Jessica Bruder "Nomadland. W pogoni za pracą"

Kiedy tylko w zapowiedziach wydawniczych zobaczyłam reportaż

amerykańskiej dziennikarki Jessici Bruder "Nomadland. W pogoni za pracą" (Czarne 2020; przełożyła Martyna Tomczak), wiedziałam, że muszę go przeczytać. Jest znakomitym uzupełnieniem książki "Eksmitowani. Nędza i zyski w jednym z amerykańskich miast" Matthew Desmonda. Obie pozycje to lektury obowiązkowe, bo pozwalają lepiej zrozumieć to, co dzieje się w Stanach. Dlaczego wyborcy w kraju uchodzącym za ostoję demokracji i światowe imperium, wybrali sobie na prezydenta kogoś takiego jak Trump i mimo kompromitującego stylu, w jakim odchodzi, nadal rzesza jego zwolenników przy nim trwa?

Jessica Bruder opowiada o zjawisku, o jakim w zasadzie nie miałam pojęcia, a już na pewno nie o jego skali. To historia ludzi, którzy dom zamienili na kamper i podróżują po kraju w poszukiwaniu dorywczej pracy. Być może brzmi to romantycznie i wielu z tych współczesnych amerykańskich nomadów dorabia do swojej decyzji taką otoczkę i wychwala wolność, jaką im ona przyniosła, ale najczęściej ich codzienność romantyczna bywa tylko czasami, kiedy na przykład spotykają się na organizowanych przez siebie zjazdach albo przez chwilę wieczorem, gdy, powiedzmy, podziwiają zachód słońca w jakimś ładnym miejscu, w którym zatrzymali się swoim kamperem. Codzienność niesie mnóstwo problemów, a przyszłość rysuje się mocno niepewnie. Ale moim zdaniem najgorszy chyba jest jednak brak perspektywy na zmianę sytuacji. Oni nie mają przed sobą innej drogi!

Wprowadzając w tematykę książki Jessici Bruder, celowo trochę upiększyłam rzeczywistość, a właściwie nie napisałam o kilku istotnych szczegółach. Po pierwsze w zdecydowanej większości przypadków ci ludzie nie dokonali takiego wyboru, bo taki mieli kaprys, ale zrobili to dlatego, że nie mieli innego wyjścia. Sytuacja ekonomiczna sprawiła, że nie byli w stanie utrzymać domu, nie stać ich było na wynajęcie mieszkania i przenosiny do domu na kółkach stały się koniecznością. Inną alternatywą być może była ulica, czyli bezdomność. Co ciekawe, oni sami nie nazywają siebie bezdomnymi, ale bezmiejscowymi. Po drugie napisałam, że zamienili dom na kamper. Tak, ale tylko nieliczni, ci, których na kamper i jego utrzymanie stać. Pozostali muszą zadowolić się przyczepą kempingową albo jakimkolwiek pojazdem, który da się przystosować do zamieszkania. Niektórzy zaczynali swoje życie nomady po prostu w swoim samochodzie albo nawet w namiocie. Po trzecie większość z nich to ... emeryci. Ludzie po sześćdziesiątce albo nawet po siedemdziesiątce. Co ich czeka, kiedy nie starczy im sił, aby pracować? Kiedy zachorują? Dlaczego znaleźli się w takiej sytuacji? Po kryzysie z 2008 roku oszczędności wyparowały, a emerytury mają tak marne, że nie tylko nie stać ich na utrzymanie domu, ale zmuszeni są do pracy i właśnie w poszukiwaniu tej pracy przemierzają Stany. Niektórym powinęła się noga i w takiej sytuacji znaleźli się na przykład w wyniku rozwodu. Zdarzają się wśród nomadów pary, a także, na szczęście rzadko, rodziny z dziećmi albo matka z dzieckiem. Jeśli, czytelniku tej notki, myślisz, że w takiej sytuacji znaleźli się ludzie, którzy wykonywali jakieś niskopłatne prace, to jesteś w błędzie. Oczywiście są i tacy, ale wielu z nich było dyrektorami, inżynierami, nauczycielami, jednym słowem pracowali w zawodach, które powinny zapewnić stabilną przyszłość. Wreszcie po czwarte praca, jaką wykonują. Najczęściej zajęcie znajdują w magazynach Amazona, w rolnictwie, na przykład przy zbiorach buraka cukrowego, albo w sezonie na kempingach w licznych amerykańskich parkach narodowych. Robota jest ciężka, nawet niewyobrażalnie ciężka, a zarobki nie takie znowu rewelacyjne. Zjawisko jest na tyle powszechne, że w Stanach odbywają się specjalne targi, na których takie firmy poszukują sezonowych pracowników. Amazon tworzy nawet specjalne parkingi, gdzie mogą się zatrzymać swoim domem na kółkach.

Jessica Bruder, aby zgłębić temat, przez trzy lata towarzyszyła bohaterom tej książki w ich koczowniczym życiu. Sama zamieszkała w przyczepie i przez jakiś czas zatrudniała się do takich sezonowych prac. Na własnej skórze poznała trudności, jakie niesie mieszkanie w kamperze. Rzeczywiście niektóre trudno sobie wyobrazić. Na przykład, gdzie zatrzymać się na noc, jeśli jest się w trasie? Na kempingu, powiesz czytelniku tej notki. Nie, bo po pierwsze ich nie stać, a po drugie kempingi są przecież tylko w miejscach turystycznych. Parkować nocą trzeba więc nielegalnie, ryzykując mandat, a czasem jakąś niebezpieczną sytuację. Coraz trudniej być nomadą, bo stany albo miasta utrudniają im coraz bardziej życie. Inne kłopoty? Dbanie o higienę, awarie, choroby, zimno, kiedy spada temperatura, i wiele innych spodziewanych i niespodziewanych zdarzeń. Czy jest coś optymistycznego w tej sytuacji? Tak - nomadzi tworzą społeczność, która sobie pomaga. Zawierają przyjaźnie, czasem podróżują w grupach, umawiają się na wspólną pracę i wspólne biwakowanie. I wtedy mogą na siebie liczyć, jeśli zdarzy się coś przykrego. Życie ułatwia im oczywiście internet, gdzie znajdują porady, wskazówki, ostrzeżenia, strony i fora dla takich jak oni.

To oczywiście nie wszystko. Jessica Bruder, podobnie jak Matthew Desmond, łączy opowieść o konkretnych ludziach z podbudową teoretyczną - socjologiczną, ekonomiczną i historyczną (Zjawisko nie jest w Stanach nowe - po raz pierwszy pojawiło się w czasie wielkiego kryzysu w latach trzydziestych zeszłego wieku.) Znakomita, bardzo ciekawa książka. Kolejna, która dekonstruuje amerykański mit. Mit kraju, gdzie, jeśli tylko mocno chcesz, osiągniesz wszystko. Gdzie sam sobie jesteś sterem, żeglarzem, okrętem i uwielbiasz ten stan, bo wolność i indywidualizm cenisz sobie ponad wszystko. Gdzie droga od pucybuta do milionera jest możliwa.

A na koniec jeszcze cytaty, które gorzko komentują problem. Pierwszy pochodzi z "Rzeźni numer pięć" Kurta Vonneguta, a wrzuciły go na swój Facebook dwie bohaterki książki.

Ameryka jest najbogatszym krajem na Ziemi, ale jej obywatele to przeważnie ludzie biedni i tych biednych Amerykanów uczy się nienawiści do samych siebie. (...) Każdy inny naród ma w swoich tradycjach ludowych bohaterów, którzy byli biedni, ale niezwykle mądrzy i dzielni i dlatego bardziej godni szacunku niż możni i bogacze. W Ameryce biedacy nie mają takich opowieści. Zamiast tego szydzą z siebie i gloryfikują bogaczy. 

Drugi, też z Facebooka, zamieszczony po śmierci jednej z nomadek.

Wreszcie uwolniłaś się od długów i znalazłaś swój wieczny dom! Już nigdy nie będziesz marzła na pustyni ani w Kansas. Żadnych więcej ciasnych przestrzeni. 

Iwan Bunin "Późna godzina"

Zatęskniłam za literaturą rosyjską. Sama nie wiem, skąd mi się to wzięło. Wprawdzie od

dawna mam ochotę na powrót do "Anny Kareniny" i "Zbrodni i kary", ale nowości oraz inne lektury zwyciężają. Jakiś czas temu w księgarni zobaczyłam Babla, gruby tom wydany przez Muzę. Wstyd się przyznać, nigdy go nie czytałam, pewnie z powodu mojej awersji do opowiadań. Ale ostatnio przeprosiłam się z tą krótką formą literacką, już nie jestem taka ortodoksyjna, więc pewnie także dlatego chodzi za mną ten Babel. Babla na razie wprawdzie nie kupiłam (ale wkrótce to zrobię, już jest na mojej najkrótszej liście książek, które muszę mieć), za to idąc jego tropem, wpadłam na Iwana Bunina. Kierując się impulsem, kupiłam i bardzo szybko przeczytałam. Ładnie wydany tom nosi tytuł "Późna godzina" (Sic! 2012; przełożyła Renata Lis) i składa się z opowiadań emigracyjnych z tomu "Ciemne aleje", w tym kilku nigdy w Polsce niewydawanych, oraz z dziennika z lat 1918-1919 "Nieszczęsne dni", całość zamyka opowiadanie "Koniec", w którym Bunin wykorzystał swoje doświadczenia związane z ucieczką z Odessy. Ucieczką  bardzo dramatyczną, ostatnim statkiem zatłoczonym do granic możliwości, targanym sztormem. Wszystko niezwykle starannie wydane w serii Wielcy pisarze w nowych przekładach, ze wstępem tłumaczki, jej obszernymi przypisami i esejem o Buninie. Mam tylko jedno zastrzeżenie. Moja pretensja dotyczy przypisów. Nie w tym rzecz, że znajdują się na końcu, trudno, tak przecież często bywa, oczywiście wolę, kiedy są na tej samej stronie, ale żeby nie zostały w żaden sposób oznaczone? Z taką praktyką jeszcze się nie spotkałam! Zgaduj, czytelniku, co objaśnione zostało w przypisach! Doprawdy nowatorstwo! Ale dajmy już spokój przypisom, czas przejść do meritum.

Opowiadania Bunina są prawdziwymi perełkami, ich lektura sprawia wielką przyjemność. To najczęściej krótkie teksty oparte na dość podobnej kompozycji i osnute wokół jednego tematu, miłości. Przede wszystkim nieszczęśliwej, niespełnionej, młodzieńczej. Pełne melancholii, nostalgii, smutku. Mnie, miłośniczce dramatów Czechowa, kojarzą się z jego sceniczną twórczością. Są delikatne i zwiewne, o uczuciu najczęściej nie mówi się wprost, wszystko, co istotne, toczy się gdzieś między słowami (po raz kolejny pozwolę sobie użyć mojego ulubionego zwrotu zaczerpniętego z filmu Sofii Coppoli, który uwielbiam). Ale od czasu do czasu nagle i niespodziewanie czytelnik dostaje cios między oczy. Jedno krótkie zdanie powala na ziemię. Przypomina, że miłość, nawet młodzieńcza, może być przyczyną największej udręki. Od uczucia do tragedii droga niedaleka. Trudno pisać o takich tekstach zbudowanych z niezwykle ulotnej materii, trzeba je czytać. Żadne słowa nie oddadzą ich siły, urody i smutku. Zanurzając się w lekturze, ma się wrażenie, że autor w sposób niezwykły dotyka sedna ludzkiej egzystencji. Bunin pisał swoje opowiadania na emigracji, powstawały na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych, ale ich akcja toczy się w przedrewolucyjnej Rosji. Były powrotem do świata, który znał i kochał. Tęsknił za nim, a on bezpowrotnie przeminął. Odtworzył go pieczołowicie w swoich miniaturach. Bohaterami jego tekstów są mieszczanie i ziemianie, czasem tylko ktoś niższego stanu. Przenosimy się na ulice rosyjskich miast albo do ziemiańskich dworów. Punktem wyjścia jest najczęściej jakaś zwyczajna sytuacja, punktem dojścia wspomnienie. I to ono na ogół jest istotą.  Piękne opowiadania, na pewno będę do nich wracała, ot tak na wyrywki.

Drugą część tomu, dłuższą, stanowi dziennik Bunina z lat 1918-1919 pisany najpierw w Moskwie, potem w Odessie, dokąd pisarz uciekł wraz z żoną. Zapiski powstawały w konspiracji, starannie ukrywane, bo gdyby wpadły w niepowołane ręce, napytałyby Buninowi biedy. Pisarz ich część schował tak doskonale, że, kiedy w końcu zdecydował się na ucieczkę, jak się okazało, w ostatnim momencie, nie udało mu się ich odnaleźć. Dziennik jest świadectwem pierwszych lat rewolucji. Najbardziej uderza chaos i niepewność. Nikt nie wie dokładnie, co się dzieje. Bez przerwy pojawiają się pogłoski o udanej interwencji niemieckiej albo o sukcesach białych. Beznadzieja egzystencji miesza się z wiarą w rychły upadek znienawidzonych bolszewickich rządów. Bunin stara się nie przyjmować do wiadomości nowego, dlatego między innymi datuje swoje notatki według starego stylu. Kipi pogardą i nienawiścią do tych, którzy reprezentują nowe porządki i są ich beneficjentami. Na kartach dziennika utrwalił burzenie dawnego świata i chaos rewolucji. Biedę, głód, zimno nieopalanych mieszkań, rozruchy i potworne represje. Szczególnie okrutna jest część odeska dziennika. Tu bardzo często odnotowuje pisarz aresztowania i likwidację wrogów rewolucji, prawdziwych lub tylko wyimaginowanych. Pisze też o pogromach Żydów, do jakich dochodziło w okolicy. Bunin obsesyjnie chodzi do portu patrzeć na francuski okręt wojenny, który po wycofaniu się Francuzów zacumował na redzie. Póki tam stał, póty tliła się jeszcze jakaś nadzieja.

Dziennik jest interesującym świadectwem historii, ale muszę wyznać, że momentami mnie trochę nużył. Jak zwykle przy lekturze takich zapisków gubiłam się nieco wśród natłoku nazwisk w większej części niewiele mi mówiących. To nie oznacza oczywiście, że nie warto po "Nieszczęsne dni" sięgnąć. Przeciwnie. Jednak zdecydowanie na pierwszym miejscu stawiam pełne literackiej urody i siły opowiadania.          

Ali Smith "Jesień"

Dziś będzie o wielkim rozczarowaniu. To powieść "Jesień" (W.A.B.;

przełożył Jerzy Kozłowski) Ali Smith, która według słów wydawcy jest uznawana za najwybitniejszą współczesną szkocka współczesną pisarkę. Już wielokrotnie wspominałam w tym miejscu, jak ostrożnie podchodzę do wyboru świeżych powieści czy opowiadań. Nie lubię poczucia zmarnowanego czasu, nie lubię książek letnich, które mnie nijak nie obchodzą. Dlatego poruszanie się pośród nieprzeliczonych nowości przypomina stąpanie po polu minowym. Jeden nieostrożny wybór i zawód gwarantowany. Oczywiście jako świadoma czytelniczka nie daję się nabrać reklamom wydawców, którzy zawsze, zawsze polecają rzecz wspaniałą, znakomitą, bla, bla, bla. Ostrożnie podchodzę do rekomendacji literackich autorytetów umieszczanych na okładkach książek. Niby nie powinni zachwycać się wbrew swoim przekonaniom, ale czy ja wiem, jak jest naprawdę? Czy zawsze potrafią się oprzeć prośbom znajomego wydawcy? Nie muszę też podzielać ich gustów literackich. Staram się starannie cedzić szum medialny. Kiedy pisarz przez tydzień wyskakuje z każdego miejsca,  nawet z lodówki, to przecież efekt promocji, powtarzam sobie. Ostatecznie kieruję się przede wszystkim własnymi upodobaniami - są książki, po które prawie na pewno nie sięgnę, bo nie lubię na przykład realizmu magicznego, groteski, fantasy, fantastyki naukowej. Oczywiście zdarzają się wyjątki. Kiedy już po tej ostrej selekcji zastanawiam się nad lekturą, szukam opinii kilku recenzenckich autorytetów. No ale zdarza się, że nawet suma tych działań nie chroni przed rozczarowaniem. Tak było i tym razem.

"Jesień" to pierwsza część eksperymentalnego cyklu. Trzy następne mają tytuły kolejnych pór roku. "Zima" w Polsce oficjalnie ma ukazać się na dniach, ale chyba już można ją kupić. Na czym polegał eksperyment? Każdy tom związany jest z inną porą roku, ma uchwycić czas, w którym powstaje, i aby ten walor świeżości zachować, musi zostać wydany jak najszybciej. 

"Jesień" ma dwoje głównych bohaterów. Jednym z nich jest ponad stuletni Daniel Gluck. Pogrążony w śpiączce, dożywa swoich dni w domu spokojnej starości. Druga bohaterka to znacznie młodsza, trzydziestoletnia, Elisabeth Demand, która regularnie go odwiedza. Co ich łączy? Kiedy przed laty razem z matką przeprowadziły się do nowego domu, był ich sąsiadem. Bardzo ekscentrycznym sąsiadem, dodajmy. I tajemniczym. Tak naprawdę niewiele o nim wiadomo. Jego dom wypełniony był dziwnymi, czytaj współczesnymi (w znaczeniu modern), obrazami i rzeźbami. Tak odbierała je matka Elisabeth. Mieszkał sam, niegdyś prawdopodobnie obracał się wśród artystów, niewiele o sobie mówił. Kim był? Tancerzem? Kompozytorem? Piosenkarzem? Trochę dowiadujemy się ze strzępów snów i wspomnień pogrążonego w śpiączce Daniela. Prawdopodobnie pojawiają się jakieś echa Holokaustu. Piszę prawdopodobnie, bo pewności mieć nie możemy. Jakaś rodzinna tragedia związana z jego  pochodzeniem, która wydarzyła się w dzieciństwie. 

Co łączy tych dwoje? Przed laty Elisabeth spędzała z nim wiele czasu. Daniel miał na nią ogromny wpływ, sprawił, że stała się niezależna, wyzwolił wyobraźnię, nauczył samodzielnego myślenia, pokazał, że można iść pod prąd. Ich ulubioną formą spędzania czasu było snucie opowieści. Swój początek miały w dziwnych obrazach tajemniczej malarki, które Daniel przywoływał z pamięci. Po latach, już jako studentka historii sztuki, Elisabeth odkryje, że obrazy istniały naprawdę. Malarka to Pauline Boty, postać autentyczna. Przedstawicielka brytyjskiego pop artu, która zmarła młodo, a jej twórczość została na lata zapomniana. W podtekście domyślamy się, że to jej płeć sprawiła, iż nie traktowano jej poważnie.

I tak to się wszystko plecie. Czyta się szybko i gładko. Niestety nie potrafiłam zżyć się z bohaterami, nie obeszły mnie ich problemy. Układ między Danielem i Elisabeth, jego tak wielki wpływ na nią wydaje mi się wydumany. W tle współczesna Wielka Brytania z jej problemami. Całość robi na mnie wrażenie rzeczy wykoncypowanej, uszytej według jakiegoś przepisu. Za dużo tropów, zbyt szkicowe to wszystko, aby pozwoliło czytelnikowi znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Przynajmniej takiemu czytelnikowi jak ja. Bo sądząc z kilku recenzji poważnych krytyków zamieszczonych na poważnych łamach, niektórych zachwyca. Co my tu mamy oprócz story? Niestabilność egzystencji - Elisabeth nie wie, czy nadal będzie miała pracę, na jakich zasadach zostanie zatrudniona, zarabia jakieś śmieciowe pieniądze. Brexit, społeczne pęknięcie, niechęć do imigrantów, a nawet aferę Profumo, która, jak rozumiem, ma się rymować z czasami współczesnymi - zakulisowe wpływy, polityczne machinacje i manipulacja opinią publiczną. Teraz myślę, że doświadczenia Daniela z czasów dzieciństwa też w zamyśle autorki stanowią paralelę do współczesności. Bo wszystko już było, wszystko może się powtórzyć. 

Jest jednak coś, co mi się w powieści Ali Smith podoba. To językowy słuch. Świetne są dialogi z urzędnikami na poczcie obnażające absurdy biurokracji, świetnie jest zapisana złość, jaką wylewa z siebie Elisabeth, obserwując skutki brexitu. Rozmowy z matką. I świetnie oddał to tłumacz. Ale to za mało. Mogę śmiało napisać - przeczytałam i już prawie zapomniałam. Na kolejne powieści cyklu raczej się nie skuszę. 

PS. Nie pomaga informacja od wydawcy o "Zimie".

Zima? Ponura. Mroźny wiatr, ziemia jak żelazo, woda jak kamień. Najkrótsze dni, najdłuższe noce. Drzewa gołe i drżące. Letnie liście? Martwa ściółka. Świat się kurczy; soki zanikają. Zima sprawia jednak, że pewne rzeczy stają się lepiej widoczne. I jeśli jest lód, będzie ogień.

I dalej w tym stylu. Zero konkretów. Zawsze irytują  mnie takie noty.

Justyna Sobolewska "Miron, Ilia, Kornel. Opowieść biograficzna o Kornelu Filipowiczu"

Trwa festiwal Kornela Filipowicza. W powszechnej  świadomości
(współczesnych) czytelników długo nie istniał, kilka (?), kilkanaście (?) lat temu odpomniany przez wielkiego admiratora jego twórczości Jerzego Pilcha, potem dzięki listom wydanym w tomie "Najlepiej w życiu ma twój kot" funkcjonował jako ten od Szymborskiej, wreszcie przyszedł czas na wznowienie jego opowiadań - dotąd ukazały się trzy wybory. Książka Justyny Sobolewskiej, propagatorki jego twórczości, "Miron, Ilia, Kornel. Opowieść biograficzna o Kornelu Filipowiczu" (Iskry 2020) jest póki co zwieńczeniem starań o przywrócenie pamięci o pisarzu i jego twórczości. Od dawna przymierzam się do sięgnięcia po jego opowiadania, na półce książek oczekujących na swoją kolej czeka "Romans prowincjonalny i inne historie" i pewnie już dawno bym to zrobiła, gdyby to był ebook. Czytałam uroczą korespondencję Filipowicza i Szymborskiej (jakoś o niej nie napisałam, czasem z różnych powodów tak się przytrafia), którą polecam na pandemiczne czasy (nie tylko), bo naprawdę poprawia humor. A wreszcie Filipowicz objawił mi się w znakomitej biografii Marii Jaremianki, jego pierwszej żony, którą napisała Agnieszka Dauksza (liczne nominacje i dwie nagrody Gryfia i Juliusz - za biografię). Nic dziwnego, że po książkę Justyny Sobolewskiej sięgnąć po prostu musiałam. Przeczytałam bardzo szybko z dużym zainteresowaniem.
 
Autorka, podobnie jak Izolda Kiec w biografii Zuzanny Ginczanki, patrzy na swojego bohatera także poprzez jego twórczość, obficie analizując jego opowiadania, mikropowieści i poezję. Pokazuje, jak bardzo współczesna i profetyczna jest jego twórczość, jak znakomicie wpasowuje się w wyzwania naszego czasu. Choćby jego opowiadania o zwierzętach, w których przywraca im podmiotowość. Karierę zrobił wiersz "Niewola". Nic dziwnego. Jest jak komentarz do naszej rzeczywistości. Kto nie zna, niech sobie czym prędzej wygoogluje. 
 
Jaki był Kornel Filipowicz? Jaki pozostał w pamięci bliskich? Czy dowiedziałam się o nim czegoś nowego? Po lekturze biografii Jaremianki, w której go ze zrozumiałych względów pełno, korespondencji z Wisławą Szymborską, kilku artykułach i wywiadach (o nim, nie z nim) mogłoby się wydawać, że poznałam go nieźle. Ale to oczywiście  złudzenie. Nowością był dla mnie okres jego wczesnego dzieciństwa, spędzony wraz z matką w podróży w poszukiwaniu nowego miejsca do życia po ucieczce z Tarnopola, i młodości w Cieszynie.  No prawie nowością, bo Justyna Sobolewska opowiadała o tym w rozmowie prowadzonej przez Michała Nogasia w Radiu Książki, której jak zwykle z ciekawością wysłuchałam. Podobnie rzecz się ma z jego przyjaźnią z wybitnym awangardowym poetą Julianem Przybosiem, który był jego nauczycielem w gimnazjum. A już zupełnym zaskoczeniem stała się wiadomość, że Kornel Filipowicz kilka lat po śmierci Jaremianki ożenił się ponownie, a właściwie został wyswatany przez swojego przyjaciela, poetę Tadeusza Różewicza, z Marią Próchnicką, historyczką sztuki z Łodzi. Ba, miał z nią syna Marcina i mimo że małżeństwo od początku było niedobrane, osobne i na odległość, nigdy oficjalnie się nie rozwiedli. Po prostu Filipowicz nie bardzo nadawał się do udomowionego życia - do rutyny, krzątactwa, codzienności. Jego pierwsze małżeństwo z Marią Jaremianką było związkiem dwojga artystów skupionych na swojej twórczości. W krakowskim mieszkaniu na Lea (wtedy Dzierżyńskiego) każde z nich spędzało czas w swojej pracowni, Filipowicz pisał, Jaremianka malowała. Ich syn, Aleksander, wychowywał się z babcią i ciotką w domu na Woli Justowskiej, gdzie do dziś mieszka. Relacja pisarza z Wisławą Szymborską też nie była oparta na codzienności. Nie afiszowali się specjalnie, chociaż, że są parą, nie było tajemnicą, nie mieszkali razem. On u siebie na Lea, ona u siebie na Chocimskiej. Maria Próchnicka była inna, nie chcę pisać zwyczajna, bo to krzywdzące. Od początku do siebie nie pasowali, ona, nieśmiała i wycofana, źle czuła się w literackim środowisku Kornela. Rozstawali się i schodzili, w końcu wzięli ślub, kiedy była w ciąży.
 
Jaki był Filipowicz? Przedwojenny lewicowiec szybko rozczarował się do nowego ustroju, ale poglądów nie zmienił. Tuż przed śmiercią ze wzruszeniem przyjął z rąk Jana Józefa Lipskiego legitymację reaktywowanego PPS-u z numerem jeden. Adorowany przez dziewczyny i kobiety - zachowały się liczne listy z ich żalami, bo nie dał się im usidlić. Doświadczony pobytem w hitlerowskich obozach, czego omal nie przypłacił życiem. Powszechnie lubiany, był autorytetem w środowisku literackim i wsparciem dla młodych twórców. Wizyty u niego wspominał w swoich felietonach Jerzy Pilch. Zapalony wędkarz i kajakarz, wiele lat organizował dla przyjaciół coroczne letnie spływy kajakowe. A wymagało to wielkiej logistyki. Rządził w czasie tych wypraw niepodzielnie, raz nawet doszło do buntu - próbowano pozbawić go władzy. Skromnie, albo kokieteryjnie, twierdził, że pisanie jest tylko jednym z wielu jego zajęć i zainteresowań. Był znakomitym majsterkowiczem, potrafił zrobić wiele rzeczy, czasem nawet bardzo precyzyjnych i pięknych. Jawi się jako człowiek prawy, ciepły, dowcipny, po prostu sympatyczny. Zatem ideał? No na szczęście nie. Nie był przecież najlepszym ojcem, a już na pewno nie według dzisiejszych standardów. Miał na koncie sporo złamanych dziewczęcych i kobiecych serc. Pewnie nie był też wolny od innych wad i słabości.
 
Warto sięgnąć po książkę Justyny Sobolewskiej, no i przy okazji po biografię Jaremianki pióra Agnieszki Daukszy. Warto czytać to, co napisał. Tę ostatnią radę kieruję także do siebie. 

Sarah M. Broom "Żołty dom. Wspomnienia"

Sama już nie pamiętam, jak to się stało, że spośród mnóstwa nowych

książek, jakie ukazują się co tydzień, wpadł mi w oko "Żółty dom. Wspomnienia" Sarah M. Broom (Agora 2020; przełożył Łukasz Błaszczyk). Czy gdzieś o nim usłyszałam? Przeczytałam? Czy po prostu zobaczyłam wśród nowości i zainteresował mnie temat? Tak czy siak, wpisałam na listę książek, które chcę kupić i przeczytać i dość szybko, korzystając z promocji, zadanie wykonałam. Czym jest ta nagrodzona National Book Award książka afroamerykańskiej dziennikarki i pisarki? To historia rodziny, wspomnienia, a raczej historia, samej autorki, ale także opowieść o życiu ludzi z gorszych albo nawet złych dzielnic, szczególnie o Afroamerykanach, o mieście - Nowym Orleanie, o traumie związanej z huraganem Katrina, który w sierpniu 2005 roku je spustoszył, i o domu w sensie dosłownym i symbolicznym. 

Problemem tej książki jest moim zdaniem właśnie jej wszystkoizm. Za dużo srok za ogon chciała na raz złapać autorka. Dlatego lekturze towarzyszyły zmienne odczucia - całe partie książki pochłaniałam z wielkim zainteresowaniem, aby potem natrafić na jakiś nużący fragment. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przecież to już było, podobne historie już nie raz  czytałam. Gubiłam się też w mnogości bohaterów - rodzina autorki była i jest bardzo liczna, wszyscy jej członkowie, niektórzy częściej, inni rzadziej, pojawiają się na kartach jej wspomnień. Do tego dochodzą sąsiedzi, koleżanki i koledzy ze szkoły, przyjaciele. Najmniej interesujące i najbardziej banalne wydały mi się wspomnienia i osobista historia Sarah M. Broom. Autorka opowiada nie tylko o swoim dzieciństwie, ale także o poszukiwaniu drogi życiowej już po studiach, czyli na przykład o pracy w jednym z biedniejszych afrykańskich państw, Burundi. Jak to się ma do innych tematów książki? Był moment, kiedy wydawało mi się, że to kobieca wersja historii Didiera Eribona ("Powrót do Reims"), czyli opowieść o szukaniu własnej drogi przez kogoś, kto nie dość, że pochodzi z niższej warstwy społecznej, to jeszcze należy do jakiejś mniejszości. On jest gejem, ona jest czarna. Ktoś taki chcąc wyrwać się ze swojego środowiska i aspirując do zdobycia wykształcenia, jest skazany na szukanie po omacku, bo nie ma tego całego zaplecza kulturowego, tego całego backgroundu, jaki mają ludzie zamieszkujący piękne dzielnice (czytaj: lepsze). Dlatego jego droga jest trudniejsza, najeżona przeciwnościami, dłuższa, okupiona wieloma złymi wyborami. Kiedy już, już wydawało mi się, że to po to autorka opowiada swoje perypetie, wszystko jednak rozmywało się w nadmiarze szczegółów i bocznych dróg.

A teraz o tym, co ciekawe i co sprawiło, że lektury "Żółtego domu" nie uważam za czas stracony. Najbardziej zainteresowały mnie dwie sprawy, które ściśle są ze sobą powiązane. Pierwsza to warstwa społeczna tej opowieści, a druga huragan Katrina, a przede wszystkim jego konsekwencje, z którymi miasto, władze stanowe i krajowe nie uporały się przynajmniej do roku 2011, sześć lat po huraganie, kiedy to autorka po raz kolejny wraca do swojego rodzinnego miasta, aby w nim na jakiś czas znowu zamieszkać. Jak jest dzisiaj, piętnaście lat po Katrinie, nie wiem. Trochę nawet szperałam po internecie, ale właściwie niczego nie znalazłam.

Sarah M. Broom urodziła się i wychowała we wschodniej dzielnicy Nowego Orleanu, w dzielnicy, gdzie tereny mieszkaniowe mieszały się z przemysłowymi albo z takimi zostawionymi odłogiem, sprawiającymi wrażenie niczyich. Był moment kiedy przed tym miejscem według władz miasta sprzymierzonych z biznesem, szczególnie deweloperskim, rysowała się świetlana przyszłość. Przynajmniej na papierze. Dlatego powstawały nowe osiedla, zachęcano do kupowania mieszkań, ale plany te, jak się okazało, z różnych przyczyn od początku były palcem na wodzie pisane, a ostatecznie nigdy się nie urzeczywistniły, a gwoździem do ich trumny stała się Katrina, która dzielnicę zrujnowała doszczętnie i sprawiła, że większość tych, którzy nie zginęli, musiała opuścić Nowy Orlean, szukając schronienia u krewnych w innych miastach i stanach. Taki los spotkał także wielu bliskich autorki - w mieście zostali nieliczni. Mimo szumnego planu powrotów ogłoszonego przez władze miejskie do roku 2011 większość z uciekinierów nadal pozostawała przesiedlona, bo zwyczajnie nie miała do czego wracać. Program pomocy grzązł w biurokratycznych procedurach i ślimaczył się niemożebnie. Nawet znajomości nie mogły niczego przyspieszyć. W dzielnicy, w której urodziła się i mieszkała autorka, zawsze było brzydko i niebezpiecznie, a po przejściu huraganu zrobiło się jeszcze gorzej. 

To właśnie w tam, we wschodnim Nowym Orleanie, jej matka, kiedy miała zaledwie dziewiętnaście lat, kupiła niewielki domek, ten tytułowy żółty dom. Była pierwszą osobą ze swojej licznej rodziny, która stała się właścicielką nieruchomości. Wtedy oznaczało to wielkie osiągnięcie. Niestety dom, który był dumą rodziny, z czasem stał się pewnego rodzaju obciążeniem. Po pierwsze z upływem lat ulica, na której się znajdował, stała się złą ulicą, po drugie systematycznie podupadał, a na remonty właścicielki nie było stać. O sprzedaży i kupnie czegoś innego trudno było marzyć, bo dom stracił znacznie na wartości, okolica stała się zupełnie nieatrakcyjna, a ceny przyzwoitych nieruchomości poszybowały w górę. Ostateczny cios zadał mu najpierw inny huragan na wiele lat przed Katriną, a potem niespodziewana śmierć ojca autorki, którego właściwie nie poznała, bo zmarł, kiedy była jeszcze niemowlęciem. Odtąd dom systematycznie chylił się ku upadkowi, aby ostatecznie przestać istnieć w wyniku niszczycielskiego kataklizmu, jakim okazała się Katrina. Dlatego Sarah M. Broom zna jego  świetność  tylko z rodzinnych wspomnień. Jej uczucia wobec żółtego domu są dwuznaczne. Z jednej  strony to bardzo ważne miejsce, rodzinne gniazdo scalające liczne rodzeństwo, korzenie, historia, wspomnienia, kiedyś powód do dumy. Miejsce na ziemi, to jedyne. Z drugiej strony powód do wstydu. Ani Sarah, ani starsze rodzeństwo, które za czasów jej dzieciństwa i młodości mieszkało jeszcze w żółtym domu, nie odważyło się zaprosić tu swoich rówieśników ze szkoły, co z czasem stawało się powodem wykluczenia. Jej koleżanki nie zdawały sobie sprawy, jaka jest rzeczywista przyczyna takiego stanu rzeczy, dlatego brak rewanżu traktowały jako przejaw lekceważenia, niechęci, złego wychowania. Autorka opowiada o całej strategii, jaką stosowała, próbując wymigać się od zaproszenia kogoś, u kogo wcześniej gościła. Wszystko na nic - zawsze kończyło się ochłodzeniem znajomości lub jej zerwaniem. A jednak szczególnie jej dwaj starsi bracia i matka obsesyjnie wracają do zrujnowanego domu, a potem już na samą działkę po nim. Posiedzą na trawie, grilują, strzegą. Czego, skoro nic nie zostało? Wspomnień, rodzinnej historii. 

Kiedy myślimy o takich znanych turystycznie miastach jak Nowy Orlean, o czym właściwie myślimy? Kiedy je odwiedzamy, co oglądamy? Odpowiedź jest oczywista - te miejsca w powszechnej świadomości to tylko to, co atrakcyjne turystycznie. W wypadku Nowego Orleanu  Dzielnica Francuska, zaledwie kilkanaście ulic położonych na niewielkim ułamku terenu, jaki zajmuje całe miasto. Ale przecież to obraz fałszywy. Prawdziwe życie jest gdzie indziej. W lepszych i gorszych dzielnicach. Tym wszystkim nie zaprzątamy sobie głowy. Między Dzielnicą Francuską, a wschodnią, skąd wywodzi się autorka i jej rodzina, jest przepaść. Sarah M. Broom, kiedy w 2011 roku po powrocie do miasta wynajęła mieszkanie właśnie w tej najatrakcyjniejszej dzielnicy, wspomina swoje nieliczne wizyty w tym miejscu - w szkolnych czasach była tam zaledwie kilka razy. Z wycieczką  albo z matką, od wielkiego święta. Turystka w swoim mieście. Właściwie nawet nie turystka, raczej ktoś z innego świata. Bo nie czuła się tu ani u siebie, ani ze swobodą, jaka charakteryzuje turystę.

I właśnie to jest w tej książce najciekawsze. Frapujące i przerażające są też opisy żywiołu, jakim była Katrina. Warto przeczytać te fragmenty, bo uświadamiają, czym są i przede wszystkim, jakie dramatyczne skutki niosą za sobą takie katastrofy. Pamiętam, że słuchając w polskich mediach relacji o tamtych zdarzeniach, po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że nawet wielkie mocarstwo jest bezbronne w obliczu takiego kataklizmu. Dziś po rozmaitych lekturach wiem, że to mocarstwo już wtedy stało na glinianych nogach. Teraz jego bezsilność obnaża pandemia. 

Popularne posty