztrosko spędza czas. Po wakacjach idzie do miejscowej szkoły. Nie dziwi go, że chłopcy mają dziwne imiona, Manfred, Zygfryd, że niektórzy rozmawiają w domu albo między sobą po niemiecku, a jeszcze inni mówią w jakimś dziwnym języku, trochę podobnym do polskiego. W gospodarstwie pracuje Wasyl, który mówi jeszcze inaczej. Chłopiec przyjmuje to wszystko naturalnie, tak jak szybko przyzwyczaił się do wiejskiego życia. Czasem tylko dziadek się zdenerwuje, zabroni mu chodzić nad dalekie jezioro, czasem robi się smutny, coś ukrywa, ale Tomek nie docieka, szybko zapomina, zresztą z jego perspektywy nie dzieje się nic złego.

Ale pułkownik ma swoje troski. Pozornie beztroskie życie, w gruncie rzeczy takie nie jest. W lasach ukrywają się partyzanci, Bronowicz obawia się, że tutejszy urząd bezpieczeństwa może sobie o nim przypomnieć, o jego wojennej przeszłości, nie wszystkim podoba się, że jest w bliskiej komitywie z Wasylem i jego rodziną. To przecież człowiek przesiedlony w ramach akcji Wisła, dla Polaków banderowiec. Nie wie, komu z sąsiadów może ufać, niektórzy w trosce o własne bezpieczeństwo donoszą. Jak swobodnie może rozmawiać z dyrektorką szkoły i jej bliskimi, którym też nie w smak nowe porządki? Musi być czujny, kluczyć. W lesie grasują kłusownicy, są bezkarni, bo parasol ochronny trzyma nad nimi miejscowa milicja, a pułkownik nie potrafi pogodzić się z bestialstwem wobec zwierząt. Są też problemy finansowe - podatki, obowiązkowe dostawy, trzeba umieć żyć z miejscowymi urzędnikami, żeby nie popaść w tarapaty. Do tego dochodzi troska o zdrowie, nie jest już przecież młody, zdaje sobie sprawę, że  bliżej mu do kresu niż dalej. No i problemy osobiste, których nie będę zdradzać. A jego jedynym marzeniem jest spokojnie dobić do końca, gospodarząc, ciesząc się kontaktem z naturą. Czy ma wyrzuty sumienia wobec żony i córki, które zostawił w Warszawie? Zdaje sobie sprawę, że je krzywdzi, ale życie potoczyło się tak, a nie inaczej, na pewne sprawy trudno coś poradzić.

Kazimierzowi Orłosiowi udało się znakomicie oddać atmosferę sielankowego, beztroskiego świata, pod powierzchnią którego kryją się lęki i niebezpieczeństwa. Świata przetrzebionego przez wojnę, gdzie mieszają się rozmaite grupy. Ci, którzy zostali - Mazurzy, a czasem Niemcy - napływowi - Polacy szukający tu swojej szansy - i wreszcie Łemkowie oraz Ukraińcy przesiedleni w ramach akcji Wisła. To wszystko, co w pamiętnej, znakomitej "Róży" Smarzowskiego wywleczone jest brutalnie na wierzch i wbija w fotel widza, w tej powieści czai się, budzi niepokój, kładzie się cieniem na sielankowym życiu. Możemy sobie to, co straszne, dopowiedzieć, ale pisarz nie przekracza granicy. Dlatego czyta się tę powieść znakomicie, zanurzyłam się w nią całą sobą. To taka książka, która wpuszcza nas do swojego świata i nie pozwala z niego wyjść, czeka się, aby się w nim z powrotem zanurzyć, w czym przeszkadza natrętna rzeczywistość, która wydaje się nierzeczywistością. Podobne doznania miałam, czytając znakomite "Akuszerki" Sabiny Jakubowskiej. Dzieje się tak między innymi dlatego, że znajdziemy tu drobiazgowe opisy elementów tego świata, coś, co ja bardzo lubię. Jest to powieść klasyczna, nieco staroświecka w świecie ponowoczesnym, bezpretensjonalna, nie ma tu grania z formą, wszystko jest po bożemu, za to, a może dlatego, znajdziemy w niej wspaniałe portrety bohaterów i wspaniale, sensualnie odtworzony świat. Czasem warto się dać takiej książce porwać. Mam ochotę sięgnąć po inne pozycje Kazimierza Orłosia. Tylko kiedy? Kiedy?

Louise Kennedy "Nasze winy"

Jakiś czas temu, przy okazji pisania o dwóch znakomitych

powieściach, Sebastiana Barry'ego "Czas starego boga" i Megan Nolan "Zwykłe ludzkie ułomności", deklarowałam moje zainteresowanie literaturą irlandzką. Dziś będzie o kolejnym tytule z serii irlandzkiej, a w czytniku czekają kolejne! Ta książka, też powieść, to "Nasze winy" Louise Kennedy (Wydawnictwo Poznańskie 2023; przełożyła Kaja Gucio), jej literacki debiut. Recenzje miała raczej przychylne, ale koleżanka, w której gust czytelniczy wierzę, powiedziała, że to książka z gatunku tych, które dobrze się  czyta, ale nie ważą zbyt wiele. Z tym większą ciekawością zabrałam się do lektury.

Jaki werdykt? Nie jest to powieść interesująca językowo czy formalnie, ale znakomicie oddaje realia Irlandii Północnej w czasie Kłopotów, czyli trwającego latami, krwawego, naznaczonego terrorem konfliktu między zwolennikami niepodległości Irlandii Północnej czy też przyłączenia jej do Irlandii, a tymi, którzy opowiadali się za status quo. Najczęściej tych pierwszych utożsamia się z katolikami, tych drugich z protestantami, co nie do końca jest prawdą. Rzeczywistość była i jest bardziej skomplikowana. Kto chce poczytać o Kłopotach i porozumieniach wielkopiątkowych, które zakończyły wojnę domową, niech sięgnie po znakomity reportaż Patricka Raddena Keefe'a "Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej". Czyta się jak powieść sensacyjną.

Akcja "Naszych win" rozgrywa się w roku 1975 w Irlandii Północnej w miasteczku na obrzeżach Belfastu, a może w jednej z jego peryferyjnych dzielnic. Główną bohaterką jest Cushla, dwudziestoczteroletnia nauczycielka. Mieszka z razem z owdowiałą matką, która ma poważny problem z alkoholem. Jest katoliczką, pracuje w szkole katolickiej, kilka wieczorów w tygodniu pomaga bratu w rodzinnym pubie, do którego przychodzą katolicy, protestanci, a czasem żołnierze brytyjscy. Dlatego o polityce się w nim raczej nie rozmawia, aby utrzymać klientów. Właśnie tam poznaje znanego protestanckiego adwokata broniącego w procesach politycznych członków IRA. Michael, bo tak ma na imię, jest nie tylko dużo od niej starszy, bliżej mu do wieku jej rodziców niż do niej, ale na dodatek żonaty, chociaż, trzeba przyznać, niezbyt szczęśliwie. Bardzo szybko nawiązuje się między nimi romans. I w taki sposób Cushla staje się podwójnie, a może nawet potrójnie, wyobcowana.

Pierwsze wyobcowanie ma źródło w wierze i dotyczy nie tylko jej, ale całej katolickiej społeczności. Chociaż Cushla nie jest jakoś specjalnie gorliwa religijnie, wystarczy, że identyfikuje się jako katoliczka, aby w Irlandii Północnej  czuła się gorsza. Tu górą są protestanci i lojaliści (zwolennicy pozostania w monarchii brytyjskiej). Irolka, fenianka, katolka, pyrojad to zestaw przezwisk, jakimi obrzuca się katoliczki i katolików, republikanki i republikanów. 

Powinnam była mu powiedzieć, żeby się od...lił, a nie siedzieć jak grzeczna mała tubylczyni i pozwalać, żeby mnie dalej upokarzał. Chcę tylko przeżyć choćby jeden dzień bez przypomnienia, że chodzę do niewłaściwego kościoła.

Porządna protestancka whiskey. Porządni ulsterscy prtotestole. Kiedy coś było czyste i schludne, kiedy było takie, jakie powinno być, opisywano to jako protestanckie. Mawiali tak nawet katolicy. Cushla wpatrywała się w plecy pani Coyle, pragnąc, by kobieta odwróciła się i dała jej znak, owszem, ja też to słyszałam, wiem, co o nas myślą. Ale ona tego nie zrobiła. Jedyna Irolka poza Cushlą, która mogła dzisiejszego wieczoru przekroczyć próg tego domu, już nią gardziła. 

Jeśli się nie wychyla, nie opowiada politycznie, może przetrwać, chyba, że stanie się przypadkową ofiarą zamachu, a te są na porządku dziennym. Autorka znakomicie oddaje atmosferę ciągłego zagrożenia, wzajemnej nienawiści, strachu, bezradności, bo jeśli ktoś identyfikuje się z Kościołem katolickim, raczej nie może liczyć na gorliwość policji, kiedy stanie się obiektem prześladowania ze strony protestantów. Ale tu nic nie jest proste. Konflikty mogą też przebiegać wewnątrz grupy. Dotyczy to małżeństw mieszanych albo osób takich jak Michael, które próbują przekraczać granice, patrzeć na rzeczywistość irlandzką obiektywnie. Wtedy narażasz się obu stronom. I policja też nie będzie reagować. Narazić się możesz zwyczajnym ludzkim gestem, chęcią pomocy poszkodowanym, jeśli nigdzie nie pasują. Tak dzieje się z Cushlą, która powodowana ludzkim odruchem pomaga rodzinie swojego ucznia prześladowanej przez obie strony konfliktu. Wystarczy, że matka jest protestantką, a już są wszędzie obcy. Ostracyzm dotknie nie tylko Cushlę, ale całą jej rodzinę.

Kolejny powód wyobcowania bohaterki wiąże się z jej zakazaną miłością. To jasne, że muszą się ukrywać. Nie dość, że Michael ma żonę, to jeszcze na dodatek jest protestantem. Są zdani na ukradkowe spotkania, takież telefony, narażeni na to, że ktoś ich zobaczy razem. Jak zawsze w takiej sytuacji, to kobieta ponosi większe koszty i to kobieta jest zależna od mężczyzny. Musi się dostosować do jego wolnego czasu. Czeka na telefon, umiera z tęsknoty, kiedy przez jakiś czas nie daje znaku życia, obiecuje sobie, że nie będzie gotowa na każde jego gwizdnięcie, po czym rzuca wszystko, kłamie, byle tylko się z nim chociaż na chwilę zobaczyć. Beznadziejnie zakochana kobieta.

Gdyby tu nie przyszła, siedziałaby w domu z matką, ale Michael miał mnóstwo możliwości do wyboru. Miał przyjaciół, pieniądze. Rodzinę.

Jest jeszcze jeden powód wyobcowania. Michael wprowadza Cushlę do swojego towarzystwa - uczą się irlandzkiego, a ona ma im udzielać lekcji. Są starsi od niej, mają zawodową pozycję, to dziennikarze, artyści, należą do lepszej sfery, stoi za nimi tradycja ich rodzin, no i są protestantami. Cushla czuje się wśród nich obco, uczy w szkole, pochodzi ze zwyczajnej rodziny, no i jest katoliczką. Poza tym oni świetnie się znają, łączy ich przyjaźń, przeszłość, praca, zainteresowania. Ona wtargnęła do ich świata, jest intruzką. Ma wrażenie, że nią gardzą, że prowokują, że wyszydzają, czuje na sobie ich pogardliwe, karcące spojrzenia, no i oczywiście, na pewno uważają, iż Michael źle wybrał. Tak naprawdę znają go lepiej niż ona, wiedzą o nim to, o czym ona nie ma pojęcia. Nie tyle gorszy ich sam romans, ile jej osoba. Dlaczego w takim razie przychodzi na te spotkania? Bo to jedna z niewielu możliwości widywania go. No i on o to prosi, więc nie potrafi odmówić. Zresztą ona też czuje się od niego gorsza. Starszy, lepiej wykształcony, o ugruntowanej pozycji zawodowej, bardziej doświadczony. A ona? Kim jest ona? Młodą nauczycielką z katolickiej szkoły spędzającą wieczory z matką alkoholiczką, której musi pilnować. Autorka bardzo dobrze oddała wszelkie niuanse takiego związku. Cushla, która potrafi być zdecydowana w innych sprawach, wie, czego chce, co powinna, potrafi się nie ugiąć pod presją otoczenia, w relacji z Michaelem staje się bezbronna.

Na mnie powieść Louise Kennedy zrobiła wrażenie. Nie jest arcydziełem języka i formy, ale opowiada o czymś ważnym, potrafi przykuć uwagę i poruszyć.

Popularne posty