Łukasz Barys "Jeśli przecięto cię na pół"

Z ciekawością i niecierpliwością czekałam na drugą powieść

Łukasza Barysa "Jeśli przecięto cię na pół" (Cyranka 2022). Rok temu na moim blogu zamieściłam notkę o jego pierwszej książce "Kości, które nosisz w kieszeni", za którą otrzymał Paszport Polityki. Pisałam o tym, z jaką nieufnością i przekorą podchodziłam do wychwalanego debiutu bardzo młodego człowieka, który pisząc, jednocześnie studiował aż dwa kierunki. No i o tym, jak powinnam odgryźć sobie język, bo jednak rzeczywiście ten debiut okazał się niezwykle udany. Spotkanie autorskie, w którym kilka miesięcy później uczestniczyłam, potwierdziło, że Łukasz Barys ma dużo do powiedzenia, jest człowiekiem mądrym i refleksyjnym. Druga powieść wydana w kilkanaście miesięcy po pierwszej też może powodować, że zapala się czerwona lampka, ale tym razem byłam spokojna, no może spokojniejsza. Zresztą autor opowiadał w wywiadach, że pomysł na nią narodził się niemal równocześnie z pierwszą, że się z niego wylało. Być może na kolejną przyjdzie nam poczekać dłużej, bo, jak mówi, nie wie, co dalej. I dobrze, bo nie ma nic gorszego niż pisanie na siłę, pod przymusem wydawcy, pod dyktando rynku, byle nie dać o sobie  zapomnieć, co jest zmorą współczesnego rynku wydawniczego. Mój ukochany polski pisarz Wiesław Myśliwski wydał w całym swoim długim życiu zaledwie kilka powieści. Za to jakich! Jego nazwisko przywołuję tu nieprzypadkowo, ale o tym za chwilę.

Druga powieść Łukasza Barysa ma wiele wspólnego z pierwszą, ale wiele je też różni. Narratorem jest nastolatek, tym razem jednak chłopak, Marcel. Bardzo ważną bohaterką jest babcia. Akcja toczy się też na prowincji, ale nie w mieście, tylko na wsi. Tamto miasto było konkretne - Pabianice, ta wieś jest wymyślona, a nazwę ma znaczącą - Sromutka. Tak jak w poprzedniej duchy zmarłych pojawiają się w świecie żywych i nikogo to nie dziwi. Tyle że tym razem jest ich znacznie więcej, cała chmara. Bohaterowie drugiej powieści Łukasza Barysa odwiedzają cmentarz równie chętnie jak bohaterowie pierwszej. No i wreszcie jest to również historia ludzi z drugiego, a może nawet z trzeciego, szeregu, którzy chcieliby się wyrwać z tej Polski B. Nieprzypadkowo przywołuję tu ten termin, bo narrator wielokrotnie go używa, przeciwstawiając go Polsce A. No i znowu nie jest to powieść optymistyczna. Nad światem Marcela wisi cień śmierci i brak nadziei.

Na końcu czeka człowieka listopadowa śmierć, która może cię znaleźć nawet za pomocą ciężarówki, i nie sposób właściwie o śmierci zapomnieć, choć tak naprawdę powinno się pamiętać zaledwie o kwiatkach i matkach, i szczęściu, i miłości, i całowaniu się, i dniach, które są nam nieznane .... Przez wieś pędził wóz OSP i rzucał nam na sufit i twarze disco światła, niebieskie i czerwone, pełne życia, które nam obiecano, ale chciano zabrać sprzed nosa. Mama chciała wziąć sobie w usta trochę dni, których dotąd nie znała, i za to dostała karę, palec Boga w formie ciężarówki.

Powieść obejmuje rok z życia Marcela. Zaczyna się latem, kiedy jego mama, pracownica pobliskiej stacji benzynowej znajdującej się przy autostradzie, ucieka z mężczyzną, trudno nawet nazwać go jej kochankiem, do tych lepszych dni, których nie zna, do tej Polski A, do swoich marzeń. Ta dezercja zostaje szybko ukarana -  ciężarówka przecina ich samochód na pół. Jak niepyszna wraca do Sromutki  w czarnym worku. Trumnę wbrew tradycji trzeba od razu zabić. No bo jak pokazać rodzinie i sąsiadom przepołowione ciało matki. Ale nie tylko matkę przecięto na pół. Cały świat jest tu przepołowiony. Przed laty wieś podzieliła autostrada, symbol tej Polski A, marzeń, dni, które przed nami. Autostrada zrobiła dobrze mieszkańcom tej lepszej Polski, bo to oni mkną po niej od miasta do miasta. Mieszkańcom Sromutki rozdzieliła pola, zniszczyła krajobraz, zabrała łąki, wysuszyła wodę. Kiedy ją budowano, dziadek razem z małym Marcelem i krową chodził patrzeć na zbliżającą się zagładę. Wodził smutnym wzrokiem za światem, który na jego oczach się kończył. Teraz we wsi słychać nieustannie szum mknących samochodów. I to właśnie autostrada skojarzyła mi się ze znakomitą powieścią Wiesława Myśliwskiego "Kamień na kamieniu". Tam też wieś przecięła droga szybkiego ruchu, niszcząc ją bezpowrotnie. Tam też cmentarz i rodzinny grób pełnił ważną rolę, chociaż w inny sposób. Zresztą Łukasz Barys w jednym z wywiadów przywołuje Myśliwskiego, więc moje skojarzenie nie jest przypadkowe. 

Ale tych przepołowień jest jeszcze więcej. Wieś zmieniła nie tylko autostrada. Zmieniają się jej mieszkańcy. Już mało kto utrzymuje się z ziemi. To najwyżej dodatek do pracy zarobkowej, którą ma się w pobliskim mieście. Ciężki dodatek. Ojciec Marcela, który pracuje w firmie budowlanej, jeszcze upiera się przy uprawianiu ziemi. Jeszcze urządza żniwa. Ale matka, która pracuje na stacji benzynowej, nie ma zamiaru mu pomagać. To nie dla niej, chociaż i ona urodziła się na wsi. Jeszcze bardziej zapomnianej przez Boga i ludzi niż Sromutka. 

Przepołowiony jest też Marcel. Niby chłopak, ale lubi przebierać się w damskie ciuchy, które wyciąga ze starego kufra. Sam nie wie, czego chce i do kogo wzdycha. Nie ma odwagi przyznać się, że do kolegi z ławki, Dawida. Chociaż jest w nim coś takiego, że chłopaki pogardliwie nazywają go pedałkiem

Przepołowiony jest wreszcie świat Sromutki. Z jednej strony żywi, z drugiej umarli, którzy wychodzą z grobów, zasiedlają starą zarośniętą pleniącą się wszędzie roślinnością szkołę, która przed wojną była dworem dziedzica. Dziś chce ją wyremontować właściciel zakładu budowlanego, w którym pracuje ojciec Marcela. Ma stać się dowodem jego powodzenia i spańszczenia. Jest w Sromutce obcym ciałem, które nie umie uszanować przeszłości i natury. Pewnie sam ma wiejskie albo co najwyżej małomiasteczkowe korzenie. Taki z chłopa król. 

Marcel znakomicie porusza się między światem żywych i umarłych. Może nawet umarli interesują go bardziej? Szczególnie Leokadia B. pochowana w rodzinnym grobie, o której nikt nie chce mu nic powiedzieć. Cmentarz jest ważnym miejscem na mapie wsi. Zmarli żyją we wspomnieniach, są stale obecni. Ci zmarli to służący, parobki, bękarty, zwykli wieśniacy. A o jedynego panicza, partyzanta z samej Warszawy, który zginął w czasie wojny, nikt nigdy się nie upomniał. Może dlatego, że strzelił sobie w łeb? Więc jaki z niego bohater? I to zmarli stawiają przed Marcelem zadania, uczą go w szkole umarlaków.

Ale jest to też powieść o samotności dziecka, które po śmierci matki pozostawione zostało samo sobie. Ojciec nie ma dla niego czasu, czułości i uwagi, a stara babka z trudnością dba o jego codzienne potrzeby. Dlatego Marcel włóczy się po wsi, czasem w towarzystwie kuzynek, a najchętniej ucieka na cmentarz, a potem do starej szkoły.

Narracja książki rozpięta jest pomiędzy żywiołem opowieści, swobodną gawędą, często zabawną i dowcipną, co też budzi skojarzenia z Myśliwskim, a fragmentami, które stawiają opór, bywają słowną żonglerką, zmuszają do refleksji. Może czasem tych słów, które układają się w wyliczankę, było dla mnie za dużo. Ale to jedyna łyżka dziegciu. Nowa powieść Łukasza Barysa spełniła moje nadzieje. Czekam na kolejną, niekoniecznie za rok.

Piotr Siemion "Bella, ciao"

Powieść Piotra Siemiona "Bella, ciao" (Filtry 2022) szła jak burza

przez  światek czytających, a kulminacja następuje teraz - pojawia się w różnych podsumowaniach, których wysyp następuje wraz z kończącym się rokiem. Przyznam, że nie zamierzałam po nią sięgać, bo ani nie znam żadnej z wcześniejszych książek autora (cóż to za argument), ani niespecjalnie interesowała mnie tematyka, a może bardziej gatunek - dystopia, postapo, mniejsza o nazwę, wiadomo, w czym rzecz. Ale jakąż perswazyjną moc może mieć rozmowa z autorem odsłuchana w jednym z podcastów! To nie jest oczywiście tak, że sięgam po każdą książkę, o jakiej opowiada pisarz, ale czasem się zdarza. Tak było w tym wypadku. Nagle poczułam, że chcę tę powieść przeczytać, choćby z czystej ciekawości, czy rzeczywiście taka znakomita.

To awanturnicza historia osadzona w postapokaliptycznym świecie. Świecie nienazwanym dokładnie, przypominającym trochę ten po drugiej wojnie, ale nie jeden do jednego. Są Polacy, są Niemcy, są Rosjanie, są nowe granice, nowe nazwy starych miast, niedokładnie jeszcze wiadomo jakie, są przesiedleńcy, czasem nazywani bieżeńcami, uciekinierzy, jest nowa, ludowa, władza, i są jej przeciwnicy. Jest wreszcie zniszczony, zrujnowany świat. Po lasach błąkają się dzikie niemieckie dzieci, ocaleńcy z zagłady miasteczka, jej jedyni świadkowie. Wojna już się skończyła, ale to nie oznacza końca horroru. Nie wiadomo, komu można zaufać, człowiek człowiekowi wilkiem. Niebezpieczni są rosyjscy żołnierze, zwani tutaj jegrami, którzy wracają na wschód do siebie, grabiąc miasteczka, w których zatrzymuje się wiozący ich pociąg, i oczywiście traktując napotkane kobiety jak wojenny łup. Postój oznacza pohulankę, jak mówi ich dowódca, zachęcając do nieskrępowanej zabawy. Bezwzględni wobec swoich wrogów są przedstawiciele ludowej władzy, którzy jakoś próbują ogarnąć ten apokaliptyczny chaos, ale naprawdę są wobec niego bezradni. Z napotkanymi po drodze przeciwnikami nie patyczkuje się siedmioosobowa drużyna, która przemierza ten świat pod wodzą pułkownika Tyńskiego. Zbieranina, każdy z innej parafii, wśród nich jedna dziewczyna, Spinka. Nie mniej bezwzględna niż oni, a może nawet bardziej. Na rozkaz pułkownika, z którym łączy ją dziwna trochę miłosna, trochę nienawistna, trochę ojcowska relacja, zabija bez skrupułów. Czy przypomina wojowniczkę z komiksu albo gry komputerowej? Może. Przyznam, że słaba jestem w tego typu popkulturowych tropach. Idą na północny zachód, nad morze, gdzie mają jakąś tajemniczą misję do spełnienia. Jaką? Wie tylko pułkownik. Kim są? Partyzantami? Żołnierzami wyklętymi? Na pewno ludźmi, którzy stracili wszystko i nie mają dokąd wracać.

Idzie ich siedmioro, przez kraj bez map, przez bezmiar. Wokół mają bezpański świat - skrwawione prześcieradło ziemi, całun o świcie. Nie królestwo zgody, lecz zdeptane boisko milenium. Nowa ziemia wyłania się przed nimi z niebieskiego oparu (...) Są przemytnikami, co ze starej ziemi unieśli jedynie szelest krwi, spółgłoski pospolitej mowy polskiej, rozwiewane po niebie przedzimia.

Ten cytat nie tylko wprowadza w klimat powieści, wyznacza ramy tego postapokaliptycznego świata, daje także próbkę językowej wirtuozerii autora. Ale jeśli ktoś, kto czyta te słowa, obawia się, że zwiastuje nadęte nudziarstwo, przerost formy nad treścią, to pragnę zapewnić, że jest w błędzie. Bo ten kunsztowny język znakomicie łączy się z trzymającą w napięciu akcją. Bohaterowie mają do wykonania zadanie, muszą przedostać się na wyższy lewel, a za każdym rogiem, a właściwie krzakiem, czyha na nich przeciwnik. Albo oni, albo on. Nieprzypadkowo użyłam tu słowa lewel, bo wędrówka tych siedmiorga zabijaków przypomina akcję komputerowej gry. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo, muszę wyznać, że nigdy nie złapałam bakcyla - nie gram. 

Tu zrobię skok w bok w kierunku znakomitego "Internatu" Serhija Żadana, którego kompozycję również przyrównywano do gry. Skojarzenie powieści  Siemiona z powieścią  Żadana przyszło mi na myśl w czasie pisania. I tu muszę przyznać, że "Internat" to jednak książka o niebo lepsza, po prostu wybitna. Pisana na serio, osadzona w konkretnym czasie i miejscu. Jej bohater, człowiek przeciętny, ceniący święty spokój, rośnie w ciągu tych kilku dni. Zyskuje sprawczość, świadomość, staje się za kogoś odpowiedzialny. A ja mu kibicowałam, tak bardzo nie chciałam, aby zginął! Głęboko, z trzewi współczułam też tym wszystkim ludziom zaskoczonym przez wojnę, zdezorientowanym, zrozpaczonym, których spotyka w czasie swojej wędrówki-misji. Powieść Siemiona nie ma tej powagi, jest przesycona ironią. Chociaż odpowiada mi jej klimat, chociaż nie mogłam się od niej oderwać, to nie potrafiłam na serio przejąć się losami głównych bohaterów, którzy poza pułkownikiem i Spinką przypominają figury w grze.  Jeśli kogoś było mi żal to Naty, tego bezimiennego tłumu zgromadzonego na dworcu kolejowym, szwedzkiego lekarza, chociaż to w gruncie rzeczy niezły drań, dzikiego dziecka z lasu. A tych siedmioro traktowałam tak, jak traktuje się postaci z powieści przygodowej. Chociaż trzeba przyznać, że autor łamie jej schemat, ale w jaki sposób, tego nie mogę zdradzić.

Mimo przygodowej konwencji "Bella, ciao" jest według mnie powieścią pesymistyczną. W tym zniszczonym, ogarniętym chaosem świecie nie ma nadziei, nie ma żadnej stałej, nie ma punktu zaczepienia. Nie wiadomo, co dalej, a może wiadomo - wielkie nic, wieczna płynność i chaos. Nawet jeśli pojawiają się przebłyski nadziei, też nie chcę zdradzać jakie, to i tak raczej nic z tego. Gdzieś za morzem jest wprawdzie nietknięty wojną świat, ale pilnie strzeżony. Nikt tu nie jest jednoznacznie dobry. No może Nata, niemiecka dziewczyna, która w nieoczekiwany sposób dołącza do tych siedmiorga. Trzeba jednak przyznać, że bywa też odwrotnie - ci źli noszą w sobie jakiś zalążek dobra, czasem nawet więcej niż zalążek. To wojna sprawiła, że stali się bezwzględni, niewrażliwi, że gwałcą, kradną, zabijają.

W słowie odautorskim Piotr Siemion wymienia nazwiska pisarzy, którzy go świadomie lub nieświadomie zainspirowali. Lista jest dość spora i godna. Same tuzy. Przyznam, że mnie onieśmieliła, bo nijak nie widzę tych literackich nawiązań i aluzji, no może poza jedną. To rosyjscy żołnierze, jeden kanalia, drugi jednak w głębi duszy porządny człowiek unurzany w bagnie wojny. Trochę jak u Mickiewicza w "Panu Tadeuszu". Czy moje rozpoznanie jest trafne? Czytając powieść, miałam za to inne skojarzenie. Chodzi o stodołę z Jedwabnego. W powieści Siemiona jest scena, która stanowi jej odwrotność. Wprawdzie nie ma stodoły, tylko hala dworcowa, nie ma Żydów, są Niemcy i Polacy, których chcą w akcie zemsty spalić Rosjanie. Aby ich ocalić, na moment zjednoczą się skonfliktowani ze sobą Polacy, odwieczni wrogowie. Jakby autor chciał zmazać tamtą jedwabieńską winę - o ile to dobry trop. Czy im się uda? No i co dalej? Co stanie się z tymi ludźmi, jeśli ich nawet ocalą? Jaka przyszłość ich czeka w tym zrujnowanym świecie?

"Bella, ciao" jest rzeczywiście powieścią bardzo dobrą, która jakoś się  we mnie osadziła, ale czy aż tak znakomitą, jak zewsząd słyszę? Może zgodziłabym się z tym stwierdzeniem, gdybym potrafiła odczytać te wszystkie literackie powinowactwa, które autor w niej zaszył. Ponieważ nie potrafię, to czegoś mi jednak brakuje. Ale polecam.

Juan Gabriel Vasquez "Kształt ruin"

Długo zastanawiałam się, czy sięgnąć po powieść kolumbijskiego

pisarza Juana Gabriela Vasqueza "Kształt ruin" (Echa 2020; przełożyła Katarzyna Okrasko). Z jednej strony literatura latynoska, a ściślej kolumbijska, i znakomite recenzje, z drugiej coś w przeglądanych pobieżnie recenzjach sprawiało, że nie mogłam się zdecydować. W końcu jednak postanowiłam przeczytać. Co było tym ostatecznym impulsem, już sama nie pamiętam. Chyba obietnica, że dowiem się czegoś o trudnej kolumbijskiej przeszłości. 

Cóż, to już trzecia książka w ostatnim czasie, która mnie rozczarowała! Dwie pierwsze to "Psi park" Sofi Oksanen i "Sofia albo początek wszystkich historii" Rafika Schami'ego. Były partie, od których nie mogłam się oderwać, ale inne mnie nudziły. Drażniła  też sama forma - książka sprawiająca wrażenie literatury non-fiction, okazuje się jednak w końcu literacką kreacją. Autor, który siebie zrobił jednym z bohaterów tej opowieści, a osią akcji uczynił dwa ważne momenty z kolumbijskiej historii, zaznacza jednak na końcu, że prawdziwe postacie, zdarzenia czy dokumenty zostały poddane beletrystycznej obróbce, a czytelnik, który chciałby doszukiwać się podobieństwa do rzeczywistości, robi to na własną odpowiedzialność. Nic nie poradzę na to, że chciałabym jednak wiedzieć trochę więcej o tym, co jest prawdą, a co zmyśleniem. 

Oczywiście łatwo sprawdzić, że Rafael Uribe Uribe i Jorge Eliecer Gaitan to  kolumbijscy politycy, którzy zostali zamordowani w Bogocie przez swoich przeciwników. Pierwszy w roku 1914, drugi w roku 1948. Po śmierci Gaitana wybuchły kilkudniowe krwawe zamieszki, w czasie których z rąk wojska zginęły setki jego zwolenników i przypadkowych ludzi. To też prawda. Te dni zyskały nawet specjalną nazwę bogotazo. Ale ile jest prawdy w opowieści o śledztwie i procesie po zabójstwie Rafaela Uribe Uribe? A czaszka tego pierwszego roztrzaskana maczetami zabójców i fragment kręgów kręgosłupa tego drugiego ze śladem po kuli traktowane przez dwóch bohaterów tej powieści jak relikwie to fantazja autora czy rzeczywiście można je gdzieś oglądać? A Anzola, który na prośbę rodziny Uribe Uribe zgodził się prowadzić prywatne śledztwo, aby wyświetlić prawdę o zabójstwie, istniał czy nie? W necie go nie znalazłam, więc chyba jednak nie. Z drugiej strony autor zręcznie podsuwa tropy sugerujące, że to postać prawdziwa. Więc może jednak istniał? Dla kolumbijskiego czytelnika to wszystko pewnie jest jasne, dla polskiego nie. 

Sprawy nie ułatwia fakt, że akcja osnuta jest wokół teorii spiskowych. Owładnięty jest nimi jeden z głównych bohaterów, Carballo, który święcie wierzy, że za morderstwem Gaitana stał jeszcze ktoś, nie tylko ten, który strzelał, a potem został zlinczowany przez rozwścieczony tłum. Wyświetleniu tej sprawy poświęcił całe swoje dorosłe życie. Dlaczego tak się stało, tego czytelnik dowiaduje się w ostatnim rozdziale. Po stronie zdrowego rozsądku stoi narrator, czyli pisarz Vasquez. Kolejne pytanie - ile w nim prawdziwego Vasqueza? Według wielu literaturoznawców nie powinno to czytelniczek i czytelników obchodzić. Narrator uważa Carballa za żałosnego maniaka i kwestionuje tezy, w które on święcie wierzy. W tej sytuacji czułam się trochę bezradna i mój zdrowy rozsądek kazał mi stanąć po stronie narratora. A może o to właśnie chodziło? Aby postawić czytelnika w takiej niewygodnej, ambiwalentnej sytuacji?

Książkowa historia ma kształt opowieści o tym, jak doszło do jej powstania. Dlaczego Vasquez mimo wielu wątpliwości zdecydował się w końcu opisać historię Carballa, a co za tym idzie historię zamachu na obu polityków, Uribe Uribe i Gaitana. Narracja przyjmuje formę niechronologiczną, wiele tu retrospekcji i obszernych dygresji. I tu tkwi mój problem z "Kształtem ruin" - opowieść bardzo długo się rozkręca i w wielu partiach jest strasznie szczególarska, co było powodem mojego znużenia i zmęczenia, o którym już wspominałam. Lubię długie powieści, ale moim zdaniem tej skróty dobrze by zrobiły. Były jednak takie fragmenty, od których nie mogłam się oderwać, o czym też już pisałam.

Co jeszcze zainteresowało mnie w "Kształcie ruin"? Historia. Opowieści o obu politykach, ich zwolennikach i przeciwnikach. Historia charakterystyczna dla Ameryki Łacińskiej - broniący swoich przywilejów bogaci kontra biedni, którzy chcieliby poprawić swój los, prawica kontra lewica, konserwatyści kontra liberałowie, a w tle Kościół. Te podziały nakręcają spiralę przemocy, która powtarza się co jakiś czas i trwała w Kolumbii do niedawna. Niewykluczone jednak, że to tylko krótka przerwa i znowu wybuchnie. Vasquez wspomina czasy swoich studiów, kiedy to bomby wybuchające na ulicach były codziennością. Zainteresowało mnie jeszcze to, co tak mocno wybrzmiewa pod koniec powieści - jest mnóstwo historii nieopowiedzianych i nigdy się o nich nie dowiemy. Przepadły. Nasz obraz świata kształtują te opowiedziane. Co o tym decyduje? Przypadek? Celowy wybór? Kto go dokonuje? Zwycięzcy? Wypływają te z większą siłą przebicia? Vasquez uważa, że świat to chaos i suma przypadków, a my jesteśmy tylko pionkami na szachownicy Historii. Carballo, że ktoś zawsze pociąga za sznurki. To pomaga mu uporządkować sobie rzeczywistość, poczuć ulgę w tym świecie nie do zniesienia.  

Nie wiem, czy sięgnę po najnowszą książkę Vasqueza, która niedawno się ukazała. Z jednej strony znowu kusi mnie temat i tło historyczne, z drugiej obawiam się podobnych pułapek. Najbardziej jednak chciałabym przeczytać wydany kilka lat temu "Hałas spadających rzeczy", ale powieść wydaje się nie do zdobycia.

Rafik Schami "Sofia albo początek wszystkich historii"

Po lekturze wyjątkowo dołującej powieści "Czas huraganów"

meksykańskiej pisarki Fernandy Melchior musiałam sięgnąć po coś lżejszego. W poszukiwaniu takiej książki zaczęłam przekopywać mój czytnik. Nie było łatwo. W końcu wybór padł na kupioną już sama nie wiem kiedy powieść syryjskiego pisarza mieszkającego w Niemczech Rafika Schami'ego - "Sofia albo początek wszystkich historii" (Noir sur Blanc 2019; przełożyła Elżbieta Zarych). W Polsce ukazało się kilka jego tytułów, ja mam jeszcze jeden - "Ciemną stronę miłości", którą kupiłam dobrych kilka lat temu. Nie słyszałam wcześniej, ani potem, o Rafiku Schamim, więc zakup podyktowany był ciekawością - bardzo lubię sięgać po literatury niszowe. Gwarancję jakości dawało wydawnictwo.  

To wielowątkowa epicka (epicka w pierwotnym znaczeniu tego słowa) opowieść, której akcja rozciągnięta jest na dziesięciolecia. Retrospekcje sięgają lat dwudziestych zeszłego wieku, koniec to styczeń 2011, kiedy w krajach arabskich zaczynają się protesty nazwane potem arabską wiosną. Czym to skończyło się w Syrii, wiadomo, więc wydźwięk tej historii musi pozostać gorzki. Tę gorycz najlepiej oddaje zdanie skierowane do Salmana, głównego bohatera tej historii, który w latach siedemdziesiątych musiał uciekać z kraju, bo był zaangażowany w partyzantkę antyrządową. Kiedy w końcu w grudniu 2010 roku przyjeżdża z wizytą do Damaszku, upewniwszy się najpierw, że już żadna z kilkunastu tajnych służb specjalnych nic do niego nie ma, od swojego kolegi, towarzysza tamtej walki, który niestety nie miał tyle szczęścia co on i spędził lata w syryjskim więzieniu poniżany i torturowany,  usłyszy słowa brzmiące mniej więcej tak  - ty wyjedziesz, my tu zostaniemy.  

Początek tej historii zaczyna się jednak dużo wcześniej, kiedy tytułowa Sofia była młodą dziewczyną i zakochała się z wzajemnością w Karimie. Ona chrześcijanka, on muzułmanin. Rodzice wybrali jej innego męża, bogatego złotnika. To ich synem będzie Salman. Karim i Sofia jeszcze jakiś czas utrzymywali swoją relację. Potem ona pomogła jemu, kiedy został fałszywie oskarżony i groziło mu więzienie, a on obiecał jej, że jeśli kiedyś będzie miała problemy, może zwrócić się do niego z prośbą o ratunek. Taka okazja nadarzy się właśnie pod koniec 2010 roku, kiedy to Salman po zapewnieniach, że będzie bezpieczny, przyjedzie odwiedzić krewnych, przyjaciół i ukochane miasto, Damaszek. Dlaczego Sofia będzie zmuszona prosić o pomoc swoją dawną miłość, tego nie mogę zdradzić. Powieść, która do tego momentu przypomina trochę rodzinną sagę, teraz nabiera charakteru sensacyjnego. Czy Karimowi uda się spełnić złożoną niegdyś obietnicę? Czy pozostanie bezpieczny, on i jego ukochana Aida? Jak to się wszystko skończy i rozwikła?

Jak już wspominałam, kupiłam tę powieść z ciekawości, sięgnęłam teraz, aby trochę odetchnąć od trudnych tematów. Kto czytał uważnie, pewnie się zorientował, że skoro tłem tej historii jest syryjska polityka, to nie może być przyjemnie. Tak jest w rzeczywistości. Nie uniknęłam opisów więzienia, a przede wszystkim tortur, chociaż nie było ich jakoś specjalnie dużo. Jest to taki typ powieści, który w sposób atrakcyjny, nieprzesadnie ciężki opowiada o sprawach trudnych. Można by ten typ literatury określić mianem deserowej  albo pluszowej. Oba określenia zaczerpnęłam od kogoś, nie ja na nie wpadłam, czego żałuję. Czyta się więc "Sofię" bardzo dobrze, może nawet za dobrze. 

Czy zaspokoiłam swoją ciekawość? Tak. Na pewno sporo dowiedziałam się o Syrii, szczególnie o okresie lat siedemdziesiątych, kiedy to lewicowa partyzantka walczyła z reżimem. Najciekawsze jednak było tło obyczajowe. Mieszanka kultur, religii, życie codzienne. A największą przyjemność sprawiły mi opisy Damaszku. Autor szczegółowo opowiada o swoim mieście, dokładnie wykorzystując jego topografię. Gdybym miała plan, mogłabym śledzić wędrówki bohaterów. Oczywiście da się to zrobić w internecie, ale nie chciałam, aby komputer czy smartfon odciągał mnie od lektury, a poza tym jestem przywiązana do map papierowych. Mogłam też sobie znakomicie wyobrazić wnętrza domów, wewnętrzne dziedzińce, wspaniałe ogrody, uliczki starego miasta, kawiarnie i wiele innych miejsc. Cóż, lubię taką rozlewną literaturę, lubię, kiedy autor dzięki opisom pozwala mi wyobrazić sobie świat, o którym opowiada. Nie zawsze zwięzłość jest cnotą, chociaż mam wrażenie, że dziś jest w cenie. Zwięzłość, nie cnota.

Jeśli ktoś  po przeczytaniu tego wszystkiego, co już napisałam, nabrałby przekonania, że jestem powieścią Rafika Schami'ego zachwycona, to się myli. Uczucia mam mieszane. Do plusów, które już wymieniłam, dorzuciłabym jeszcze barwne, pogłębione portrety bohaterów, opowieść o rozczarowaniu Salmana po przyjeździe do Damaszku, jakie niesie nieuchronne zderzenie wspomnień z rzeczywistością, która od nich odstaje. Salman w swoim rodzinnym mieście nie czuje się już do końca u siebie, nudzą go krewni i znajomi, z którymi bez przerwy musi się spotykać, niewiele ma już z nimi wspólnego, smucą zmiany, jakie zaszły. Interesujący jest też wątek późnej miłości dwojga bardzo dojrzałych ludzi, którzy mają za nic, co sąsiedzi o nich powiedzą. Ale właśnie między innymi z tym wątkiem łączy się to, co mnie w tej książce irytowało. To sposób opowiadania o uczuciach, nieco egzaltowany, naiwny, przypominający baśń. Być może autor czerpał z tradycji arabskiego snucia opowieści, której nie znam i nie czuję. Tak więc ciekawość i przyjemność mieszały się z irytacją, a z czasem nawet ze znużeniem. Dopiero kiedy powieść nieoczekiwanie przybrała formę sensacyjną, irytacja zniknęła, a ja zwyczajnie byłam ciekawa, jak poradzi sobie bohater, jak wyrwie się z matni i uniknie niebezpieczeństwa. 

Czytać?  Nie czytać? Jak kto chce. Ja na pewno kiedyś sięgnę po tę drugą powieść Rafika Schami'ego, skoro mam ją w czytniku.

Fernanda Melchor "Czas huraganów"

"Czas huraganów" (Mova 2021; przełożyła Katarzyna Sosnowska)

meksykańskiej pisarki Fernandy Melchor długo czekał na liście książek, które chcę przeczytać. Nie pamiętam już nawet, dlaczego tam się znalazł. Pewnie między innymi dlatego, że to powieść meksykańska. W końcu zdecydowałam się po nią sięgnąć, kiedy nazwisko pisarki wspomniała sama Mariana Enriquez podczas tegorocznego Festiwalu Conrada. Muszę przyznać, że już dawno nie czytałam tak dołującej książki. Nic, żadnego światełka w tunelu. Ale jeżeli ktoś ma w sobie przestrzeń na taką lekturę, to mimo tego warto po nią sięgnąć.

Akcja powieści rozgrywa się w wymyślonym miasteczku La Matosa i jego okolicach. Podobno te miejsca przypominają meksykański stan Veracruz. Wszystko zaczyna się od morderstwa miejscowej wiedźmy, której zwłoki znaleziono w rzece. Dla jednych była postrachem, innym, najczęściej kobietom, pomagała. Wysłuchiwała lamentów, leczyła, usuwała niechciane płody. Podobno była bogata, ale nikt nie wiedział, gdzie trzyma pieniądze. Z upływem lat coraz bardziej izolowała się od ludzi, dziwaczała. Odwiedzali ją miejscowi chłopcy. Podobno odbywały się tam orgie. Strach, plotki, niedomówienia podsycały wyobraźnię mieszkańców La Matosy. 

Chociaż wszyscy zastanawiają się, kto zabił, to "Czas huraganów" nie jest kryminałem. Dość szybko dowiadujemy się, dlaczego doszło do morderstwa i kto okazał się sprawcą. Z czasem poznajemy nowe informacje dotyczące okoliczności i motywów zbrodni. Nie to jest jednak najważniejsze. Ta powieść to obraz miejscowej społeczności, a może lepiej byłoby napisać - prowincjonalnej. Obraz świata, w którym przemoc jest normą. Przemoc mężczyzn wobec kobiet, dorosłych wobec dzieci, aparatu państwa wobec obywateli. Jeśli do tego dodamy biedę, brak jakichkolwiek perspektyw, uprzedzenia wobec każdego, kto odstaje, nietolerancję, to obraz robi się jeszcze ciemniejszy. 

Właściwie wszyscy bohaterowie tej powieści żyją w sytuacji bez wyjścia, w pułapce. Ich dzieciństwo to koszmar, a potem wcale nie jest lepiej. Najczęściej wychowują się w rozbitych rodzinach - bez ojców, a nieraz także bez matek, które szukając lepszego życia, uprawiają najstarszy zawód świata. Albo skazane są na byle jaką, ciężką pracę w fabryce. Najgorzej mają dziewczyny, zwłaszcza te najstarsze z rodzeństwa. To na ich barkach spoczywa opieka nad młodszymi dziećmi i pomoc matce albo babci. Są udręczone pracą, pomiatane, wyzywane i bardzo samotne. Mają wielkie poczucie niesprawiedliwości, ale nic z tym nie mogą zrobić. Frustracja przeradza się w nienawiść. Los chłopaków jest lepszy, ale tylko pozornie. Wychowywani przez kobiety szukają towarzystwa kolegów. Piją, odurzają się, trudnią się drobną przestępczością, mogą oberwać w bijatyce czy porachunkach gangów. No i marny ich los, jeśli odstają od innych. Mają być macho. Jeśli nie są tacy jak inni, muszą się dobrze maskować, a to rodzi udrękę i frustrację. Dlatego marzą o ucieczce, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobią. Naiwnie wierzą, że zaczepią się gdzieś w jakiejś knajpie. Byle dalej. Ale taka ucieczka rzadko się udaje. Są ofiarami patriarchalnej, maczystowskiej wizji świata.

Historię tego, co się wydarzyło w miasteczku, poznajemy z różnych punktów widzenia, w każdym rozdziale dowiadując się coraz więcej. Zmienia się też język opowieści, ale zawsze pozostaje potoczny, oddaje sposób myślenia i mówienia bohaterów. To wielka zaleta tej książki i oczywiście tłumaczki. Na początku słuchamy tego, co ludzie gadają. To sfera domysłów, plotek, pomówień, podszyta lękiem i nienawiścią. W kolejnych rozdziałach poznajemy perspektywę bohaterów w różnym stopniu zamieszanych w sprawę morderstwa. Słuchając tych opowieści, poznajemy ich losy, tajemnice i najmroczniejsze sekrety. Jakbyśmy schodzili do piekła, coraz głębiej i głębiej, aby dotknąć jądra ciemności. Najbardziej przejmujące są historie dwóch młodych kobiet, właściwie jeszcze dziewczyn. Ale historie chłopaków, chociaż odrażające, też budzą współczucie. Przychodząc na świat w takim miejscu, od razu są skazani. Na przemoc, cierpienie, klęskę. Nie mogą być inni, skoro wszyscy są zdeprawowani. Nawet stróże prawa, którzy mają szukać winnych i strzec porządku, a sami sieją przemoc. Gdyby nawet zamieszani w zbrodnię bohaterowie chcieli odpokutować winy i sami zgłosić się na policję, nie zrobią tego, bo doskonale wiedzą, że stróże prawa, którym wcale nie zależy na sprawiedliwości, tylko na kasie, zgotują im piekło, a więzienie, gdzie w końcu trafią, to kolejna czarna otchłań.

Bardzo dobra powieść, ale niezwykle mroczna. Chyba najgorszy jest brak nadziei.

Annie Ernaux "Lata"

Książka Annie Ernaux "Lata" (Czarne 2022; przełożyli Magdalena

Budzińska, Krzysztof Jarosz) od momentu wydania znalazła się na liście tytułów, które chcę przeczytać. Przyczyny były dwie - wydawnictwo Czarne, którego ofertę pilnie śledzę, i tematyka. Z jednej strony kobieca, ujęta z perspektywy feministycznej, z drugiej społeczna - autorka wywodzi się z prowincji, z klasy ludowej. A więc kolejna opowieść o awansie społecznym. Jednym słowem Annie Ernaux wpisuje się w krąg takich autorek i autorów jak Tove Ditlevsen, Vivian Gornick, Sarah M. Broom, Didier Eribon i Edouard Louis. Ten pierwszy w swoim znakomitym "Powrocie do Reims" wprost się do niej odnosi. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że Annie Ernaux jest matką takiego pisania, a oni dwaj z niej. Szybko jednak zaczęłam zastanawiać się, czy to książka dla mnie. Dlaczego? Z powodu formy. 

Bo "Lata" to nie jest skrzyżowanie autobiografii z esejem, co znamy z książek przywołanych przed chwilą autorów. To autobiografia bezosobowa, który to termin przywołuję za znawcami. Dorzuciłabym jeszcze autobiografia (?), biografia (?) pokolenia urodzonego w czasie wojny, a ściślej rzecz biorąc jego lewicowej części, bo z takich pozycji wypowiada się autorka. Dlatego Annie Ernaux nie pisze w pierwszej osoby liczby pojedynczej, tylko używa albo liczby mnogiej, albo form nieosobowych - myślało się, mówiono, robiło się. Jeśli odwołuje się wprost do swojego życiorysu, to pojawia się zaimek ona i trzecia osoba liczby pojedynczej. 

Ale to nie jedyny powód moich wahań, czy po lata ostatecznie sięgnąć. Potem jeszcze nie byle gdzie, bo w Nowym Tygodniku Kulturalnym, usłyszałam głos krytyczny wyłamujący się z chóru zachwytów. Wprawdzie odosobniony, ale jednak. Nuda, po prostu nuda - kontrował jeden z dyskutantów. I tak trwałam w swoim niezdecydowaniu. Ostatecznie wcale nie Nobel dla Annie Ernaux spowodował, że jednak, a w dodatku właśnie teraz, zabrałam się za lekturę "Lat". Tym impulsem była opowieść Jarosława Kuisza w podcaście Kultury Liberalnej o twórczości francuskiej pisarki odbyta oczywiście przy okazji tradycyjnego szumu wokół nagrody. A on zna większość (wszystkie?) książki noblistki. Udzielił mi się jego entuzjazm i postanowiłam sprawdzić, co ja na to.

No i teraz mogę jednoznacznie stwierdzić, że jestem na tak. Lektury nie żałuję, przeczytałam "Lata" z dużą ciekawością, zrobiłam morze notatek i z niecierpliwością czekam na zapowiedzianych przez Czarne, już w listopadzie, "Bliskich", czyli zebrane w jednej książce trzy autobiograficzne mikropowieści. (Teraz kiedy robię redakcję tej notki, "Bliscy" właśnie wyszli.) Nie wykluczam, że przemówią do mnie jeszcze bardziej niż "Lata". Bo nie ma się co oszukiwać - to na pewno nie jest książka dla wszystkich. Trzeba oswoić się z formą, o której pisałam, może nas przytłoczyć strumień zdarzeń, osobistych i pokoleniowych doświadczeń, o których pisze autorka. W takiej kondensacji, ponad sześćdziesiąt lat zapisanych na trochę ponad dwustu stronach, ta wyliczanka na pewno niejedną i niejednego zniechęci. Moim zdaniem warto jednak przebić się przez formę, przywyknąć i przeczytać. 

Co może wynieść z tej lektury polska czytelniczka i polski czytelnik z innego pokolenia? Przecież nasze doświadczenia niekoniecznie są takie same. Żyjemy w innym kraju, mamy za sobą inną historię, co innego nas kształtowało. Po pierwsze możemy poznać doświadczenia nam obce, a dla mnie w tym między innymi zasadza się sens czytania. Mój świat byłby o całe nieba uboższy, gdyby nie literatura. Po drugie jednak znajdziemy w pisaniu Annie Ernaux wiele wspólnych nam doświadczeń i wiele inspiracji do namysłu. 

Zacznę jednak od tego, co odmienne. To na pewno silne doświadczenie rewolucji seksualnej i światopoglądowych przemian, które dokonały się w maju 1968. W Polsce rok 1968 kojarzy się bardziej z haniebnym Marcem niż z burzliwym Majem. Tamte wydarzenia mocno odcisnęły się na Annie Ernaux i jej środowisku, chociaż nie była to do końca ich rewolucja. Miała już dwadzieścia osiem lat, pracowała, była żoną i matką, a nie studentką. Z zazdrością przyglądała się temu, co się dzieje -  buntowi młodych przeciwko skostniałym starym. Nie kryje jednak rozczarowania tym, że rewolucja nie poszła dalej, że zatrzymała się w pół drogi. Potem wielokrotnie, kiedy we Francji dochodziło do manifestacji na dużą skalę, jej pokolenie miało nadzieję na kolejne zmiany, ale za każdym razem było tylko gorzej. Manifestujący po osiągnięciu celu, wracali do swoich spraw, nie mieli zamiaru bić się o więcej. Odmienne, co oczywiste, są też doświadczenia związane z odzyskiwaniem niepodległości przez Algierię. Bardzo ważny moment dla jej pokolenia. Wielokrotnie wraca temat imigrantów w pewnym stopniu powiązany z tamtymi wydarzeniami. Autorka pisze o zmieniającym się do nich stosunku, coraz większej niechęci, a nawet strachu przed młodymi z przedmieść o imigranckich korzeniach, w prywatnych rozmowach nazywanych pogardliwie Arabami czy czarnymi. Jakoś trudno zaakceptować fakt, że i oni są Francuzami. Odmienne są też doświadczenia związane z pojawieniem się AIDS i strachem, jaki siała ta choroba. Ledwie jej pokolenie mogło zachłysnąć się seksualną swobodą, a tu znowu trzeba było uważać. Ale tak naprawdę nawet w niektórych z tych wydarzeń możemy odnaleźć echa naszych własnych i skonfrontować się z nimi. 

A doświadczenia wspólne, chociaż nieraz przeżywane w różnym czasie? To problemy awansu społecznego, opowieść o ludziach z prowincji wywodzących się z klasy ludowej, którzy wędrują drogą najeżoną przeszkodami, aby dzięki wykształceniu wyrwać się ze swojego środowiska. To wreszcie problemy emancypacyjne, zmieniający się stosunek do macierzyństwa i rodziny, aborcja, strach przed ciążą, jaki towarzyszył młodości Annie Ernaux, inne wychowywanie córek, inne synów, rodzinne nakazy i zakazy kontra ciekawość świata, uczuć, seksualności. No i postęp oraz jego siostra konsumpcja, do której Annie Ernaux wraca wielokrotnie. Konsumpcja, która rośnie i rośnie. Zrozumiała w czasach, kiedy świat odbijał się po wojnie i wszystkich radowały nowe sprzęty i przedmioty ułatwiające życie, potem rozrastająca się niczym jakiś straszny Lewiatan, wciąż pokazująca swoje coraz nowsze oblicze. 

Konsumpcja jest jednym z powracających konstrukcyjnych motywów. Innym są zdjęcia, czasem filmy, na których autorka została uwieczniona. Stają się punktem wyjścia do przypominania kolejnej epoki, wyznaczają cezurę lat, pozwalają nie pogubić się w tej opowieści. Podkreślają też upływ czasu, przemijanie, przemiany. Po analizie zdjęć czy filmów następują niedzielne rodzinne obiady. Ich charakter też się zmienia, a jednak trwają. I chociaż autorka jest tak inna od swoich rodziców, to jednak i jej sprawia radość spotkanie z synami i ich partnerkami, mimo że różnią się tak, jak ona kiedyś różniła się od swoich rodziców. "Lata" prowokują do snucia własnej pokoleniowej opowieści. Każda byłaby trochę odmienna, a trochę podobna.

Kolejne ważne tematy  to pamięć i rozmijanie się doświadczeń osobistych z Historią. Autorka zastanawia się, co i jak zapamiętujemy, ile w nas zostaje z dawnych emocji, wzmożeń, co po latach pozostawi w nas swój ślad. I dlaczego trajektorie naszych żyć idą zazwyczaj równolegle do Historii, ona gdzieś jest, pozostaje w tle, raz mocniej, raz słabiej, ale i tak ważniejsze będzie  osobiste doświadczenie - rodzinny obiad, uczucie, awantura w pracy, cokolwiek. 

To oczywiście tylko wybór zaledwie kilku tematów poruszanych przez Annie Ernaux, bo "Lata" to, jak widać, wór bez dna. Tyle się mieści w tej niewielkiej książeczce. 

Filmowe remanenty - "Lombard", "Chrzciny", "Słoń"

Premiera filmowa goni premierę, tyle się dzieje, że nie da się obejrzeć wszystkiego, a ja nie nadążam z pisaniem. Dziś o jednej zaległości i o dwóch nowościach.

Na obsypany nagrodami i zachwytami dokumentalny film Łukasza Kowalskiego, "Lombard", czekałam z niecierpliwością. To historia lombardu prowadzonego przez Jolę i Wieśka w jednej z bytomskich dzielnic, dodajmy - zapomnianej przez Boga i ludzi. Przybytek ten mieści się w obskurnym pawilonie po sklepie popularnej sieci. Właściciele zgromadzili tam nieprzebrane morze przedmiotów. Jola i Wiesiek w niczym nie przypominają bezwzględnych krwiopijców żerujących na ludzkiej biedzie. Sprzedają za grosze, często wspierają swoich klientów. Nic dziwnego, że interes się nie kręci, właściwie stale są pod kreską. Nie układa się też między nimi. Ale to także opowieść o ich współpracowniczkach i jednym współpracowniku. Oni też borykają się z problemami, żyją na krawędzi. Właściwie niewiele ich wszystkich dzieli od ubogich klientów lombardu, chociaż Jola dumnie paraduje w futrze. Od razu zaznaczę, że film jest rzeczywiście znakomity, mam jednak wrażenie, że mój odbiór różni się nieco od tego, co wcześniej słyszałam. Chociaż bywa zabawnie, absurdalnie, trochę hrabalowsko, a reżyser patrzy na bohaterów z sympatią i szacunkiem, to jednak całość przygnębia. Nieszczęścia, bieda, brzydota otoczenia, brak perspektyw. Chyba najbardziej przejmującym momentem był dla mnie piknik organizowany przez Jolę, która chce dać okolicznym mieszkańcom, sąsiadom lombardu, trochę rozrywki i przy okazji ratować to miejsce. Kiedy wyszłam z kina, a było już ciemno, ulice mojego miasta wydały mi się  równie przygnębiające, chociaż przecież w niczym nie przypominają dzielnicy Bytomia, w której mieści się tytułowy lombard. Naprawdę trudno było mi się otrząsnąć.

Za to zupełnie inaczej nastroiły mnie "Chrzciny" Jakuba Skoczenia, które pojawiły się w kinach jakoś tak znienacka. To rozgrywająca się 13 grudnia 1981 roku historia rodzinna. Tego dnia w małej górskiej wiosce, skąd daleko do świata, mają się odbyć chrzciny wnuczki Marianny, wdowy, matki sześciorga dzieci. Jej marzeniem było zgromadzenie przy tej okazji ich wszystkich i doprowadzenie do zgody. Przede wszystkim pomiędzy dwoma najstarszymi synami - Wojtkiem, komuchem, który w domu rodzinnym nie był od lat, bo pokłócił się z bratem, i Tadeuszem, działaczem Solidarności i gorliwym katolikiem. Plan Marianny może się nie udać z powodu ogłoszenia stanu wojennego. Nic dziwnego, że robi wszystko, aby żadne z dzieci nie dowiedziało się o tym, co się wydarzyło. To oczywiście prowadzi do wielu nieporozumień i zabawnych zdarzeń. Ich przyczyną są też rodzinne konflikty. Nie tylko między najstarszymi braćmi. Stopniowo dowiadujemy się coraz więcej o wzajemnych pretensjach i rodzinnych tajemnicach. No i jeszcze pytanie - kto jest ojcem dziecka Hani. Dziewczyna nie chce powiedzieć, nawet matce. Film oglądałam z wielką przyjemnością. Bywa śmieszny, ale przede wszystkim jest ciepły. Jednak jego największą zaletą jest znakomite aktorstwo. Nie tylko Katarzyny Figury grającej Mariannę i Tomasza Schuchardta, ale także Michała Żurawskiego, Macieja Musiałowskiego (pyszna rola), Tomasza Włosoka, Andrzeja Konopki. Na specjalną uwagę zasługują role  mniej znanych młodych aktorek, nieopatrzonych jeszcze, które grają trzy córki Marianny - Agaty Bykowskiej, Marty Chyczewskiej i Marianny Gierszewskiej. Warto wybrać się do kina. 

I wreszcie trzeci film "Słoń", pełnometrażowy debiut Kamila Krawczyckiego nagrodzony w Gdyni w konkursie filmów mikrobudżetowych. To bardzo kameralna historia. Akcja toczy się w małej podhalańskiej wsi, gdzie Bartek prowadzi niewielkie gospodarstwo. Jego oczkiem w głowie są dwa konie, których nie chce sprzedać. Marzy o tym, aby kiedyś otworzyć stadninę. Nieoczekiwanie do wsi wraca starszy od niego Dawid, który po śmierci  ojca przyjechał  pozamykać wszystkie sprawy. Przed laty uciekł, zostawiając ojca samego, co mają mu za złe wścibskie sąsiadki. Między Bartkiem i Dawidem zaczyna iskrzyć. Ale wbrew pozorom nie jest to tylko gejowskie love story ani opowieść o nietolerancji. Wprawdzie Bartek spotyka się z wrogością, ale w żadnym razie nie jest ofiarą. Uczucie, które się rodzi pomiędzy młodymi mężczyznami, jest iskrą zmuszającą go do zastanowienia, jak chce dalej żyć. To również opowieść o rodzinnych relacjach, uwikłaniach, obowiązkach i manipulacjach. Co syn jest winien samotnej matce, jeszcze stosunkowo młodej, ale nieradzącej sobie z codziennością i niestroniącej od alkoholu? Czy ma prawo wymagać od niego poświęcenia? A co brat jest winny siostrze, która kilka lat temu, nie oglądając się na nikogo, wyjechała za granicę, a teraz wraca i oczekuje pomocy? Jak pogodzić miłość do koni i do Dawida, który nie po to kiedyś uciekł, aby teraz zostać w swojej rodzinnej wsi? Takie dylematy stawiają przed widzami twórcy. Film jest subtelny, tempo ma niespieszne, a jednak z każdą minutą coraz bardziej wciągała mnie ta historia. Obserwowanie napięcia narastającego pomiędzy bohaterami, subtelnej gry, jaka się pomiędzy nimi toczy, to wielka przyjemność. No i znowu znakomite role - szczególnie magnetyczny jest Jan Hrynkiewicz grający Bartka, ale także należy zauważyć Ewę Skibińską w roli matki, która potrafi się zmieniać niczym kameleon, no i Pawła Tomaszewskiego (Dawid). Klimat budują też zdjęcia - otoczona górami wieś pokazana jest pięknie, bo piękna jest pora roku - jesień, na drzewach kolorowe liście. "Słoń" nie pozwala o sobie zapomnieć. 


Sofi Oksanen "Psi park"

Z niecierpliwością czekałam na lekturę "Psiego parku" Sofi Oksanen

(Znak Literanova; przełożyła Katarzyna Aniszewska). Po pierwsze dlatego, że przed kilku laty bardzo podobała mi się jej powieść "Gdy zniknęły gołębie", a po drugie ze względu na pozytywne recenzje najnowszej książki tej fińskiej pisarki, której matka była Estonką. 

Na początku muszę wyznać, że powieść mocno mnie zaskoczyła. Nie wczytywałam się zbyt dokładnie w informacje podane przez wydawcę, więc spodziewałam się, że jej tematyka będzie oscylowała wokół spraw fińskich lub estońskich, jak w książce, o której wspominałam. Tymczasem nic z tego! Wprawdzie akcja częściowo toczy się w Helsinkach w roku 2016, a główna bohaterka, jednocześnie narratorka, wspomina swoje dzieciństwo spędzone w Tallinie, ale jest to książka przede wszystkim o ... Ukrainie. Jakbym czytała ukraińską powieść. Nie tego się spodziewałam. Cóż, właściwie mile mnie to zaskoczyło, jako że po ukraińską literaturę sięgam ostatnio regularnie. Pozostaje jednak wątpliwość, na ile dokładnie Sofi Oksanen zna tamtejszą rzeczywistość. Jak dokładny zrobiła research? Może jej matka miała tam krewnych? Nie jest to niemożliwe. Przyznam, że bardzo bym chciała przeczytać wywiad z pisarką dotyczący jej najnowszej powieści, no ale w sieci nic nie znalazłam.

Cóż, obraz Ukrainy, delikatnie mówiąc, nie jest w powieści lukrowany. Dziś, kiedy patrzymy na bohatersko broniących się Ukraińców, z takim poświęceniem walczących o swoją państwową niezależność, nie wracamy do problemów, jakie mieli. Tymczasem jest to opowieść o nierównościach społecznych, o beznadziejnej egzystencji na donbaskiej prowincji, o braku perspektyw, o bezprawiu, przestępczości, ukraińskich oligarchach i o ludziach, którzy w pogoni za lepszym życiem, są gotowi zrobić wiele. Zapomnieć o uczciwości, etyce, prawości.

Główna bohaterka, Olenka, która wychowała się w Tallinie, a której korzenie, jak to w ZSRR, były skomplikowane, po rozpadzie Związku Radzieckiego i odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę zostaje wyrwana z dobrze znanego sobie, bezpiecznego świata i wrzucona w realia Donbasu. Razem z rodzicami ląduje w Śnieżnem u babci ze strony ojca. Dlaczego? Bo ojciec właśnie tam dostrzegł możliwość wzbogacenia się. Na czym? Na czarnym złocie, czyli nielegalnie wydobywanym węglu, i bezpardonowym przejmowaniu akcji jakichś przedsiębiorstw. To walka bezwzględna. Można przypłacić ją życiem, jeśli zadrze się z silniejszymi i sprytniejszymi od siebie. Walka wyzbyta wszelkich hamulców. Jeśli trzeba, poświęci się własne dziecko, wyrzuci staruszkę z jej domu (cały czas zastanawiam się, czy scena opowiedziana w książce mogła rzeczywiście w tamtym miejscu i tamtych okolicznościach się wydarzyć). Oczywiście właściciele nielegalnych szybów nie przejmują się losem tych, którzy dla nich węgiel wydobywają. Nie oni narażają swoje życie. Chociaż, jak wspomniałam, oni także balansują w tym wilczym świecie na cienkiej linie.

Ale najbardziej poruszył mnie, oprócz obrazu beznadziejnego, zdegradowanego i po prostu potwornie brzydkiego świata, los dziecka, którego dorośli nie pytają o zdanie i burzą mu dotychczasowe życie, marzenia, perspektywy. Olenka nienawidzi miejsca, w którym się znalazła. Tallin nawet za czasów ZSRR był miastem, które ze względu na swoje położenie ocierało się o ten lepszy, zachodni świat. Nie do końca legalnie, ale jednak, dało się oglądać fińską telewizję. Potem perspektywy były jeszcze lepsze. Kiedy trafia do Śnieżnego w Donbasie, na początku ma jeszcze nadzieję, że rodzice zatrzymali się tam tylko na chwilę i przynajmniej ona razem z matką przeniosą się do drugiej babci, która pochodziła z Winnicy. Kiedy zrozumie, że nic takiego się nie zdarzy, zaczyna marzyć, aby za wszelką cenę wydostać się stamtąd. Swój plan będzie konsekwentnie realizować. Najpierw zapłaci frycowe - jej kariera modelki w Paryżu nie powiedzie się. Potem postara się nie popełnić tych samych błędów. I rzeczywiście stopniowo zacznie awansować w agencji, która zajmuje się szukaniem dawczyń komórek jajowych i surogatek dla mających pieniądze cudzoziemców. 

Już po wybuchu wojny słyszałam, że Ukraina była zagłębiem takiego biznesu. Opowieść o nim jeży włosy na głowie. Ponownie mam nadzieję, że autorka zrobiła porządny research i nie wyolbrzymiła  nieprawidłowości. A jest ich wiele. Wykorzystywanie dziewczyn, które chcą się wydźwignąć wyżej albo po prostu zarobić pieniądze na odrobinę lepsze życie. Żerowanie na ich osobistych lub rodzinnych dramatach. Nieliczenie się z ich zdrowiem. Oszukiwanie klientów, którzy traktują agencję jak sklep z dziećmi, a dawczynie jak niewolnice. Jeśli trzeba podrasuje się życiorys, wyrzuci fakty, które mogłyby skreślić dziewczynę w oczach wymagających klientów - zmieni miejsce zamieszkania, zawód rodziców. Dawczyni ma pochodzić z nieskażonego rejonu, odznaczać się inteligencją i urodą, prowadzić zdrowy tryb życia. Jednym słowem ma to być kandydatka, która gwarantuje, że urodzi się idealne dziecko.

Trudno czuć sympatię do bohaterów i bohaterek tej powieści. Można próbować ich zrozumieć, można im współczuć, ale ja nie potrafiłam ich polubić. Ani Olenki, ani tym bardziej Darii czy ojca narratorki. 

Powieść Sofi Oksanen ubrana jest w sensacyjną formę. Niektórzy określają ją nawet mianem thrillera. Wydarzenia poznajemy niechronologicznie, nie wiemy, dlaczego narratorka uciekła z Ukrainy i na fałszywych papierach wylądowała w Helsinkach, gdzie drżąc o swoje życie, zajmuje się sprzątaniem mieszkań i nie przypomina siebie z okresu rozkwitu kariery w agencji. Stopniowo poznajemy coraz więcej szczegółów z jej życia, aż w końcu zagadka jej ucieczki zostanie rozwiązana. Oczywiście ta sensacyjna formuła ma uatrakcyjnić powieść. Podobne chwyty stosowała autorka w powieści "Gdy zniknęły gołębie", o której wspominałam. Przyznam jednak, że to, co w założeniu miało być atrakcyjne, mnie nieco rozczarowało. Może książka jest odrobinę za długa? Szczególnie fragmenty opowiadające o pracy w agencji zaczynały mnie po pewnym czasie nużyć. Ja na pewno wyżej stawiam przywoływaną tu poprzednią powieść Sofi Oksanen "Gdy zniknęły gołębie". To wszystko jednak nie oznacza, że nie warto przeczytać tej.  

Waldemar Bawołek "Pomarli"

Moja przygoda z twórczością Waldemara Bawołka zaczęła się

stosunkowo niedawno od powieści "Echo słońca". I chociaż jest to literatura osobliwa, osobna, niekoniecznie łatwa w odbiorze, czasem zachwycająca, momentami nużąca albo irytująca, to  wiedziałam, że będę do niej wracać. No i po kilku miesiącach wróciłam - przeczytałam "Pomarłych" (Czarne 2020), zbiór opowiadań, za które autor w ubiegłym roku nominowany był do Nike, a  otrzymał  Nagrodę Literacką Gdynia.

Historie snute w tej książce związane są ściśle z jego rodzinnymi Ciężkowicami, w których mieszka od urodzenia. Tak zresztą jest najczęściej - Bawołek, dla którego pisanie jest namiętnością i koniecznością, obficie czerpie ze swojego życia, filtrując je przez swoją wyobraźnię. W tym miejscu powinnam napisać kilka zdań o autorze, który jest równie osobny i osobliwy jak jego twórczość, ale zrobiłam to już przy okazji notki o "Echu słońca", więc odsyłam tam albo do innego źródła. 

Jak wskazuje tytuł, są to opowieści o ludziach, którzy zmarli - krewnych, sąsiadach, szkolnych kolegach. To rodzaj osobliwych epitafiów, bo narrator, Waldemar (a jakże!), wprawdzie ich upamiętnia, ale nie wysławia. Pokazuje takich, jakimi byli, a raczej jakich ich zapamiętał. Nie waha się pisać źle, niepochlebnie. Nie ma w prozie Bawołka tej czułości dla bohaterów, jaką często spotykamy w literaturze portretującej prowincję. Zdecydowanie nie zawsze da się ich lubić. Bywa, że upamiętniany nie pojawia się na pierwszej stronie poświęconego mu rozdziału, ale dopiero na którejś z kolei. Niekoniecznie jest też najważniejszym bohaterem opowiadania. Bo tak naprawdę bohaterem tej książki jest narrator. Tak przynajmniej ja ją odbieram.

W "Pomarłych" jeszcze bardziej niż w "Echu słońca" miesza się przeszłość z teraźniejszością, fragmenty realistyczne z onirycznymi.   

Czas przestał dla mnie istnieć albo bez przerwy zmienia się, meandruje, zapętla. 

Nie wiem, na którym piętrze czasu się znalazłem...

Jego dawne zęby sztucznej szczęki nakładają się na te nowe, uwalniają ponadczasowe wspomnienia. (...) Chciałby pociągnąć nasze umysły wstecz. Tylko że ja dopiero wracam z przeszłości i inne przede mną wydarzenie z pamięcią w tle. 

Przedzieram się delikatnie przez naskórek myśli i wrażeń, wnikam w głębsze tkanki, dotykam zmysłów. Tworzę unikatową strukturę, pełną pułapek niedomówień i słów niepamięci. Ukryte są w niej zamierzchłe gesty, znaczące spojrzenia, liczne oddechy.

Bywa, że jest to jazda bez trzymanki - swobodnie przeskakują czas i zdarzenia, musimy podążać za strumieniem wyobraźni narratora, można się w tym pogubić. Ale jest w tej tak wymyślonej prozie  coś, co mnie przyciąga. Po chwilowym znużeniu zachwycam się pięknem języka, wyobraźnią albo sięgam po długopis, aby zapisać jakąś myśl, która mnie poruszyła. Najczęściej przejmującą. Bo "Pomarli", podobnie jak "Echo słońca", nie są pogodną lekturą. Nad narratorem i innymi bohaterami ciążą przemijanie, utracone złudzenia, niezrealizowane marzenia, przygniatająca codzienność, starość i jej przyjaciółka samotność, a wreszcie widmo śmierci. 

Spotkanie z samym sobą (...) beztrosko myślącym, że życie to droga bez końca, a zachowanie młodości to cel sam w sobie ...

Co jest ratunkiem? Życie we wspomnieniach, wracanie w przeszłość, zatracenie się w niej? A może odwrotnie?

... zawsze to samo. Beż pamięci dokądś wędrować, szukać wiatru w polu, błądzić, by o wszystkim zapomnieć, by nie myśleć.

A może osobność?

Pokonuję lęk przed wszelkim upodobnianiem się do innych, gdyż lęk przed wszelką różnicą jest mi obojętny. 

Przed moimi oczami sprawy codziennego życia schodzą na dalszy plan, są nieważne. Jak to wytłumaczyć? Może własnym wewnętrznym światem? Więc starasz się, jak możesz, żeby odejść od powszedniości, żeby wszystko było wyjątkowe. I ty jesteś wyjątkowy, dla siebie ...

Może dlatego ta codzienność, z której pisarz czerpie garściami, zostaje tak silnie przetworzona, wstrząśnięta i wymieszana, aż w końcu przemienia się w senne marzenie.

Tania Malarczuk "Zapomnienie"

Kolejna ukraińska książka, o której piszę. I wcale nie ostatnia - kilka

tytułów czeka jeszcze na lekturę, a przecież stale wychodzą nowe. Tym razem to powieść Tani Malarczuk "Zapomnienie" (Warstwy 2019; przełożył Marcin Gaczkowski).

Jest to historia, która powinna nam być bliska. Dlaczego? Bo jej głównym bohaterem jest Wiaczesław Lipiński, który przyszedł na świat w roku 1882 w polskiej ziemiańskiej rodzinie mającej swój majątek na Wołyniu w Zaturcach w okolicach Łucka. Na chrzcie nadano mu imię Wacław, a on jako student zdecydował, że czuje się Ukraińcem, co wywołało skandal wśród najbliższych i  znajomych. Takie sytuacje zdarzały się na terenach, gdzie mieszały się narodowości. Mój kolega historyk, kiedy opowiedziałam mu bohaterze tej powieści, natychmiast sypnął dość znanymi nazwiskami. Teraz, kiedy piszę te słowa, przyszła mi do głowy pewna refleksja - dlaczego oburzano się na Lipińskiego, a przyjmowano za naturalne procesy odwrotne, bo przecież i takie były. Wystarczy przywołać najbardziej znane przykłady - Radziwiłłów czy Wiśniowieckich.  Od razu wyjaśniam, że Lipiński nie jest bohaterem wymyślonym. Informacje o nim można bez trudu znaleźć w sieci. Konia z rzędem takiemu szaraczkowi jak ja, który wcześniej o tej postaci słyszał. Ja dowiedziałam się o nim, kiedy usłyszałam o książce i postanowiłam ją przeczytać. Ciekawa jestem, na ile Wiaczesław Lipiński znany jest w Ukrainie. Przyznam, że nie od razu zdecydowałam się na lekturę, bo temat w pierwszej chwili wydał mi się nieciekawy. Byłam w błędzie. A haczyk złapałam, kiedy dowiedziałam się, że Tania Malarczuk będzie gościnią tegorocznego Festiwalu Conrada.

Powieść ma właściwie dwoje bohaterów - wspomnianego już Wiaczesława Lipińskiego i narratorkę - pisarkę, która z powodu nagłych napadów lęku  przestaje wychodzić z mieszkania. 

I oto w jednej z chwil cierpienia bezdennej marności zaczęłam nagle myśleć o czasie jako o tym, co spaja nieskończony różaniec niedorzecznych zdarzeń. Doszłam do wniosku, że tylko w konsekwencji tych zdarzeń jakikolwiek sens istnieje i że nie Bóg, nie miłość, nie piękno, nie potęga rozumu określają ten świat, a wyłącznie czas, upływ czasu i mgnienie ludzkiego życia.

Dlatego zaczęła maniakalnie studiować stare ukraińskie gazety. W jednej z nich, wydawanej w Stanach Swobodzie,  znalazła informację o śmierci Wiaczesława Lipińskiego. Nie miała pojęcia, kim był, ale uznała, że kimś ważnym, skoro redakcja poinformowała o tym na pierwszej stronie! Odtąd zaczęła się jej fascynacja Lipińskim. 

Rozdziały powieści opatrzone tytułem i datą układają się w rodzaj kalendarium z życia ich obojga. Większość poświęcona jest Wiaczesławowi Lipińskiemu. I tak pisarka pogrążona w kryzysie i niemocy odnajduje sens, odgrzebując z mroków niepamięci człowieka, który nieoczekiwanie stał się jej bliski. 

Co w nim takiego fascynującego? Wiele. Już sama zmiana narodowej tożsamości z polskiej na ukraińską wymagała hartu ducha i odwagi. Lipiński wywołał skandal nie tylko wśród rodziny czy znajomych, ale również w czasie studiów w Krakowie, kiedy zabierał głos w dyskusjach o sprawie ukraińskiej. Ponieważ uważany był za Polaka, jego poglądy spotykały się wśród naszych rodaków z krytyką, uważano je za haniebne. On jednak uparcie trwał przy swoim i z czasem stał się cenionym i niezwykle ważnym ukraińskim socjologiem, publicystą, historykiem, a wreszcie politykiem. Nic dziwnego, że kiedy w wyniku wielkich zmian  zachodzących w Europie po pierwszej wojnie państwa takie jak Ukraina znalazły się w tym krótkim okienku dziejowym, kiedy mogły zyskać niepodległość, został ambasadorem jednego z krótkotrwałych ukraińskich rządów w Austro-Węgrzech. Nie trwało to długo. Jak wiemy, w tamtym czasie marzenia Ukraińców o wolności nie spełniły się. 

Lipiński to postać tragiczna. Nic mu się nie udało. Małżeństwo szybko okazało się porażką, córki prawie nie widywał, stracił, jak wielu Polaków i Ukraińców, majątek, który dostał od bogatego wuja. Wreszcie z jego marzeń o niepodległej Ukrainie nic nie wyszło. Niemal całe życie zmagał się z poważnymi chorobami. Ostatnie lata (zmarł w roku 1931) spędził w skromnym domku w austriackiej Styrii w towarzystwie służącej i wiernego sekretarza. Utrzymywał się ze skromnych sum przysyłanych mu regularnie przez brata. Osamotniony, oskarżany przez dawnych politycznych przyjaciół o sprzeniewierzenie pieniędzy, wytrwale pracował nad kolejnymi artykułami czy książkami. Idea, jaką wyznawał, aby niepodległa Ukraina była domem dla wszystkich zamieszkujących ją narodów, poniosła klęskę. Do głosu doszedł ukraiński nacjonalizm, od którego się odżegnywał. Po śmierci został zapomniany.

Ale książka Tani Malarczuk to także bardzo ciekawa historia budzenia się ukraińskiej świadomości narodowej, starań o niepodległość, walk rozmaitych politycznych stronnictw i idei, upadek nadziei, a wreszcie historia emigrantów, którzy uciekli z terenów wcielonych do ZSRR. Emigrantów, którzy stracili wszystko, klepali biedę i ... pogrążali się w animozjach, sporach i kłótniach. Skąd my to znamy! Naprawdę wiele się z niej dowiedziałam. Wprawdzie dobrych kilka lat temu czytałam książkę brytyjskiej dziennikarki i historyczki Ann Reid "Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2015", ale naprawdę niewiele z niej pamiętam. Cóż, gdybym miała czas, chętnie bym do niej wróciła.

Pozostaje na koniec zadać pytanie - czy oba wątki łączy coś poza tym, że narratorka zafascynowana jest Lipińskim? Tak. To historia Ukrainy. Wspominając babcię Sonię i dziadka Bączyka, bohaterka trochę opowiada o losach tych, którzy nie wyjechali. Pojawiają się wspomnienia Hołodomoru, kolektywizacji, wojny, czasów powojennych. Przetrwali ci, którzy byli twardzi, jak babcia Sonia, prosta, wiejska kobieta, albo ci, którzy umieli sprytnie manewrować pomiędzy meandrami Historii. Można to nazwać oportunizmem, ale ocalili życie. To przypadek dziadka Bączyka, który śmiechem przykrywał świadomość swoich kompromisów z losem. Dzięki temu, że oni przetrwali, na świecie pojawiła się narratorka. A przecież tak niewiele brakowało, aby jej nie było. Ceną za życie była utrata zbiorowej pamięci. Nie pierwszy raz wraca ten wątek w ukraińskiej literaturze. Z podobnym problemem mierzyła się rodzina Ciłyków w powieści Wiktorii Amieliny "Dom dla Doma", o której niedawno pisałam.  

Zaczęłam płakać, wciąż powtarzając sobie, że łzy są gniewem adresowanym do kogoś innego. Ale kto to był? (...) Partyjni, którzy wydawali rozporządzenia zgodnie z kursem na likwidację szkodliwej historii, na lobotomię pamięci? Czy może moi dziadkowie i babcie, pradziadkowie i prababcie, którzy okazali się zbyt słabi, aby przeciwstawić się lobotomii? Kto winien? Na kogo się złościć? 

Warto sięgnąć po tę ciekawą, ale smutną książkę. 

Nona Fernandez "Strefa mroku"

Ameryka Łacińska to jeden z tych obszarów, które interesują mnie

w sposób szczególny - trudna historia i często niewesoła teraźniejszość. Oczywiście nie da się czytać wszystkich powieści czy reportaży dotyczących tego regionu świata, a jest ich niemało, trzeba wybierać. Ostatnio zdecydowałam się na książkę Nony Fernandez "Strefa mroku" (ArtRage 2022; przełożyła Agata Ostrowska). Dlaczego? Bo to opowieść o mrocznych czasach dyktatury Pinocheta. Nie ukrywam, że wciąż dziwię się, jak to możliwe, że nadal są ludzie, którzy usprawiedliwiają rządy takich krwawych dyktatorów jak on, Franco w Hiszpanii czy generałowie sprawujący władzę w Argentynie w latach siedemdziesiątych. Może właśnie takie osoby przede wszystkim powinny sięgnąć po tę powieść? No i oczywiście wszyscy ci, którzy na ten temat niewiele wiedzą. Nie jest to przyjemna lektura, ale bardzo ważna. A czyta się szybko, mnie wystarczył weekend.

Zacznę od wątpliwości dotyczących formy. Wydawca wkłada ją do szufladki powieść, ale czy "Strefa mroku" rzeczywiście nią jest? Co tu jest fikcją, a co prawdą? Ile w narratorce autorki? Wszystko? Bardzo dużo? Na pewno prawdziwa jest historia Andresa Antonia Valenzueli Moralesa, funkcjonariusza wywiadu, który w roku 1984 zdecydował się na szczerą spowiedź w opozycyjnym piśmie Cauce, która ukazała się pod znamiennym tytułem "Torturowałem". Oczywiście po takim wyznaniu, a właściwie jeszcze przed jego publikacją, Morales musiał zniknąć z Chile, bo inaczej zostałby potraktowany w taki sam sposób, jak on traktował więźniów politycznych. Dzięki kontaktom działaczy opozycyjnych, prawników, ludzi związanych z Kościołem udało się wywieźć go z kraju i umieścić we Francji, gdzie dalej dzielił się makabrycznymi informacjami dotyczącymi metod działania zbrodniczej dyktatury. Domyślam się, że prawdziwe są również historie zaginionych działaczy opozycji. Zaginionych, czyli uprowadzonych przez funkcjonariuszy wywiadu takich jak Morales, a potem więzionych, torturowanych w sposób straszny, a na końcu zastrzelonych. Ich ciała wrzucano do rzeki, do morza albo głęboko zakopywano. Tak, aby rodziny nigdy nie dowiedziały się, co się z nimi stało. To zresztą specjalność nie tylko chilijskiej dyktatury. Właśnie szczegóły wielu takich operacji zdradził Morales, który już dłużej nie potrafił żyć jak dotąd. A więc w tych przypadkach sprawa jest oczywista - to historie prawdziwe. Największe wątpliwości dotyczą narratorki. Ile w niej z autorki? Wydaje się, że to jej historia. Urodziła się w roku 1971 dwa lata przed obaleniem Allende. Opowiada historię swojego dzieciństwa i dorastania - wychodzenia z owej tytułowej strefy mroku, kiedy jako dziecko nie bardzo zdawała sobie sprawę, co dzieje się w kraju,  i przechodzenia w strefę światła, czyli zdobywanie świadomości zła, jakie działo się wokół.

Tytuł "Strefa mroku" jest zresztą wieloznaczny. Z mroku wychodzi Morales, z mroku wydobywa na światło dzienne zbrodnie, w których sam brał udział albo o których wiedział. Z mroku wychodzi wreszcie społeczeństwo, które może po latach strachu swobodnie czcić pamięć zamordowanych. Krąg tych, którzy co roku spotykają się, aby to zrobić, stale się powiększa.  Strefa mroku to także tytuł ulubionego serialu narratorki z czasów dzieciństwa - opowieści o tajemniczych, często nierozwikłanych historiach. 

Po tej dygresji dotyczącej tytułu wrócę jeszcze do pytania o formę. Co w takim razie sprawia, że książka szufladkowana jest jako powieść? Na pewno jak powieść można potraktować historię narratorki. W powieść próbuje zamienić narratorka  historie zaginionych i ucieczkę Moralesa z kraju. Rekonstruuje je, wyobrażając sobie na przykład ich ostatni poranek w domu, uczucia ich dzieci i rodzin, trudy i komplikacje związane z wywiezieniem skruszonego funkcjonariusza z kraju. Ta historia, chociaż wiemy, że plan ryzykowny, ale jedyny możliwy, powiódł się, trzyma w napięciu. I tu muszę zgłosić moje wątpliwości. Czasem przeszkadzało mi to wczuwanie się. Za dużo było w tym ozdobnej formy, nieco egzaltacji. Miałam poczucie nadmiaru, nie mogłam uciec od refleksji, że mniej znaczy więcej. A nieczęsto mi się to zdarza, bo nie przepadam za lakonicznością stylu, za redukowaniem słów. Tym razem bywało odwrotnie. Szczególnie drażniło mnie to na początku lektury, potem przywykłam. Te wątpliwości wcale jednak "Strefy mroku" nie przekreślają. Przeciwnie, książka robi wrażenie i zmusza do refleksji.

Na koniec w telegraficznym skrócie o tym, co mnie poruszyło. Oczywiście przede wszystkim historie znikniętych, jak ich się często określa. Ich bohaterstwo nie podlega wątpliwości, ale wielką odwagą wykazywali się także dziennikarze opozycyjnej prasy, obrońcy praw człowieka, prawnicy, niektórzy duchowni. Odwagi wymagało też branie udziału w manifestacjach, kolportowanie ulotek, zapalanie zniczy ku pamięci znikniętych. Do refleksji nad rolą przypadku zmusza historia Moralesa. Gdyby jako dziewiętnastolatek nie zaciągnął się do wojska, może nigdy nie stałby się mordercą. Nie urodził się nim, był przecież tylko trybikiem w maszynie zbrodni. Uwierzył, że wypełnia misję czy bezwolnie wykonywał rozkazy? Jak łatwo można stać się zbrodniarzem, wierząc przy tym, że postępuje się właściwie, pokazuje autorka, przywołując zdarzenia, które  rozegrały się na Okinawie w czasie drugiej wojny światowej, kiedy do brzegów wyspy zbliżała się amerykańska armia. Sprawdziłam, to historia prawdziwa. Ale równie mocno poruszyła mnie dwoistość świata. Kiedy w więzieniach i w miejscach internowania torturowano uprowadzonych działaczy politycznych i związkowych, obok  toczyło się normalne życie. Dosłownie obok, bo czasem tuż za płotem willi, w której  męczono zatrzymanych. Dorośli odwracali wzrok, kiedy nagle na ulicy zaczynało dziać się coś podejrzanego, kiedy nieoczekiwanie z miejskiego autobusu wyprowadzono kogoś i wepchnięto do samochodu, który  pojawił się znikąd. Zamykali okna i drzwi do mieszkania, kiedy słychać było helikopter albo wybuchy i strzały, a dzieciom kazali jeść kolację, jakby się nic nie stało. Ale co mieli robić? Co przyniósłby ich protest? Jedną śmierć więcej. Dzieci oczywiście niewiele z tego rozumiały. Jednym z ważniejszych wspomnień z dzieciństwa narratorki jest historia jej szkolnej koleżanki, po którą przyjeżdżał eleganckim samochodem sympatyczny wujek. Raz nawet została razem ze swoją przyjaciółką zaproszona na przejażdżkę tą elegancką limuzyną. Była to bardzo miła wycieczka. Dopiero po latach dowiedziała się, kim był ojciec koleżanki i ten sympatyczny człowiek. Zrozumiała, czym się zajmowali. Oczywiście inne było dzieciństwo dzieci z rodzin znikniętych. Wreszcie moje nieustające zdumienie budzi fakt, jakie miękkie lądowanie zapewniają sobie funkcjonariusze dyktatury, kiedy przychodzi czas transformacji i przemian. Autorka kilka razy, przytaczając fakty z tego okresu, pisze świat śmieje się z chilijskiej demokracji. Ale zwykle w takich sytuacjach zadaję sobie pytanie - czy można było inaczej, bez tych zgniłych kompromisów?

Bardzo ciekawa książka, zmuszająca do namysłu, refleksji, zadawania niewygodnych pytań. I nieważne, czy nazwiemy ją powieścią, czy raczej zaliczymy do literatury faktu.

Filmowe remanenty - "Apokawixa", "Alcarras", "Pasażerowie nocy"

Na moim blogu od dawna przeważa literatura, no ale skoro wymyśliłam go niegdyś jako blog książkowo-filmowy, czuję się w obowiązku relacjonować moje wizyty w kinie. Najczęściej, z powodu braku czasu, no i decyzji, że książki mają tu pierwszeństwo, zbiorczo w formie filmowych remanentów. Tak będzie i tym razem - szkoda nie napisać o "Apokawixie", "Alcarras" i "Pasażerach nocy".

Na "Apokawixę" Ksawerego Żuławskiego czekałam po gdyńskim festiwalu, mimo że doskonale wiedziałam, iż to nie moje klimaty. Zombie i inne tego typu popkulturowe motywy są mi obce, nigdy nie chwyciłam bakcyla. Może dlatego, że w ogóle nie lubię wszelkiej maści fantastyki, łącznie z tą naukową. No a w "Apokawixie" pojawiają się właśnie one. Ale poszłam zwabiona szumem i bardzo dobrymi recenzjami. I rzeczywiście nie żałuję, bawiłam się bardzo dobrze, film jest zrobiony znakomicie. Świetne tempo, klimat, role, zwłaszcza młodych aktorów. Trudno wymieniać wszystkich, podam tylko dwa nazwiska - Mikołaj Kubacki i Marta Stalmierska, która w Gdyni dostała nagrodę za debiut. Dlatego nie dziwi też zasłużona nagroda dla reżyserki castingu na gdyńskim festiwalu. Wszystko to prawda tyle tylko, że wkrótce po seansie wrażenia przygasły. To film, który z przyjemnością się ogląda, świetnie się człowiek na nim bawi, ale potem szybko zapomina. Piszę o zabawie, bo poważne przesłanie filmu (katastrofa klimatyczna) do mnie nie trafia. Nie, nie, sama katastrofa przejmuje mnie mocno, napełnia fatalizmem, tylko ta filmowa nie. Cóż, nie ja jestem targetem "Apokawixy". Ciekawe, jak na film reaguje młoda widownia. Zresztą tym razem nie o powagę przede wszystkim chyba chodziło. Tak czy inaczej polecam.

Jeszcze bardziej polecam "Alcarras" hiszpańskiej reżyserki Carli Simon, film nagrodzony Złotym Niedźwiedziem na zeszłorocznym Berlinale. Może ktoś widział jej "Lato 1993" - równie znakomite. "Alcarras" to zrealizowana niemal w dokumentalnej formie opowieść o drobnych hiszpańskich rolnikach, którzy nie mają szans w starciu z wielkimi producentami żywności, więc ich gospodarstwa skazane są na zagładę. Nic dziwnego, że niektórzy decydują się sprzedać ziemię pod farmy paneli słonecznych. To zresztą problem w całej Europie, także w Polsce. Bohaterowie filmu, grani przez znakomitych naturszczyków, może stąd to wrażenie dokumentalnej formy, należą do jednej rodziny, która od lat hoduje przede wszystkim brzoskwinie. Teraz nie tylko z powodu, o którym pisałam przed chwilą, także w wyniku dawnych zaniedbań stoją w obliczu utraty ziemi. Dom jest ich, ale sady brzoskwiniowe oficjalnie nie, a właściciel chce zamienić je na wspomnianą farmę paneli słonecznych. Spieszą się więc, aby przynajmniej zebrać ostatni zbiór. Ale nie tylko z powodu wagi problemu warto obejrzeć ten film. Cała przyjemność to obserwacja rodziny - relacji między nimi, rodzącego się konfliktu spowodowanego kryzysem, psychologicznych niuansów, miotania się, wreszcie, co bardzo ważne w wypadku Carli Simon, obserwacja, jak radzą sobie w tym wirze wydarzeń najmłodsi, dzieci i nastolatki. Już w poprzednim filmie reżyserka opowiadała historię z perspektywy dziecka, tu aż tak daleko się nie posunęła, ale młodzi bohaterowie są nadal w centrum jej uwagi. Kilkulatki niewiele rozumieją, dla nich wszystko jest okazją do znakomitej zabawy, stwarzania sobie swoich światów. Cierpią, bo z powodu rodzinnego konfliktu nie mają już ze sobą codziennego kontaktu. Tymczasem nastolatki mocno przeżywają to, co się dzieje, nie potrafią sobie z tym poradzić, buntują się po swojemu. Dorośli też są zagubieni. Chociaż film bardzo przypomina dokument, to wiele w nim poezji i wzruszeń. Przy czym nie są to wzruszenia wywołane w nachalny, sentymentalny sposób. Łzy nie płyną po twarzy, ale pozostają pod powiekami. Piękny, poruszający film.

Zupełnie nieoczekiwanie interesujący okazali się również francuscy "Pasażerowie nocy" z Charlotte Gainsbourg w roli głównej. Przegapiłam ten film zaraz po premierze, zresztą trudno teraz nadążyć, tyle interesujących nowości jak zwykle jesienią. Cieszę się, że w ostatniej chwili udało mi się go zobaczyć. To też historia rodzinna, tyle że to rodzina wielkomiejska, ich problemy są inne, bardziej przyziemne, chociaż nie mniej dotkliwe. Chodzi o kryzys małżeński. Mąż odchodzi do innej, Elisabeth zostaje sama z nastoletnimi dziećmi, które też mają swoje problemy. Musi się pozbierać, iść do pracy, a dotąd zajmowała się tylko domem. Cierpi, wsparcie okazuje jej ojciec. Elisabeth jest wrażliwą kobietą, dlatego mimo rodzinnego kryzysu decyduje się pomóc młodej dziewczynie, która nieoczekiwanie staje na jej drodze. To rodzi kolejne komplikacje. I tak to płynie, niby nic, zwyczajne życie, opowieść o kobiecie na zakręcie, a jednak działa i świetnie koresponduje z "Alcarras". Ja obejrzałam oba filmy dzień po dniu, może stąd takie wrażenie. Tyle że "Pasażerowie nocy" mimo wszystko krzepią, czego nie można powiedzieć o "Alcarras". Kiedy rozstajemy się z bohaterami tego filmu, nie wszystko znajdzie swoje rozwiązanie, nie wiemy, jak dalej potoczy się ich historia. Czy syn spełni swoje marzenie? A co będzie z Talulah, tą dziewczyną, którą przygarnęła Elisabeth? Czy wyjdzie na prostą? Nie wiadomo, jak to w życiu - poznajemy kogoś, jesteśmy z nim blisko, potem znika nam z horyzontu i nie mamy pojęcia, co u niego. I tak to się plecie.

 

Popularne posty