Wasilij Grossman "Wszystko płynie"

Po przeczytaniu "Życia i losu" (pisałam), arcydzieła Wasilija Grossmana, było dla mnie oczywiste, że wkrótce sięgnę po drugą  powieść tego rosyjskiego pisarza: "Wszystko płynie" (W.A.B. 2010; przełożyła Wiera Bieńkowska). Długo nie zwlekałam (wersja robocza tej notki powstała we wrześniu). Teraz pozostaje mi żałować, że to już ostatnie spotkanie z jego twórczością.

"Wszystko płynie" to ostatnia i niedokończona powieść Grossmana. Na pewno nie jest to książka tej miary, co przywołane przeze mnie "Życie i los", w końcu nie co dzień powstają arcydzieła (nie lubię wielkich słów, ale nie waham się użyć go w tym wypadku). Jednak i ona jest lekturą obowiązkową. Może jednak warto zacząć znajomość z pisarzem właśnie od niej, aby na koniec zostawić sobie najsmaczniejszy kąsek? W każdym razie w tej czy innej kolejności obie przeczytać się powinno.

Moja dzisiejsza bohaterka sporo różni się od swojej poprzedniczki. Jej akcja rozgrywa się po śmierci Stalina, kiedy  w Związku Radzieckim puszczają polityczne i ideologiczne lody. Jej głównym bohaterem jest Iwan Grigorjewicz, który wraca do Moskwy i do życia, chciałoby się powiedzieć, po latach spędzonych w jednym z łagrów. Szmat czasu spędził w więzieniach i łagrach jako więzień polityczny. Jeśli tak na serio zastanowić się nad tym faktem, aż trudno go ogarnąć rozumem. Ponad trzydzieści lat w zamknięciu! Przeładowane, brudne cele, przesłuchania, tortury, transporty, wyniszczająca praca, syberyjskie zimno ... W międzyczasie wszystko się zmieniło, dorosło kolejne pokolenie. Iwan próbuje odszukać ludzi ważnych dla niego w młodości. Trudno odnaleźć mu się po tylu latach w nowym dla niego świecie. Ale nie czuje się zgorzkniały. Niczego wielkiego od życia już nie oczekuje. Najważniejsze dostał: wolność. Bo pomimo trzech dekad spędzonych w zamknięciu, nie odzwyczaił się od wolności jak wielu jego towarzyszy niedoli. Może zabrzmi to paradoksalnie, ale to on, a nie ci wszyscy, którzy wiedli w tym czasie normalne życie, jest zwycięzcą. Może tylko niewielką przesadą będzie stwierdzenie, że uniknąć losu takiego jak Iwan mogli albo niektórzy wierni, partyjni towarzysze (przecież też nie zawsze), albo ludzie idący z życiem, a właściwie z komunistyczną władzą, z aparatem przemocy, na daleko idące kompromisy. Kompromisy tak wielkie, że jeśli zachowało się resztki przyzwoitości, trudno potem było spojrzeć w lustro. Nie wiem w jakiej mysiej dziurze trzeba było się skryć, aby pozostać przyzwoitym człowiekiem i nie trafić w końcu do więzienia czy łagru. Grossman w obu swoich powieściach pokazuje mechanizm łamania ludzkich charakterów. Tragiczne to czasy (a czasy te trwały prawie pół wieku, a i potem przecież sielsko nie było), kiedy człowiek chcąc ocalić swoje życie, musi się zeszmacić (bywało, że i to nie pomogło), a jeśli pragnie pozostać przyzwoitym człowiekiem, nie ma dla niego ratunku. Nie każdy potrafi uczciwie przyznać się do swoich błędów, co przecież równałoby się stwierdzeniu, że życie się zmarnowało, że jest się szubrawcem. Działa mechanizm wyparcia i samousprawiedliwiania. Kuzyn Iwana, który dzięki raz mniejszym, raz większym świństwom nie tylko ocalał, ale i zrobił uniwersytecką karierę, szukając usprawiedliwienia, próbuje udowodnić sobie, że jego los wcale taki lekki też nie był. Cóż, myśli, przekonując sam siebie, Iwan nie ma pojęcia, jak żyło się przez te wszystkie lata. I jest w tym sporo racji. Wieczne lawirowanie, strach, moralne skarlenie.

Powieść Grossmana składa się właściwie z kilku epizodów, z kilku zwięźle przedstawionych ludzkich losów, każdy z nich mógłby być kanwą kolejnej opowieści. Tych bohaterów poznajemy dzięki Iwanowi. Jednych spotyka w czasie swoich peregrynacji, innych tylko wspomina. Są wśród nich kuzyn, dawny przyjaciel, który okazał się donosicielem, prosta kobieta, u której wynajmuje pokój i inni. Opowieści o nich tworzą panoramę tamtych czasów. Cała książka jest przejmująca, ale najbardziej dotkliwe są dwie historie, wcale nie najważniejsze, raczej epizodyczne. Bohaterką jednej jest Masza, młoda, piękna kobieta, która trafia do syberyjskiego łagru, tylko dlatego, że jest żoną uwięzionego wroga ludu. Nie rozumie, co się z nią dzieje, umiera ze strachu i tęsknoty za mężem i pozostawioną na wolności córeczką. Długo łudzi się nadzieją, że wszystko okaże się nieporozumieniem, że wyjdzie na wolność, że spotka tam męża i dziecko. Historii Maszy nie łagodzi wcale zjadliwa ironia, z jaką jest opowiadana. I druga opowieść: o mieszkańcach ukraińskiej wioski w czasach wielkiego głodu. Gdyby Grossman rozwinął wszystkie wątki, powstałaby być może powieść na miarę "Życia i losu".

Aby dopełnić obrazu całości, dodam jeszcze, że całość wieńczą filozoficzno-historiozoficzne rozważania Iwana na temat Rosji. Wolność, niewola, zniewolenie, pańszczyzna, Lenin i Stalin - wokół takich postaci i zagadnień krążą jego myśli. Jednym z kluczowych jest tragiczne stwierdzenie, że rozwój Rosji dokonywał się zawsze dzięki zniewoleniu. Nie podejmuję się tutaj streszczenia jego refleksji. Nie ukrywam, że aby to zrobić, musiałabym prześledzić je jeszcze raz, bardzo uważnie.

Lektura powieści Grossmana na pewno wymaga czytelniczego trudu, ale warto go podjąć.

"To tylko wiatr"

Jak przekonać kogoś, aby obejrzał ten film? Obawiam się, że "To tylko wiatr" Benedeka Fliegaufa zobaczy garstka widzów. Takie niezalecające się do widza filmy z góry skazane są na niepowodzenie. Nie pomoże mu też brak reklamy i promocji. Kto o nim usłyszy? Jest zupełnie niekomercyjny, bardziej przypomina dokument niż fabułę: jeden dzień z życia romskiej rodziny. Nic atrakcyjnego, dzień jak każdy inny. A przecież to film niezwykle ważny. "Węgierskie "Pokłosie"", kątem oka dostrzegłam tytuł recenzji Janusza Wróblewskiego zamieszczonej w "Polityce". Ja też miałam takie skojarzenie. Pomyślałam sobie, że tym razem to węgierski reżyser wyciąga trupa z szafy. Trupa całkiem świeżego. Chociaż opowieść pokazana w filmie jest fikcyjna, to nawiązuje do zdarzeń autentycznych. Opowiada o pogromach romskich rodzin, jakie miały miejsce na Węgrzech kilka lat temu. Tak, to, co widzimy na ekranie, zdarzyło się naprawdę. To nie film, tak było. Tym bardziej przeraża. Nie wiem, jaką frekwencję miał ten obraz na Węgrzech, w Polsce na pewno mizerną. A przecież powinno się "To tylko wiatr" zobaczyć! Mimo że jest tak ostentacyjnie nieatrakcyjny i smutny. Zapewniam jednak, że ogląda się go z zainteresowaniem. Może to przekona niezdecydowanych. I jeszcze gwoli uzupełnienia podaję informację, że na ostatnim Berlinale zdobył Srebrnego Niedźwiedzia. Naprawdę nie powinno się go przeoczyć. A jeśli ktoś już w kinie był, może czytać dalej.

Właściwie od początku wiadomo, co się zdarzy, a mimo to oglądałam film w napięciu. Reżyser umiejętnie buduje atmosferę zagrożenia. Jest zwyczajny dzień, cała rodzina wyrusza do swoich obowiązków, ale gdzieś czai się niepokój. Może właśnie o sile tego filmu decyduje kontrast pomiędzy  wręcz celebrowaną przez twórców codziennością a zbrodnią, która wisi w powietrzu. Obserwujemy jeden dzień z życia romskiej rodziny. Domyślamy się, że będzie to dzień ostatni. Nic nadzwyczajnego się nie wydarzy. Jest jak zawsze. Pierwsza wstaje matka. Musi nakarmić starego ojca, wydać polecenia dzieciom, nie ma czasu na zjedzenie śniadania. Kamera pokazuje brudną, zabałaganioną kuchnię. Potem zrobi to jeszcze dwukrotnie: kiedy ze wspólnego łóżka zwloką się dzieci. Najpierw starsza Anna, potem młodszy Rio. Każde z nich odbędzie też podobną drogę: ścieżką pomiędzy krzewami, przez las rozświetlony słońcem do drogi, gdzie jest przystanek autobusowy. Ten zielony las, właściwie aż nienaturalnie żółty, przez kontrast jeszcze bardziej wydobywa brzydotę otoczenia. Nędzną chatę, brudną i zaniedbaną. Stary bunkier, w którym gromadzi swoje skarby Rio. Zniszczony dom innej romskiej rodziny, która niedawno została zamordowana. Pobocze szosy sprzątane przez  Ptaśkę. Byle jaką wioskę. Zapijaczonych, zaćpanych ludzi. W takim świecie żyją Romowie. Nędza, beznadzieja, brud, bylejakość, brak perspektyw, wrogość otoczenia. Z niechęcią, pogardliwymi uwagami zetkną się bohaterowie opowieści w ciągu tego dnia kilkakrotnie. Niewiele osób jest im życzliwych. Ale są. Szefowa zmiany Ptaśki, która przyniesie jej reklamówkę używanych ubrań i powie, aby uważała na siebie. Wytatuowane koleżanki Anny, dla których projektuje tatuaż. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że reżyser nie pokazuje świata Romów w czarno-białych barwach. Z całą bezwzględnością wskazuje problem. Piją, ćpają, zajmują się lewymi interesami, nie dbają o otoczenie, wdają się w bójki i w kłótnie. Anna nie stanie w obronie swojej molestowanej przez kolegów koleżanki z klasy. Woli wyjść i udawać, że niczego nie widzi. Dlaczego? Pewnie sama boi się o siebie. Może, żyjąc w takim świecie, zobojętniała na zło? Może ta koleżanka jej dokuczała? Gdzie tu jest skutek, a gdzie przyczyna? Ile tu winy samych Romów, a ile ich węgierskich sąsiadów? Kto odpowiada za ten stan beznadziei? Nie chcą czy nie mogą żyć inaczej? Czy alkohol i narkotyki to ucieczka? Opium, które ogłusza i pozwala zapomnieć, ale jednocześnie uniemożliwia wyrwanie się z tego zaklętego kręgu.

Film świetnie charakteryzuje troje bohaterów. Ptaśka, zmęczona życiem, twarda, o zaciętej twarzy. Kiedy trzeba, potrafi być złośliwa, walczyć o swoje. Odpłacić pięknym za nadobne. Wykonuje najgorsze, słabo płatne zajęcia, wierzy, że wkrótce z dziećmi wyjedzie do Kanady, dołączy do męża. Oschła, nie ma siły albo nie potrafi okazać dzieciom uczuć, chociaż domyślamy się, że są dla niej ważne. Tak jak ważny jest ojciec, którym się opiekuje. Rio, samowolny, chodzi własnymi ścieżkami. Uparcie buduje kryjówkę, do której znosi różne skarby, owoc swoich wypraw po okolicy. Anna, zamknięta w sobie, nieśmiała, samodzielna, próbuje w tych warunkach być normalną dziewczyną. Ubierać się jak one, zyskać ich zainteresowanie, uczyć się. Ale pozostaje na uboczu, jest wycofana, samotna. Zdana na siebie. Potrafi współczuć i troszczyć się o innych. Łapią za gardło sceny, kiedy zabiera małą, śliczną Zitę nad jezioro. Zajmuje się nią, myje jej włosy, rozczesuje. Jest coś rozczulającego, wzruszającego w tych codziennych czynnościach. Anna jest delikatna i czuła. Zita piękna jak z obrazka, przypomina księżniczkę. Jaki los ją czeka? Co dobrego może ją spotkać w zapijaczonym domu? Ich rozstanie naznaczone jest przeczuciem tego, co się wydarzy. Jest w nim coś tragicznego i smutnego. Zita wraca do chaty, w której nikt na nią nie czeka, Anna zmierza ku swemu przeznaczeniu. To ich ostatnie spotkanie. Kto umyje małej Zicie włosy? Kto się do niej uśmiechnie? Kto zainteresuje?

Anna i Rio są nad wiek dojrzali. Mimo że tego nie pokazują, doskonale zdają sobie sprawę z zagrożenia. Rio w poszukiwaniu swoich skarbów wchodzi do chaty sąsiadów, którzy zostali zamordowani. Ogląda to, czego na pewno nie powinien widzieć kilkunastoletni chłopak. Jest świadkiem rozmowy, która nie powinna dotrzeć do jego uszu. Wie, co im grozi, dlatego szykuje kryjówkę. Jego na pozór chłopackie, beztroskie życie, życie rodem z przygodowych, dziecięcych książek zaprawione jest odorem rozkładu i śmierci. Rio jest jak dziecko wojny bawiące się w zgliszczach zbombardowanych domów. W getcie jego rówieśnicy pewnie też wymyślali sobie jakieś zabawy. Anna również nie jest głucha i ślepa. Kiedy rozmawia z ojcem, prosi go, aby przyjechał. Robi się niebezpiecznie. Powinien przy nich być, chronić. Bez niego są jeszcze łatwiejszym celem. Oczywiście to poczucie bezpieczeństwa, które miałby im dać, jest złudne.

Zwyczajny dzień pełen rutynowej mitręgi, ale i chwil przyjemnych, zbliża się ku końcowi. Groza narasta. Jakieś nieuchwytne zło czai się gdzieś obok. Czujne, zalęknione spojrzenia lustrują las. Gdzieś mignie jakiś człowiek, jakiś samochód. A może to tylko wyostrzona niepokojem wyobraźnia podsuwa groźne obrazy? Kiedy każde z bohaterów samotnie wędruje przez zmierzchający las, czujemy ich niepokój. Byle do domu, byle do rana. Noc niesie jeszcze większy strach. Trudno zasnąć. To tylko wiatr, pocieszają się wzajemnie. Ale następnego dnia już nie będzie. Suche strzały rozdzierają ciszę. Wszystko dzieje się tak szybko. Egzekucja, chociaż na szczęście jej nie widzimy, budzi przerażenie. Dlaczego? Dlaczego ktoś z premedytacją strzela do ludzi? Co z tego, że są ubodzy, brudni, zaniedbani? Odpowiedź jest tyleż oczywista, co banalna i zatrważająca. Bo są inni, obcy.

Na koniec jeszcze dwie refleksje. Przeraża obojętność otoczenia i sytuacja bez wyjścia. Zagrożona romska społeczność może liczyć tylko na siebie. Nikt im nie pomoże. Dwaj policjanci prowadzący śledztwo zamiast chronić po cichu sprzyjają mordercom. Pochwalają ich intencje. I refleksja druga. Dopiero śmierć sprawia, że Ptaśka, Anna i jej dziadek pięknieją w swoich paradnych, trumiennych strojach. I dopiero teraz mogą liczyć na szacunek troskliwie ubierani przez pracownika kostnicy.

Paweł Smoleńskii "Arab strzela, Żyd się cieszy"

Właśnie ukazała się kolejna książka Pawła Smoleńskiego o Izraelu pod bardzo zwodniczym

tytułem "Arab strzela, Żyd się cieszy" (Świat Książki 2012). Nie zamierzam go jednak objaśniać, aby nie zdradzać wszystkiego. Tym razem autor, można powiedzieć: specjalista od Izraela (Warto sięgnąć po jego poprzednią książkę "Izrael już nie frunie" wydaną przez Czarne, o której pisałam.), skupił się na wycinku izraelskiej rzeczywistości. W swoich reportażach portretuje Arabów: wszystkich tych, którzy po 1948 roku, kiedy powstało państwo Izrael (dla Żydów Dzień Niepodległości, dla Arabów Nakba, czyli katastrofa, dla jednych narodowe święto, dla drugich dzień przypominający klęskę, rozpad dawnego świata), zdecydowali się zostać w nowym państwie, i ich potomków urodzonych już tu. A trzeba wiedzieć, że co piąty mieszkaniec Izraela jest właśnie Arabem.  Wszyscy oni mają izraelskie obywatelstwo i takiż paszport, pełnię praw obywatelskich poza jednym: nie służą w izraelskiej armii. Wyjątkiem są Druzowie i Beduini. Tyle teorii. W praktyce rozmówcy Smoleńskiego, często jego dobrzy znajomi, innym razem przypadkowo poznani, twierdzą, że czują się obywatelami drugiej kategorii: pogardzani, gorzej traktowani, bez powodu w drobny sposób szykanowani, obrzucani niechętnymi spojrzeniami. Dlatego niektórzy z nich za wszelką cenę usiłują się strojem, wyglądem, zachowaniem upodobnić do Żydów. Wszystko na nic, jak twierdzą. Świdrujące spojrzenia są dowodem na to, że kamuflaż się nie udał. Kiedy Smoleński w rozmowach z nimi twierdzi, że są przeczuleni, gorliwie zaprzeczają. Jakby nie było, w ostatecznym rozrachunku liczy się samopoczucie, a oni czują się jak obcy. Świetnie opisał to w swojej powieści "Arabowie tańczą" Said Kaszua, znany arabski pisarz mieszkający w Izraelu (pisałam). Jest zresztą jednym z bohaterów reportaży Smoleńskiego.

Jeśli, czytelniku tej notki, nabrałeś przekonania, że żydowsko - arabskie stosunki w Izraelu są zero - jedynkowe, jesteś w błędzie. Autor mimo wyraźnej sympatii do swoich rozmówców stara się patrzeć na problem relacji obu społeczności z dystansem i obiektywnie. Tylko wtedy widać, że ta rzeczywistość nie jest czarno - biała. I nie myślę tu wcale o palestyńskich zamachach, bo tym się w zasadzie nie zajmuje. Smoleński stara się w swoim zbiorze reportaży pokazać arabską codzienność w Izraelu. A ta pełna jest paradoksów. Najlepiej oddaje ją taka wypowiedź jednego z bohaterów:

"Dobrze nam, ale też nie dobrze. Lubimy tu mieszkać i nie znosimy."

Dlaczego? Bo z jednej strony czują się obywatelami drugiej kategorii, ale jednocześnie mogą bezkarnie o swojej nienawiści do Izraela mówić i pisać, i robią to w sposób bezkompromisowy. Z jednej strony bardzo im tu źle, ale z drugiej o niebo lepiej niż ich współplemieńcom w krajach arabskich, gdzie nie ma demokracji. Wprawdzie czują się pogardzani przez żydowskich sąsiadów, ale z tęsknotą spoglądają ku nowoczesnemu Tel Awiwowi, gdzie życie przyjemniejsze, swobodniejsze i ciekawsze niż dajmy na to w takiej zamieszkanej przez Arabów Tirze. To prawda, że miejscowości arabskie są często niedoinwestowane, a więc biedne, ale przecież podobnie jest z małymi mieścinami gdzieś na Pustyni Negew, w których mieszkają Żydzi. Los młodego człowieka i tu, i tu jest równie beznadziejny. A przecież wielu izraelskich Arabów to ludzie bardzo zamożni. Świetnie wykształceni zrobili kariery jako naukowcy, prawnicy, lekarze, dziennikarze czy pisarze. Mieszkają w bogatych osiedlach, za sąsiadów mając równie zamożnych Żydów. Co ich łączy z ich ubogimi krewnymi zza miedzy? Dobrze, jeśli jest to przynajmniej empatia. Takich paradoksów można by jeszcze wymienić kilka. Zakończę ich wyliczanie jednym, niezwykle ważnym. Dziś większość Arabów w Izraelu uważa się za Palestyńczyków. Ale świadomość palestyńskiej tożsamości narodowej pojawiła się w jakiś czas po utworzeniu Izraela. Wcześniej byli tu po prostu Arabowie. To jednak nadal nie jest cała prawda o życiu społeczności arabskiej w Izraelu. Rozmówcy Smoleńskiego opowiadają o tym, jak nigdzie nie czują się u siebie (często najlepiej im w Europie). Mówią mu o różnicach między starszym a młodszym pokoleniem. Kiedy starsi tęsknią do dawnego świata, tego sprzed Nakby, młodsi nie rozumieją tych sentymentów, za to przeszkadza im brak swobody obyczajowej, nie czują związku z religijnością rodziców (ale jednocześnie w arabskich miejscowościach nastroje religijne radykalizują się, coraz więcej kobiet nosi chusty). Narzekają się, że Żydzi zmienili się na niekorzyść. Dawniej nie byli może szczególnie serdeczni, ale jednocześnie nie wrodzy jak dziś. Szczególnie młode pokolenie rozzuchwalone służbą w wojsku potrafi traktować arabskich obywateli Izraela pogardliwie. Żalą się, że nie rozumieją, dlaczego Żydzi, którzy nadal opłakują miejsca, które zostawili w Europie, nie potrafią zrozumieć rozpaczy Arabów opłakujących swój raj utracony.

Czy jest coś, co łączy obie społeczności, co pozwala zapomnieć o wzajemnych urazach i wrogości? Tak to ... miłość do piłki nożnej. Chociaż izraelska piłka, jak czytam w książce, nie stoi najwyżej, kochają ją tu wszyscy i Arabowie, i Żydzi. Ta namiętność pozwala przekraczać granice i nikogo nie dziwi, że Żyd gra w arabskiej drużynie i odwrotnie.

Smoleński traktuje swoich bohaterów z uwagą, sympatią, pochyla się nad ich problemami, stara się ich zrozumieć, współczuć, ale też nie rozdziera szat. Sytuacja Arabów w Izraelu, jak twierdzi, nie jest specjalnie różna od sytuacji mniejszości narodowych w innych państwach. Dostrzegając problem, stara się jednocześnie go oddemonizować.

Warto sięgnąć po ten zbiór reportaży. To zbyt ważny zakątek świata, aby nic o nim nie wiedzieć. No i jaki ciekawy.

"Tango libre", film, który można sobie darować.

Bywa, że miłość do kina prowadzi mnie na manowce. Tak było i tym razem. Po kilku filmach dobrych, wartych uwagi, świetnych i poruszających w końcu musiała nastąpić wpadka. Cóż, to ryzyko wpisane w życie kinomaniaka. Najczęściej jestem w stanie przeboleć pieniądze wyrzucone w błoto, gorzej, kiedy do tego dochodzi poczucie straconego czasu, wykradzionego z napiętego kalendarza. Pewnie dlatego tym razem ogarnęła mnie taka złość, kiedy poczułam, że dałam się nabić w butelkę. A "Tango libre", belgijsko-francusko-luksemburska produkcja, skusiło mnie tematyką i zdobytymi nagrodami. Kiedy przeczytałam, że to zwycięzca tegorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego i zdobywca nagrody specjalnej jury w Wenecji, pomyślałam, na moje nieszczęście, że warto wybrać się do kina. Wyszłam zirytowana (właściwiej byłoby napisać wkurzona). Historia Alice, miłośniczki tanga, która odwiedza w więzieniu jednocześnie i męża, i kochanka odsiadujących wyrok za napad, w którym zginął policjant, brzmi zachęcająco. Jeśli do tego dodać jeszcze tego trzeciego (a właściwie czwartego), strażnika więziennego spotkanego na kursie tanga, robi się jeszcze bardziej intrygująco. I początkowo rzeczywiście ogląda się nieźle. Ciekawy montaż budujący nastrój, aktorka przyciągająca uwagę, tango. Zapowiada się na kino trochę psychologiczne, trochę społeczne: skomplikowana sytuacja uczuciowa z dzieckiem bohaterki w tle. Miejscami bywa intrygująco, miejscami ekscytująco i zabawnie, kiedy kilkunastu więźniów uczy się tańczyć tango. Ale z czasem film rozczarowuje. Powinien poruszać, tymczasem losy bohaterów niewiele mnie obchodzą. Robi się banalnie. Ale najbardziej zirytowało mnie (powiedzmy bez ogródek: wkurzyło) zakończenie. Nieoczekiwanie z innej bajki: ni to komediowe, ni to groteskowe, rodem z innego filmu. Osoby siedzące obok zaczęły się głośno śmiać i jestem przekonana, że był to śmiech bezsilnego widza zdumionego idiotycznym zakończeniem. Właściwie miałam ochotę im zawtórować. Irytacja z powodu zmarnowanego czasu sprawiła jednak, że zaczęłam zgrzytać zębami.

Wojciech Jagielski "Wypalanie traw"

Wojciecha Jagielskiego znałam dotąd z publikacji prasowych, nie czytałam żadnej z jego książek. Dlaczego wobec tego nagle sięgnęłam po najnowszą, "Wypalanie traw" (Znak 2012)? Powodem były nie tylko bardzo pozytywne opinie, ale przede wszystkim tematyka. Od czasów lektury "Suchej białej pory" Andre Brinka zawsze sięgam po książki z RPA, oczywiście jeśli tylko wpadnie mi w ręce coś interesującego. Nie powiem, żeby było tego jakoś specjalnie dużo, ale tych kilka, które przeczytałam, pozwoliły mi chociaż trochę zorientować się w sytuacji tego kraju. Reportaż Jagielskiego tę wiedzę znakomicie uzupełnił. Napisałam reportaż, ale to określenie nie bardzo pasuje do "Wypalania traw". Już lepsze byłoby stwierdzenie reportaż literacki. Zaczyna się jak powieść. Trzecioosobowy narrator w pierwszym rozdziale przypominającym prolog prezentuje bohaterów swojej książki. Czarnoskórego Tommiego Lerefolo, miejskiego radnego w miasteczku Ventersdorp. Raymonda Boardmana, farmera, potomka angielskiego pastora, który około roku 1820 przybył do Kraju Przylądkowego (zalążek dzisiejszego RPA). Henka Malana, Bura, właściciela  nie najlepiej prosperującej tawerny Pod Rajskim Żurawiem, jednym słowem przedstawiciela niższej warstwy białych. I przede wszystkim Eugene'a Terre'Blanche'a, farmera, założyciela Afrykanerskiego Ruchu Oporu, człowieka, którego bali się politycy, a czcili Burowie, głównego bohatera tej opowieści. Ale już kolejny rozdział to bez wątpienia literatura faktu: ujawnia się reporter, który  nie eksponując siebie nadmiernie, rozmawia z bohaterami tej historii i przekazuje informacje o kraju. Potem obie techniki pisarskie będą się przeplatać. Może właśnie dzięki temu opowieść jest tak interesująca, że trudno się od lektury oderwać.
Chociaż książka ma swoich wyraźnie nakreślonych bohaterów (najważniejszych wymieniłam, ale jest ich znacznie więcej), znakomicie scharakteryzowanych i opowiedzianych, to jest także historią RPA w pigułce (trzystustronicowej). Nawet czytelnik, który niewiele wie o tym rejonie świata, dowie się całkiem sporo, a ktoś, kto trochę już się orientuje, swoje wiadomości poszerzy i uporządkuje. Jagielski pisze o początkach kolonizacji Przylądka Dobrej Nadziei przez przybyłych z Europy Holendrów (to od nich wywodzą się Burowie), o konflikcie brytyjsko - holenderskim o te tereny, o walkach z rdzennymi mieszkańcami tych ziem, o Wielkiej Wędrówce Burów, która stanowi ich mit założycielski, o wojnie zwanej burską, wreszcie o ideologii apartheidu i długoletniej walce z nim czarnych mieszkańców pod wodzą Nelsona Mandeli, no i również o tym, co stało się z krajem, kiedy ten znienawidzonysystem ostatecznie się skończył. A wszystko to niezwykle interesujące. Autor kreśli też sytuację społeczną. Pokazuje konflikty rozsadzające społeczeństwo RPA. Wbrew stereotypom nie jest to tylko konflikt pomiędzy czarnymi a białymi. Mur dzieli również tych ostatnich. Anglicy, a właściwie potomkowie angielskich kolonizatorów, i Burowie to dwa odrębne światy. Dzielą ich zaszłości historyczne, religia i stosunek do apartheidu, którego ideologiczne podwaliny stworzyli Burowie. Oni swoją niechęć do czarnych wywiedli z religii, z Biblii. Apartheid oznacza po prostu osobno. Wszystkie zakazy i nakazy, które, o czym się raczej nie wie, dawały się we znaki także białym, służyły niemieszaniu ras: czarnej i białej (szczególnie Burów, którzy uważali się za naród wybrany). Inaczej rdzennych mieszkańców traktowali Anglicy. Oczywiście też z wyższością (podobnie jak mieszkańców innych kolonii, na przykład Hindusów), ale wynikało to z banalnych pobudek. Czuli się po prostu lepsi, cywilizowani. Chociaż mniej więcej wiemy, czym był apartheid, Jagielski pozwala znacznie lepiej poznać koszmar i aberrację tej ideologii. Pokazuje jak wyglądało życie czarnych i białych obwarowane szczegółowymi przepisami regulującymi każdą dziedzinę, a wszystko po to, aby mogli żyć całkowicie osobno. Ale "Wypalanie traw" to także opowieść o tym, co dzieje się, kiedy nastąpi wielka zmiana (taką zmianą był koniec apartheidu, zwycięstwo Mandeli, przejęcie władzy przez czarnych w pokojowych negocjacjach). I w tym sensie to opowieść uniwersalna. Jest jak zawsze. Najpierw wielka radość, potem rozczarowanie. Nieprzygotowanie zwycięzców do sprawowania władzy, widoczne szczególnie na prowincji. Koncesje na rzecz białych, dawnych prześladowców, w imię wyższych racji. Rozwarstwienie społeczne i poczucie, że od zwykłego człowieka, nawet jeśli jest miejskim radnym (Tommy Lerefolo), nic nie zależy, że wszystko decyduje się gdzieś daleko na szczytach niedosiężnej władzy. No i znane choćby z "Hańby" Coetzee'go niepokoje społeczne: napady na białych farmerów. Ich przyczyną jest nie tylko chęć odwetu, ale także bieda wykluczonych czarnych.
Ale książka Jagielskiego to nie wykład historyczny czy praca z dziedziny socjologii. To przede wszystkim opowieść o ludziach z prowincji, ich nadziejach i rozczarowaniach. O Tommym Lerefolo, który kiedyś walczył z apartheidem, siedział w więzieniu, był torturowany, a teraz stopniowo poddaje się zniechęceniu, bo widzi, że w Ventersdorpie niewiele się zmienia, a i w kraju sprawy nie mają się dobrze. Lata płyną, czarni i biali nadal żyją osobno. O Raymondzie Boardmanie, białym idealiście, dla którego koniec apartheidu oznacza ulgę, możliwość symbolicznego oczyszczenia, naprawienia krzywd. Ale i jemu przyjdzie rozczarować się nową rzeczywistością. Bo czarni na farmie nie chcą poczuć się współgospodarzami, bo biali traktują go jak wroga (nie tylko z powodu tego, że nie jest Burem, przede wszystkim dlatego, że stara się traktować czarnych jak partnerów, chcąc im zadośćuczynić krzywdy), bo robi się niebezpiecznie, bo farmę nękają finansowe problemy, bo czuje się na prowincji obco, mimo że to ziemia jego przodków. O Henku Malanie, który teraz musi ustąpić nie tylko bogatszym białym, ale i czarnym. Dla niego koniec apartheidu oznacza tylko strach przed nowym. To dlatego tacy jak on byli wiernymi wyznawcami białego guru, wodza, obrońcy apartheidu, makiawelicznego twórcy Afrykanerskiego Ruchu Oporu, Eugene'a Terre'Blanche'a. Ale i on jest rozczarowany. Bo chociaż hipnotyzował tłumy podzielających jego poglądy Burów, to kiedy przyszło do ostatecznej rozgrywki, większość pozostała bierna. Bo zdradzili burski naród jego przywódcy, a on, ostatni bojownik, trafił do więzienia za złe traktowanie czarnych, co nie mieściło mu się w głowie. Bo zgorzkniały musiał zająć się farmą, czego nie lubił. A jeśli był świadom swojego końca, to i on musiał go rozczarować.
A może książka Jagielskiego jest przede wszystkim o tym, ile zła niesie fanatyczna ideologia o religijnych korzeniach? A może o prowincji, która konserwuje to, co było, i opiera się zmianom, nienawidzi inności, wytwarza własne zależności i więzi? A może o sławie i upadku niebezpiecznej, charyzmatycznej jednostki? Dajmy spokój tej wyliczance. Jest po prostu  "Wypalanie traw" o tym wszystkim. Świetna książka, chociaż smutna. Trudno dostrzec w niej światełko nadziei. Opisywany świat mimo że piękny, mnie wydaje się odstręczający. A jednak Wojciech Jagielski mówi, że RPA go fascynuje. Dlaczego? Przyznam, że nie bardzo rozumiem, wszak kreśli obraz tego kraju w ciemnych barwach. Kiedy czytam książki Pawła Smoleńskiego o Izraelu, to przy całym jego krytycyzmie, odnajduję w nich fascynację autora tym miejscem. Inaczej jest w przypadku Jagielskiego. Może odpowiedź na pytanie, co go tak ciągnie do RPA, znajdę w jego następnej książce, którą teraz pisze.

"Mój rower" Piotra Trzaskalskiego

Już dawno powinnam była napisać o najnowszym filmie Piotra Trzaskalskiego "Mój rower", który wchodził do kin w atmosferze euforycznej. No może trochę przesadzam, w każdym razie poprzedziła go fama czegoś, co koniecznie należy obejrzeć. Swoje zrobiła reklama i nagroda za scenariusz w Gdyni. Muszę przyznać, że po serii filmów ciężkich "Mój rower" obejrzałam z przyjemnością, chociaż przypisywanie mu głębi uważam za przesadę. Ot, sprawnie zrobiony, sympatyczny film o wyprawie trzech skonfliktowanych ze sobą mężczyzn z jednej rodziny. Dwaj z nich są skrajnymi egoistami zapatrzonymi w siebie. Starszy, grany przez Michała Urbaniaka, to  Piotruś Pan. Jego syn, w tej roli oschły i niesympatyczny Artur Żmijewski, myśli tylko o swojej muzycznej karierze, jest do bólu pragmatyczny i wyprany z empatii. Ojciec przynajmniej zdaje sobie sprawę z własnych przewin, syn jest przekonany o swojej nieomylności. Cierpi na tym najmłodszy. Wykorzeniony, wychowywany tylko przez matkę,  bez ojca, z dala od rodziny. Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że najlepsze partie filmu to spotkanie dwóch dawnych kumpli (myślę o bohaterach granych przez Urbaniaka i Witolda Dębickiego). Scena, kiedy pijani, przy akompaniamencie pianina śpiewają piosenki Maryli Rodowicz, jest rzeczywiście i  śmieszna, i nostalgiczna. Do tego dobre role Krzysztofa Chodorowskiego (gra najmłodszego z tej trójki)  i wspomnianych już Urbaniaka oraz  Dębickiego. Żmijewski zrywający ze swoim wizerunkiem ujmującego przystojniaka też może być. Jak potoczy się akcja można w zasadzie przewidzieć, zaskoczeń specjalnych nie ma. Nawet irytująco sentymentalnego zakończenia można było się domyślić . To tyle. Fajny, sympatyczny film, ale dorabianie mu na siłę gęby głębokiego obrazu psychologicznego jest przesadą. Inspirowana tym, co na ekranie, dyskusja na temat na temat kondycji mężczyzn ograniczyłaby się do kilku banałów.

Norman Manea "Kryjówka"

O rumuńskim pisarzu Normanie Manei przebywającym od 1986 roku na emigracji w Stanach usłyszałam jakiś czas temu. Natknęłam się na jego eseje i opowiadania, przeglądając książki wydawnictwa Pogranicze, któremu zawdzięczam kilka bardzo ciekawych literackich odkryć. W zeszłym roku moją ciekawość podsyciła nominacja jego wspomnień "Zapiski chuligana" do ścisłego finału nagrody Angelus. No ale jakoś dotąd nie złożyło się, aż tu nagle dowiaduję się, że wydano jego powieść "Kryjówka" (Czytelnik 2012; przełożył Kazimierz Jurczak). Tym razem nie przepuściłam okazji i postanowiłam spotkać się z prozą rumuńskiego pisarza. Spotkanie przedwczoraj dobiegło końca (od napisania tej notki do jej opublikowania minęły prawie dwa miesiące), spieszę więc, aby donieść, jak wypadło.
Jak łatwo się domyślić, powieść Manei to historia, której bohaterami są rumuńscy emigranci z kilku pokoleń przybyli do Stanów w różnym okresie. Łączy ich kariera akademicka i wspólna przeszłość w dawnej ojczyźnie. Jest najstarszy i najwybitniejszy z nich, światowej sławy profesor Dima, którego wspomnienia opublikowane po śmierci staną się przyczyną pewnej sensacyjnej historii. Jest jego uczeń i admirator, Palade, który w imię uczciwości i prawdy nie zawaha się krytykować młodzieńczych faszystowskich sympatii swojego mentora. Ta krytyka, która wywoła burzę i w środowisku emigracyjnym, i w Rumunii, przysporzy jej autorowi wielu kłopotów. Są wreszcie dwaj najważniejsi: Peter Gaspar i Augustyn Gora. Ten pierwszy, rumuński Żyd, jest młodszym kuzynem Lu, żony Augustyna Gory. To on zostanie zamieszany we wspomnianą sensacyjną historię, ponieważ zdecyduje się zrecenzować wspomnienia profesora Dimy.
Mimo że powieść obfituje w różne nieprawdopodobne i awanturnicze historie, które przydarzają się Peterowi Gasparowi, odkąd pojawił się w Stanach, a nastąpiło to stosunkowo późno, bo już po roku 1989, nie jest w żadnej mierze książką przygodową, sensacyjną czy kryminalną. Nie jest to też historia miłosna, chociaż fascynacja, miłość i tęsknota za Lu odgrywa w niej sporą rolę. Czym wobec tego jest? Przede wszystkim opowieścią o niewesołym doświadczeniu emigracyjnym. Mimo że bohaterom udaje się zrobić mniejszą lub większą karierę uniwersytecką, na zawsze pozostaną emigrantami. A oznacza to samotność, wyobcowanie, niemożność prawdziwego porozumienia z Amerykanami i oderwania od rumuńskiej przeszłości: żydowskiej, faszystowskiej i komunistycznej. Przeszłość, chociaż odległa, stale wraca do Paladego, Gaspara, Gory i Dimy. Cały czas pozostają aktualne pytania o postawy wobec faszystów a później komunistów. Kto sympatyzował z tymi pierwszymi, kto donosił tym drugim, kto ośmiela się szargać przeszłość profesora Dimy, niekwestionowanego autorytetu? Chociaż wyjechali, aby odciąć się od tamtych czasów, historia i tak ich dopadnie. Na nic wysiłki, stale kiszą się we własnym sosie. Może dlatego, że mimo długich lat spędzonych w nowej ojczyźnie tak naprawdę czują się tu obco. Prawdziwe spotkanie wymagające zrozumienia jest niemożliwe. Dwa różne światy, które wzajemnie się sobie dziwią. Chociaż wszyscy mówią po angielsku, nie rozumieją siebie, mijają się. Samotność staje się coraz dotkliwsza wraz z upływającym czasem. Coraz bardziej daje o sobie znać starość. Ciało zmienia się, zaniedbane przybiera monstrualne rozmiary, dopada choroba. Lekarze, szpital, operacje, napady paniki, depresja. I z tym wszystkim trzeba się zmierzyć w pojedynkę, bo decyzja o emigracji oznaczała rozstanie z ukochaną, o której nie udało się zapomnieć. Lu, żona i kochanka, jest stale obecna w duszach Gory i Gaspara. Nieuchronnie upływający czas staje się coraz istotniejszym tematem powieści. Jak łatwo się domyślić, nie jest to temat wesoły. Partie książki opowiadające o udrękach choroby, o ciele, które coraz starsze stale o sobie przypomina, są bardzo przygnębiające. To jednak nie jedyne lęki, jakie dręczą bohaterów. Dużo tu rozmaitych strachów powodujących bezsenność, a jeśli nawet uda się zasnąć, senne koszmary nie pozwalają zaznać wytchnienia. Świat nie jest miejscem bezpiecznym. Przyczyną nieprzespanych nocy i dni nieprzynoszących wytchnienia jest  nie tylko przeszłość związana z krajem młodości, ale i to, co dzieje się tu i teraz. Wydaje się, że świat skończył się 11 września 2001 roku.
Gdzie wobec tego znaleźć ratunek przed samotnością, wyobcowaniem i lękiem? Bohaterowie szukają go w książkach. To one dają wolność w komunistycznej ojczyźnie. Dyskusje o rozmaitych lekturach, często zakazanych, toczone w gronie studentów w małym pokoju na mansardzie jednej z bukaresztańskich kamienic pozwalają zapomnieć o tym, co wokół i wzbudzić tęsknotę za innym światem. Naiwni, nie wiedzą jeszcze, że ten świat nie przyniesie im spełnienia. Kto dostąpił zaszczytu bywania na tych literackich wieczorach, czuł się wyróżniony. Potem książki są ratunkiem w samotnym życiu emigranta. Dają schronienie wykorzenionej duszy. Co za paradoks: literatura, która pozwalała marzyć o wolnym świecie, potem w tym wolnym świecie musi koić ból samotności i tęsknoty. Ale książki są też pułapką. Zastępują prawdziwe życie. Nic dziwnego, że trudno się w nim odnaleźć, skoro całą wiedzę o świecie czerpało się i czerpie z lektury. Literatura jest zasadzką, w którą łatwo wpaść. Z jednej strony ratuje, z drugiej, wciągając, oddziela od rzeczywistości. Jak narkotyk. Może prowadzić do dobrego, ale i do złego. Może być przyczyną szczęścia, ale i nieszczęścia. Jest całkiem prawdopodobne, że życie Petera Gaspara potoczyłoby się szczęśliwiej, gdyby zamiast zwrócić się ku książkom, został koszykarzem. Wiele nieszczęść bohaterów ma swoje źródło w lekturach (wątek kryminalno-sensacyjny zaczyna się od opublikowania  wspomnień profesora Dimy). Ale profesor Augustyn Gora nadal wierzy w potęgę literatury, dlatego wyśmiewa ignorancję terrorystów, którzy 11 września zaatakowali centra finansowe i militarne, a nie Bibliotekę. Może dlatego świat przetrwał?
Powieść Manei pełna jest niedopowiedzeń i zagadek. Nie wszystko zostanie wyjaśnione. Nigdy nie dowiemy się, kim jest narrator, który ujawnia się w niektórych partiach książki. Sporo tu snów, fantazji, scen rozgrywających się nie wiadomo: na jawie czy w wyobraźni bohaterów. Dużo literackich aluzji i tropów. To wszystko sprawia, że momentami nie jest to najłatwiejsza lektura, ale na pewno warta uwagi.

Oksana Zabużko "Muzeum porzuconych sekretów"

To, że napiszę o najnowszej powieści Oksany Zabużko, zapowiadałam już jakiś czas temu,


ale w kinie działo się tak dużo, więc ostatnio głównie o filmach było. Dziś spełniam obietnicę. Dlaczego tym razem sięgnęłam po ukraińską pisarkę, którą wcześniej jakoś zbywałam? Przecież dotąd nie przeczytałam żadnej z dwóch jej książek, które zostały wydane w Polsce. Ale niedawno zaczęłam  interesować się trochę tym rejonem Europy, no i przede wszystkim zwabiła mnie zapowiedź na stronach wydawnictwa. Pomyślałam, że to powieść dla mnie. I miałam rację. "Muzeum porzuconych sekretów" (W.A.B. 2012; przełożyła Katarzyna Kotyńska) to książka znakomita. Grubaśna, wielowątkowa powieść, której akcja rozgrywa się na Ukrainie w roku 2004 i w czasach wojennych, i tuż powojennych. Ale wspomnienia bohaterów sięgają z jednej strony do lat wielkiego głodu, z drugiej do epoki komunistycznej, kiedy Ukraina była częścią sowieckiego imperium. Najciekawsze (a przecież wszystko jest w tej powieści niezwykle ciekawe) jest dla mnie odkrycie kompletnie mi nieznanych kart z wojennej i powojennej historii Ukrainy. Kiedy bardzo wstydziłam się mojej historycznej ignorancji, okazało się, że nie miałam powodu, bo, jak pisze Oksana Zabużko w krótkiej odautorskiej nocie kończącej powieść, fakty, które stały się kanwą sporej części książki, były do niedawna białą plamą. Kiedy pisarka, pracując nad swoim opus magnum, ślęczała w archiwach, równolegle zaczęły ukazywać się prace historyków na te tematy.

Ale może po kolei. Głównymi bohaterami powieści są Daryna Hoszczynska i Adrian Watamaniuk. Ona, dobiegająca czterdziestki, atrakcyjna, przebojowa, popularna dziennikarka telewizyjna. On, kilka lat od niej młodszy, niedoszły fizyk, prowadzący niewielki sklep z antykami. Połączy ich zdjęcie, które  przypadkiem wpadnie w jej ręce. Zdjęcie z roku 1947, na którym stoi trzech mężczyzn i jedna kobieta, Hela Dowhanówna, jego cioteczna babka. Ona, właściwie nie wiadomo dlaczego, zapragnie o Helenie zrobić film, wyświetlić jej losy. Coś ją do tej krewnej Adriana przyciągnie. Początkowo pewnie to, że była jedną z niewielu kobiet walczących w ukraińskiej partyzantce. Zdobycie jakichkolwiek materiałów na jej temat okaże się nie lada wyzwaniem. Czy rzeczywiście zaginęły, czy może nadal są tajne? Daryna i Adrian prowadzą swoiste senne śledztwo. Dosłownie senne, bo historię Heleny i przede wszystkim związanego z nią (jak, nie zdradzę) Adriana Ortyńskiego poznają w snach, które przychodzą najpierw do niego, potem także i do niej. Odkrywanie ich tajemnicy jest dla czytelnika fascynujące. Te partie książki, nie tylko sny, także śledztwo prowadzone w tradycyjny sposób, trzymają w napięciu niczym najlepszy kryminał albo może raczej powieść sensacyjna. Ostatnie dwieście stron (z siedmiuset) pochłonęłam w jeden weekend, od pewnego momentu wiedziałam, że muszę dokończyć, choćby się waliło i paliło. A wbrew temu, co może się wydawać, powieści Oksany Zabużko nie czyta się łatwo, bo druk mały, a dialogów niewiele. Powoli wszystkie wątki, także te współczesne, zaczynają się składać razem niczym puzzle. Ale pełny obraz pozna jedynie czytelnik. Bohaterom nie uda się odkryć całej prawdy. To tylko my na zakończenie mamy wszystkie dane i możemy rozwiązać to swoiste matematyczne zadanie, skojarzyć jedno z drugim i złożyć sobie w całość niezwykłe ludzkie losy splatane przez okrutną historię. W tym sensie jest to także powieść o pamięci i o granicach poznania. Poznanie przeszłości, prawdy o tym, co było, nie zawsze jest możliwe. Niektórych zagadek nigdy nie rozwikłamy. Bo mija czas, bo umierają świadkowie, bo często pamięć jest celowo niszczona.

Historia Heleny i Adriana Ortyńskiego (i kilku związanych z nimi osób) jest niezwykle poruszająca i interesująca. To odkrycie ukraińskiej terra incognita. Oboje walczą w  podziemiu, są żołnierzami UPA, które nam, Polakom, kojarzy się przede wszystkim z bardzo bolesną dla nas sprawą wołyńską. I tyle na ogół na ten temat wiemy, i oczywiście nie wolno nam o tym zapominać. Ale historia jest o wiele bardziej skomplikowana. Ukraińska partyzantka wymierzona była przede wszystkim przeciwko Niemcom i Sowietom. Walczyła o niepodległą Ukrainę, głównie na terenach Galicji, jeszcze długo po zakończeniu wojny. Szczególnie poruszające są właśnie te partie powieści. Ukrywanie się, czujność, krwawe potyczki, tortury, nieustanne zagrożenie, śmierć czająca się na każdym kroku, brud, głód, choroby, zimno, opór właściwie skazany na klęskę, zbliżająca się obława, a także miłość (ale nie jest to prosta, romansowa historia miłosna wyciskająca łatwe łzy). Niezwykły klimat towarzyszy tym fragmentom. To właśnie one tak bardzo skojarzyły mi się z "Obławą" Krzyształowicza. Tyle tylko, że książka Oksany Zabużko, także z racji swojej objętości, jest o wiele głębsza niż film polskiego reżysera.

Ale przecież "Muzeum porzuconych sekretów" nie jest powieścią tylko wojenną. Powiedziałabym nawet, że jest nią w zdecydowanie mniejszym stopniu. To książka niezwykle bogata! W takim razie co jeszcze, a może co przede wszystkim?

Niezwykłe, tragiczne opowieści o ludziach żyjących w czasach komunizmu. Jedna to historia nieżyjącego ojca Daryny, inżyniera, który upomina się o prawdę, początkowo naiwnie wierząc, że wszystko da się wyjaśnić i odwrócić, a potem z całą determinacją i pełną świadomością, na co się porywa. Losy ojca nie mogły nie odbić się na dzieciństwie i młodości Daryny. Druga to historia niejakiego Buchałowa, za czasów sowieckich funkcjonariusza KGB, potem pracownika archiwum.

To także opowieść o kobietach. Darynie i jej matce, a także o serdecznej przyjaciółce Daryny, nieżyjącej już malarce Władzie. Każda z nich inna, każda na swój sposób niezwykła. Niezależne, silne, uwikłane w miłość. Inna jest jednak siła matki z miłości dla mężczyzny gotowej znosić z pokorą koszmar życia, który on funduje swojej rodzinie, inna niezależnej, nowoczesnej, robiącej karierę Daryny, która plącze się w przypadkowe miłosne związki do momentu, kiedy nie spotka Adriana. Jeszcze inna jest Włada, jej przyjaciółka, malarka.

No i wreszcie polityczne tło. Ludzie złamani w czasach komunistycznych i brudna, dzisiejsza (jeszcze sprzed pomarańczowej rewolucji) polityka. Obraz współczesnej, cynicznej klasy panującej w niczym nie odbiega od tamtej, komunistycznej. Fałsz, korupcja, dbanie o swój interes, karierowiczostwo za wszelką cenę, ciemne, wręcz mafijne, interesy, tłumienie obywatelskich swobód, wolnych mediów i tak dalej, i tak dalej, długo by jeszcze można wyliczać.

I złamane kariery. To między innymi przejmująca historia Adriana Watamaniuka, który z powodów materialnych musi porzucić swoją ukochaną fizykę. Ale Adrian to tylko reprezentant straconego pokolenia. Takich jak on jest wielu. Gdy jednym się udaje, ale jakim kosztem!, inni, aby jakoś żyć, muszą porzucić swoje marzenia, a jeszcze inni staczają się na dno. Te opowieści i wątek polityczny kreślą przygnębiający obraz Ukrainy. Niby to historia sprzed pomarańczowej rewolucji, ale przecież to, co dzieje się tam teraz, w kilka lat po społecznym zrywie, który rozbudził nadzieje na odrodzenie, jest równie smutne (a pisałam te słowa w dzień  po ukraińskich wyborach parlamentarnych, po wysłuchaniu i przeczytaniu kilku komentarzy).

Mimo tego o czym wspominałam w dwóch poprzednich akapitach, nie jest to książka przygnębiająca do spodu. Gdzieś tli się iskierka optymizmu i nadziei, a zawdzięczamy ją kilku bohaterom, którzy koniec końców postanawiają być wierni sobie i bez względu na koszty nie skundlić się.

Wypadałoby jeszcze wspomnieć, że powieść ma bogatą konstrukcję. Narracja prowadzona jest z kilku różnych punktów widzenia, kobiecych i męskich, w trzeciej i w pierwszej osobie. Taki zabieg z jednej strony rozbija powieściowy świat, z drugiej scala go: przyglądając się rzeczywistości z tylu różnych punktów widzenia, poznajemy ją w pełni.

I na koniec refleksja osobista (jakby to, co pisałam nie było osobiste). Czytając powieść Oksany Zabużko, bardzo często miałam poczucie, że nagle znalazłam się po drugiej stronie lustra. Jakbym oglądała świat od podszewki albo raczej z drugiej strony muru. Rewers naszej historii, naszej rzeczywistości. To, co kiedyś nasze, dzisiaj ukraińskie, a przez to wspólne. Myślę tu przede wszystkim o historycznych partiach powieści. Lwów widziany oczami Ukraińców, określenia za Polski, które od czasu do czasu pojawiają się w ustach bohaterów, czy choćby historia UPA, dla nas symbolu okrucieństw, dla naszych sąsiadów walki o  niepodległość.

Kończę banalnym stwierdzeniem, że to świetna powieść, którą koniecznie trzeba przeczytać. I drugim równie banalnym: nie po raz pierwszy odczuwam niedosyt, że z konieczności podzieliłam się z tobą, czytelniku tej notki, tylko fragmentem moich refleksji. Żeby nacieszyć się całym  bogactwem "Muzeum zaginionych sekretów", trzeba po nie sięgnąć.

"Barbara". Interesujący niemiecki film.

Spieszę się, aby napisać o tym skromnym niemieckim filmie nagrodzonym na tegorocznym Berlinale Srebrnym Niedźwiedziem, bo obawiam się, że w natłoku atrakcyjnych filmowych premier gdzieś przepadnie. Tym bardziej, że prawdopodobnie nie jest rozpowszechniany w zbyt dużej liczbie kopii. Takie filmy z góry skazane są na nieliczną widownię. A szkoda. Pewnie też bym go przegapiła, gdybym nie czytała relacji z festiwalu. Zapamiętałam, że wart jest uwagi i teraz, kiedy tak nagle, bez rozgłosu pojawił się na kinowych ekranach, bardzo się ucieszyłam. To rozgrywająca się w roku 1980 gdzieś na niemieckiej, nadmorskiej prowincji historia lekarki Barbary inwigilowanej przez Stasi. Reżyser świetnie buduje atmosferę osaczenia, zagrożenia i beznadziei. Wszechobecność policji politycznej, ale także obraz małego, zapyziałego miasteczka powodują, że widzowi udziela się niepokój. Nawet przyroda dostraja się do otaczającego bohaterkę świata. Nastrój lęku potęguje wiatr, który nad morzem jest zwyczajnym zjawiskiem, ale w filmie podkręca ciężką atmosferę. Mimo tego jest w tym obrazie nuta optymizmu, którą daje wiara w przyzwoitego człowieka. A poza tym "Barbara" to także bardzo dobre kino psychologiczne. Reżyser konfrontuje z sobą dwie interesujące osobowości, dwie różne postawy wobec komunistycznej, niemieckiej rzeczywistości. Ich wzajemne relacje rozwijają się w subtelny sposób. Więcej nie zdradzę. Dodam tylko, że tytułowa bohaterka grana przez Ninę Hoss przyciąga uwagę. Jest za sprawą aktorki postacią magnetyczną. Warto wybrać się do kina na "Barbarę". Namawiam. A jeśli ktoś widział, może czytać dalej.

Historia tytułowej bohaterki poruszyła mnie bardzo. Barbara zesłana na prowincję, gdzie przysłowiowy diabeł mówi dobranoc, jest zdana tylko na siebie. Domyśla się, że na pewno  inwigilują ją służby specjalne, dlatego nie ufa nikomu i odgradza się od koleżanek i kolegów ze szpitala murem. Ci, którzy nie znają jej politycznej przeszłości, od razu przypinają jej łatkę wyniosłej i zarozumiałej. Wiadomo, zadziera głowę wysoko, bo przyjechała z Berlina. Może zresztą nie zależy jej na bliższych znajomościach? Jest tu przecież tylko na chwilę. Z determinacją realizuje plan ucieczki łączącej się z niemałym ryzykiem. Nawet kiedy jej ukochany nieoczekiwanie oświadcza, że jest gotów zamieszkać w NRD, ona odrzuca tę propozycję. Chce być z nim, ale chce też wolności. Tu nie ma dla niej życia. Osaczona przez policję polityczną i jej informatorów nie może zrobić swobodnego kroku. Każde odstępstwo od rutyny dom - szpital - dom jest natychmiast zauważone. Żyje jak w więzieniu. Barbara nigdzie nie może czuć się bezpieczna, nawet we własnym mieszkaniu. Właściwie wstrętna, zniszczona, zaniedbana, zimna (dosłownie i w przenośni) nora urządzona tandetnymi meblami na miano domu nie zasługuje. W takim miejscu można nabawić się depresji niezależnie od okoliczności. Jakby tego było mało, to tu spotykają ją największe szykany. Barbara z godnością przyjmuje najścia tajniaków, którzy za każdym razem wywracają jej rzeczy osobiste do góry nogami, nie potrafi jednak znieść upokorzenia rewizji osobistej. A oni fundują ją jej z sadystyczną przyjemnością. Trzeba być niezwykle twardym, aby wytrzymać ciągłe zagrożenie, niepewność, rewizje. Nie można ufać nikomu, ani kolegom z pracy, ani sąsiadom. Każdy dzwonek do drzwi może zwiastować wizytę znienawidzonych tajniaków i ich koleżanki o twarzy pokerzystki. Co pozwala Barbarze znosić to wszystko? Ukradkowe spotkania z ukochanym, nadzieja na ucieczkę, rozmowy z Andre, jej szefem, ale przede wszystkim praca. Barbara ma dwa życia. Jedno, o którym pisałam, i drugie, szpitalne. Krąży pomiędzy nimi na swoim wysłużonym rowerze, który pozwalając swobodnie się przemieszczać, daje jej namiastkę wolności i swobody. Bo Barbara przede wszystkim jest lekarką. Zaangażowana bez reszty w leczenie pacjentów znajduje w szpitalu azyl. Jest troskliwa, czuła, wrażliwa, dociekliwa. Mimo że krok po kroku, narażając się, realizuje plan ucieczki, póki jest tu, w nadmorskim miasteczku, miejscu politycznego zesłania, pracuje z pełnym zaangażowaniem. Po prostu, jak w piosence Młynarskiego, robi swoje. W pracy też jest odważna i bezkompromisowa. Na tyle, na ile warunki pozwalają, pomaga Stelli. A kiedy okaże się, że nie można inaczej, poświęci swoje marzenia o wolności, aby ratować właśnie ją. Drugiej szansy być może już nie dostanie. Czy będzie jej chciała? To unoszące się gdzieś w filmowej przestrzeni pytanie pozostanie otwarte. Co ją tu może przytrzymać? Pacjenci, którym trzeba pomagać? Andre?

On jest drugim bohaterem filmu. O ile Barbara to postać niemal heroiczna i kryształowa, o tyle on jest niejednoznaczny. Współpracuje z tajną policją złamany przez nich, kiedy nie dopilnował młodszej koleżanki, co doprowadziło do nieszczęścia. Chcąc uniknąć odpowiedzialności i odsunięcia od zawodu, poszedł na współpracę. Czy jego opowieść jest prawdziwa? Nie wiemy. Zapytany o to przez Barbarę milczy. Może przyczyny były bardziej błahe, nie tak tragiczne? Jednak raporty dla tajniaków pisze bez entuzjazmu. Nie kręci, nie udaje, ale przyznaje się do tego. Czy jego zainteresowanie Barbarą wynika tylko z rodzącej się sympatii i ciekawości niebanalną koleżanką, czy może jednak z obowiązku? Czy kiedy jej pomaga w drobnych niedogodnościach życiowych, robi to bezinteresownie, z życzliwości, czy żeby uśpić jej czujność? Jego relacje z inwigilującym Barbarę tajniakiem są niemal towarzyskie. W tak małym środowisku niczego nie można ukryć, a on się chyba specjalnie nie stara. Czy śmiertelnie chorą matkę tajniaka leczy, bo taki jest jego zawodowy obowiązek, czy może jednak opiekuje się nią w szczególny sposób? To zarzuca mu Barbara. W tym jednym momencie nie jest już tak krystaliczna. Kipi nienawiścią. Szybko jednak mityguje się. Andre też poświęca się swojej pracy i pacjentom, chociaż zna granice, jest realistą. Wie, że Stelli jest w stanie pomóc tylko jako lekarz, nic więcej nie jest w stanie dla niej zrobić. A może to konformizm i brak odwagi? Może mógłby spróbować upomnieć się o nią? Stawiam tu sporo pytań wyrażających potencjalne wątpliwości, ale muszę się przyznać, że ja raczej jestem skłonna mu wierzyć. Po prostu go lubię. Co nie znaczy, że nie pamiętam o jego nikczemności. Czy nikczemność jest w tym przypadku dobrym słowem? Nie wiem.

Bardzo ciekawa jest relacja pomiędzy tym dwojgiem. Barbara początkowo nieufna i wrogo nastawiona, z czasem znajduje w nim partnera do ciekawych rozmów o pacjentach, o pracy, ale może przede wszystkim o życiu. Chociaż ostrożna, powoli przekonuje się do niego. Może trudno żyć w takiej izolacji i osamotnieniu? Andre ma jej do zaoferowania więcej. Kiedy pozna go bliżej, okaże się, że łączą ich podobne zainteresowania. Ukochany Barbary jest daleko, namiętne, ukradkowe spotkania zdarzają się niezwykle rzadko, mogą wydać się ułudą. Życie toczy się tu. Tu jest ponure miasteczko, tu jest szpital, a w nim Andre. Coraz bliższy, coraz ciekawszy. Nic dziwnego, że Barbara nie pozostaje obojętna. Ale film niczego nie dopowiada, najwyżej subtelnie sugeruje. Kiedy Andre siedzi w jej pokoju, który właśnie został przeszukany, i słyszy od swojego znajomego tajniaka, że ona już tu nie wróci, budzi moją litość. Chcę wierzyć, że mu jej brakuje. Przyjaciółki? Kobiety? Wrażliwej lekarki? Ale przecież w tej scenie jest też nadmierna poufałość tajniaka i jego agenta. Jakiś rodzaj porozumienia, współczucia. Tak przecież nie powinno być. Coś się we mnie burzy, a jednocześnie wiem, że życie właśnie takie jest. Niejednoznaczne, raczej szare, niż biało-czarne. A i tajniak pokazuje nagle swoją ludzką twarz. Nie tylko w tej scenie. Już wcześniej widzimy go, jak siedzi bezradny i zgnębiony  chorobą matki. To, że widz jest zaskakiwany, stanowi jeszcze jedną zaletę filmu.

Mimo że to obraz bardzo kameralny, rozpisany na kilka postaci, cały czas trzyma w napięciu. Atmosfera osaczenia, próby zmylenia tajniaków, nocne wyprawy Barbary, jej lęk, że zostanie zdemaskowana, to wszystko powoduje, że przejmujemy się jej losem, kibicujemy, aby się udało. A szalejący wiatr atmosferę niepokoju i zagrożenia jeszcze potęguje.

Gdybym chciała, mogłabym się przyczepić do tego i owego. Na przykład do zbyt szlachetnego zakończenia. Mogłabym zdziwić się, jak Stella odnalazła Barbarę w domu. Skąd wiedziała, że tam mieszka? Dlaczego tajniacy tolerują, że tak o nią walczy? Czy to prawdopodobne? Ale to wszystko nieważne. Film mnie poruszył, a emocje w kinie lubię najbardziej. Nie mogę o nim zapomnieć i dopisuję do listy filmów, które chciałabym zobaczyć jeszcze raz.

"Pokłosie" Władyslawa Pasikowskiego

"Pokłosie" Pasikowskiego to jeden z tych filmów, na które bardzo czekałam, ale jednocześnie oczekiwaniu towarzyszyły obawy. Na festiwalu w Gdyni film nie wywołał wielkich emocji, został przyjęty raczej powściągliwie. Mówiono i pisano, że ważny, ale pojawiały się zastrzeżenia. Uhonorowali go tylko dziennikarze, jury całkowicie pominęło. Jak zwykle nie wczytywałam się dokładniej w recenzje, aby zachować świeżość spojrzenia. Mam wrażenie, że dziś krytycy i publicyści patrzą na "Pokłosie" życzliwszym okiem. Szłam do kina ze świadomością, że może być różnie. Teraz mogę napisać, że film robi wielkie wrażenie, są sceny, które ogląda się ze ściśniętym gardłem. A przecież doskonale wiedziałam, jaką historię Pasikowski opowiada, czytałam książkę Anny Bikont o Jedwabnem (to te wydarzenia stały się luźną inspiracja dla filmowego scenariusza), byłam w teatrze na "Naszej klasie" Słobodzianka. Wydawałoby się, że trudno będzie o emocje, niejedno już w kinie widziałam. A jednak po seansie potrzebowałam czasu, aby odreagować. Moim zdaniem świetnie też sprawdza się westernowa konwencja, jaką wybrał reżyser. W niczym nie ujmuje powadze tematu, a od pierwszych scen trzyma w napięciu, buduje atmosferę zagrożenia i tajemnicy. Jest szansa, że takie popularne kino przyciągnie większą widownię. A na dodatek świetna rola Macieja Stuhra, zupełnie inna niż w "Obławie". Ale dość zachwytów, na koniec łyżeczka dziegciu: jest kilka scen, do których można się z różnych powodów przyczepić, jednak to w tym wypadku rzecz drugorzędna. O wiele ważniejsze jest, że film Pasikowskiego, mierzący się w sposób bezkompromisowy z ważnym tematem, nie pozostawia widza obojętnym. Tyle w pierwszej części, a w drugiej szczegóły, dla tych, którzy na "Pokłosiu" już byli.

Pasikowski opowiadając historię inspirowaną tym, co wydarzyło się w Jedwabnem, przyjął perspektywę współczesną. Nie kręci filmu historycznego, wojennego, ale pokazuje, jak wina rodziców wpływa na dzieci. Jak sobie z nią poradzą? Jak się zmierzą z tragedią przeszłości? Czy zechcą ją przyjąć, czy odrzucą? Stąd tytuł: "Pokłosie". Jest to też film o odwadze, jakiej wymaga przeciwstawienie się społeczności, która myśli inaczej, i o konsekwencjach, jakie się ponosi, dokonując takiego wyboru.

Kiedy Józef Kalina upomina się o uczczenie pamięci Żydów, którzy kiedyś mieszkali we wsi, nie ma pojęcia, do czego go to ostatecznie doprowadzi. Chociaż od razu poznaje smak  ostracyzmu, nie wie, że najgorsze czeka go dopiero na końcu drogi. Gdy konsekwentnie ratuje od zapomnienia stare macewy, którymi wybrukowano drogę, zwozi je i ustawia na swoim polu, spotyka się nie tylko z niezrozumieniem i odrzuceniem, ale i z przemocą. Nie rozumie go ani żona, ani, początkowo, starszy brat. Jego działaniom sprzyja tylko proboszcz. Dlaczego sąsiedzi traktują go jak wroga? Przyczyn jest kilka. Strach, że teraz Żydzi przyjadą upomnieć się o swoją własność. Antysemityzm. A ci nieliczni, którzy znają całą prawdę, boją się, że przy okazji ktoś się do niej dokopie. W interesie całej społeczności jest przyjąć, że Żydzi, którzy tu kiedyś mieszkali, zostali zgładzeni przez Niemców. Zapomnieć, nie myśleć, nie mówić. Tylko Józef Kalina na przekór wszystkim chce pamięć o nich przywrócić i oddać zmarłym należny im szacunek. Jak mówi, coś mu nie daje spokoju. Kieruje się w swoim postępowaniu prostymi chrześcijańskimi i ludzkimi zasadami. Ciekawość gna go jednak dalej: pragnie dowiedzieć się, na czyich grobach stały stare macewy, dlatego uczy się alfabetu hebrajskiego. Jeśli ktoś zarzuci Pasikowskiemu, że stworzył postać niewiarygodną, nieprawdopodobną, niech przeczyta książkę Anny Bikont, w której autorka pisze o podobnych ludziach.

Wydarzenia rozgrywające się we wsi poznajemy z perspektywy starszego brata, Franciszka, który po dwudziestu latach wraca do kraju, aby zobaczyć, co dzieje się z Józefem, którego porzuciła żona. Franciszek Kalina szybko orientuje się, że brata otacza dziwna atmosfera. Nikt nie chce powiedzieć mu prawdy. Kiedy odkrywa, że Józef zniszczył drogę, początkowo traktuje to jak czyn szaleńca. Kiedy zobaczy macewy poustawiane wśród falującego zboża, trudno mu będzie uwierzyć i zrozumieć. Tym bardziej, że opowiadając o swoim amerykańskim życiu, pogardliwie wypowiada się na temat Żydów. Żydki, mówi. Żydzi, konsekwentnie prostuje Józef. Bracia są skonfliktowani, poróżniła ich przeszłość i to, co dzieje się teraz. Józef nie może darować Franciszkowi, że nie było go, gdy rodzice chorowali, nie przyjechał nawet na ich pogrzeb. Jest zazdrosny o jego amerykańskie życie, które z perspektywy polskiej prowincji wydaje się usłane różami. Jak się okazuje zazdrościć nie ma czego. Samotność, wyrzuty sumienia, ciężka praca, a i majątku się nie dorobił. Dlaczego Franciszek decyduje się jednak wspomóc brata, a potem niczym detektyw próbuje odkryć prawdę? Początkowo chyba wszystko dzieje się przypadkowo. Pomaga Józefowi jak brat bratu, raczej próbując mu ulżyć przy pracy fizycznej niż z pobudek ideowych. Może znaczenie ma też poparcie proboszcza? I to, że wysłuchał, nie potępił, zrozumiał wyrzuty sumienia? Potem zostaje wciągnięty w wir tragicznych zdarzeń. Trwa przy Józefie, bo solidaryzuje się z nim, kiedy dotykają go szykany. Staje po stronie słabszego, zaszczutego, zagrożonego młodszego brata. Nie ma czasu na myślenie. Wszystko dzieje się tak szybko. A to nie przyjeżdża kombajn, a to bank nie chce udzielić kredytu, wreszcie wybucha pożar. A potem musi już za wszelką cenę poznać prawdę. I, tak jak Józef, nie przypuszcza, jak straszne będzie to, czego się dowie.

Spotkałam się z zarzutami, że Franciszek zbyt łatwo się zmienia. Mnie to nie razi. Po pierwsze film operuje skrótem. Po drugie przemianę usprawiedliwia przyjęta konwencja. Jak w westernie mamy jednego sprawiedliwego rzucającego rękawicę światu (Józef) i drugiego, początkowo sceptycznego, a nawet wrogo nastawionego, który jednak decyduje się pomóc i stopniowo przechodzi metamorfozę. Kiedy bracia odkryją dramatyczną prawdę, to właśnie Franciszek stawi jej czoła i spróbuje znaleźć w sobie siłę potrzebną do udźwignięcia konsekwencji. Nie wiadomo jednak, czy zdecydowałby się wyciągnąć hańbiącą przeszłość na światło dzienne, gdyby nie to, co stało się później. Inaczej reaguje Józef, kiedy dowie się, jaki udział w śmierci Żydów miał ich ojciec. Nie potrafi się z tym pogodzić, nie chce publicznie zmierzyć się z niesławą ojca. Jego odmowę przyjmujemy naturalnie, jest bardzo prawdopodobna. Jak udźwignąć wiadomość o tym, że ojciec, najbliższy człowiek, którego się kochało, który głaskał, tulił, trzymał na kolanach, zabierał na męskie wyprawy, był kiedyś oprawcą? Jak w jednym człowieku może się mieścić miłość i nienawiść, i potworne okrucieństwo? Ten film zmusza do zadania sobie kilku pytań. Jak postąpilibyśmy w podobnej sytuacji? Czy potrafimy przyjąć prawdę o tym, że nasi przodkowie mordowali Żydów? Oczywiście wielu z narażeniem życia pomagało, ukrywało, ratowało, ale wielu żerowało na ich nieszczęściu, wydawało, wreszcie mordowało. Z biedy, z chęci zysku, ze strachu, z nienawiści.

Jak wspominałam, jest w "Pokłosiu" kilka scen, o których nie mogę zapomnieć. Widok macew w falującym na wietrze zbożu. To piękny, poetycki, surrealistyczny obraz. Jego kontrapunktem są dwa inne: pożar i osmalone macewy stojące w wypalonym polu. Wreszcie płonąca stodoła, która jest odwołaniem do tamtej stodoły, z Jedwabnego. No i dwie najważniejsze sceny, które wywołały skurcz gardła, sprawiły, że skamieniałam. Opowieść starej wieśniaczki zagranej przez Danutę Szaflarską, która o spaleniu Żydów mówi głosem spokojnym, bez krzyku, ale nabrzmiałym emocjami i oskarżeniem. I dramatyczna rozmowa, a właściwie kłótnia, pomiędzy braćmi a starym sąsiadem, uczestnikiem tamtych zdarzeń. To od niego dowiedzą się, jaką rolę w morderstwie odegrał ich ojciec.

I na koniec wspomnę jeszcze o trzech innych scenach, które dla mnie są zgrzytem. Pierwsza, bo jest sztuczna: kiedy nocą mieszkańcy wioski gromadzą się, aby przeszkodzić braciom w wywiezieniu macew znajdujących się na kościelnym podwórku. Dwie kolejne są niepotrzebnym naddatkiem, tchną egzaltowanym efekciarstwem: śmierć proboszcza tej samej burzowej nocy, kiedy bracia w ruinach rodzinnego domu odkopują czaszki i kości spalonych Żydów, i ukrzyżowanie Józefa. To jednak drobiazgi odnotowane z kronikarskiej dokładności. Najważniejsza jest ubrana w zgrabną formę odwaga zmierzenia się z trudnym tematem i emocje nie dające spokoju.

Miljenko Jergović "Ojciec"

Tyle się ostatnio dzieje w kinie, że moje ostatnie zapiski to refleksje filmowe. A przecież stale czytam, więc nagromadziło się sporo zaległości. Czas najwyższy je nadrobić, dlatego dziś, trochę nietypowo, bo w niedzielę, publikuję wpis o najnowszej książce jednego z moich ulubionych autorów Miljenko Jergovicia. Mą czytelniczą miłość zaskarbił sobie szczególnie dwiema powieściami: "Ruta Tannenbaun" i "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki" (o obu pisałam). Za tę ostatnią otrzymał tegorocznego Angelusa, ta pierwsza była kilka lat temu w finale  nagrody. Naprawdę koniecznie trzeba po nie sięgnąć. To powieści znakomite. Pretekstem do peanu na cześć chorwackiego pisarza jest wydanie, wspomnianej przed chwilą, najnowszej jego książki: "Ojciec" (Czarne 2012; przełożyła Magdalena Petryńska). Ta niewielkich rozmiarów pozycja jest czymś nietypowym w twórczości pisarza. To wspomnienie o zmarłym ojcu. Ale opowieść o nim staje się pretekstem do opowiadania o historii rodziny, o przeszłości narodu, trochę także o czasach współczesnych i wreszcie o sobie jako o człowieku i pisarzu. Kto zna wydane w Polsce powieści Jergovicia, ten dostanie komentarz do jego twórczości. Kto ich nie czytał, może potraktować "Ojca" jak wprowadzenie do jego prozy.

Opisując historię ojca i rodziny, pisarz skupia się przede wszystkim na tej dalszej przeszłości, bo, jak deklaruje w jednym z ostatnich rozdziałów, właściwie eseju nie wspomnieniu, to ona jest ważna, bo trzeba ją zmieniać. Jak? Odkłamując, dokopując się do prawdy o własnym narodzie i własnej rodzinie. Dlatego bardziej interesują go czasy drugiej wojny niż wojen najnowszych, czasy Niezależnego Państwa Chorwackiego i Ante Pavelicia (ten faszystowski polityk stworzył pod protektoratem Niemiec i Włoch NPCh)  niż czas powstania współczesnej Chorwacji, Serbii czy Bośni i Hercegowiny. Przyczyna ostatnich wojen bałkańskich tkwi w tamtej przeszłości. Jergović bezkompromisowo opowiada o swojej babce i jej siostrach gorących zwolenniczkach Niezależnego Państwa Chorwackiego i ustaszów. O tym, jak pamięć tamtych czasów odradza się we współczesnej Chorwacji i nie jest już powodem do wstydu, lecz przeciwnie, do dumy. O suple, jaki tworzą  narody i religie (aby dziś uzyskać obywatelstwo chorwackie, trzeba być ochrzczonym w kościele katolickim; Jergović wychowany w rodzinie ateistycznej opowiada o tym, jak po opuszczeniu Sarajewa i zamieszkaniu w Zagrzebiu próbował je zdobyć). Pisarzowi jest wstrętny każdy nacjonalizm i patriotyczna martyrologia, dlatego patrzy na historię swojego narodu trzeźwo, często posługując się ironią. Ale w końcowych partiach, w  eseistycznych rozdziałach będących jego wyznaniem wiary porzuca trzeźwość zmieszaną z ironią na rzecz gniewu, którym kipią słowa:

"Prawdziwe kłamstwo, kłamstwo ludzi poważnych, polega na niedostrzeganiu cudzych królów i omijaniu tych masowych grobów, które po brzegi napełnili trupami nasi bohaterowie. Kłamstwo polega na tym, że jeden naród, jedno państwo, jeden obszar kulturowy zawsze są w centrum uwagi, i że tysiące kilometrów dokoła nie ma narodu, państwa i kultury, które w tym samym czasie historycznym żyły i istniały."

Dlatego przeszłość tych terenów to dla jednych Wielka Serbia, dla drugich Wielka Chorwacja a dla jeszcze innych Wielkie Węgry.

To wszystko sprawia, że pisarz czuje się w Chorwacji samotny i wyobcowany. Nie jest już z Sarajewa, tamten rozdział swojego życia zamknął, ale nie najlepiej czuje się w państwie, w którym do głosu dochodzą dawne resentymenty, w którym wagę przywiązuje się do tego, czy cię ochrzczono czy obrzezano, a nawet jeśli jesteś ateistą, to ważne jakim: katolickim, prawosławnym czy muzułmańskim. Brzmi niedorzecznie? Ale wcale takie nie jest.

Samotność Jergovicia ma też swoje drugie oblicze: rodzinne. Nie żyje już babka pisarza, wszystkie jej siostry, właśnie zmarł ojciec. A to oni wszyscy byli jego rodziną. Tak się dziwnie złożyło, że tylko jego babka Stefanija spośród wszystkich sióstr Jergović doczekała się dziecka, a potem wnuka. Tym dzieckiem był ojciec pisarza, wnukiem oczywiście on sam. Jakże smutno, a nawet tragicznie brzmią słowa kończące książkę: "Na świecie nie ma już żadnego Jergovicia, który byłby moim krewnym."

Ale ta książka jest oczywiście przede wszystkim opowieścią o ojcu pisarza i o ich wzajemnych relacjach. Relacjach niełatwych, pozbawionych głębszych uczuć i otwartości, a powodem tego był nie tylko fakt, że rodzice pisarza dość szybko się rozstali. Zastanawiając się, dlaczego ojciec traktował go w taki sposób, Jergović musi posłużyć się swoją pisarską wyobraźnią. Najczęściej pozostaje w sferze domysłów. Tworząc portret swojego ojca, ale także babki Stefaniji, ucieka w stronę literatury. Często zauważa, że tak mogłoby być w powieści, że to nadawałoby się świetnie na materiał dla powieściopisarza. Jak było naprawdę? Często nie wie. Ta niewiedza w mniejszym stopniu dotyczy faktów, w znacznie większym uczuć, przyczyn czyjegoś postępowania, ludzkich charakterów. Tu, w tych wspomnieniach, widać źródła jego pisarstwa.

I chociaż książka ta jest w gruncie rzeczy bardzo smutna, ironiczna albo zagniewana, to sporo tu barwnych, czasem zabawnych, czasem smutnych, ale najczęściej niezwykłych opowieści czerpanych z historii rodziny. W tych fragmentach czytelnicy, którzy znają jego powieści, odnajdą tak dobrze z nich znany żywioł gawędziarski, któremu pisarz nie pozwala tym razem się rozbuchać. A ci, którzy dotąd Jergovicia nie czytali, poznają przedsmak tego, co czeka ich, jeśli ten niezrozumiały brak nadrobią. Namawiam!!!

Michael Haneke "Miłość"

Miało być o książce, ale w kinie wyjątkowy urodzaj, więc dziś dzielę się swoimi refleksjami o "Miłości" Hanekego. Film wchodzi na ekrany poprzedzony Złotą Palmą w Cannes, ochami i achami krytyki. Poza tym Haneke to tak ważny reżyser, że nie sposób pominąć jego kolejny film. Nie mogę powiedzieć, żebym zaliczała go do moich najbardziej ulubionych, ale jego obrazy zawsze intrygują, drażnią, nie dają spokoju. Chyba najbardziej lubię "Kod nieznany", ale to "Ukryte" na mnie zrobiły największe wrażenie, chociaż miałam zastrzeżenia, "Białą wstążką" byłam nieco rozczarowana, co nie znaczy, że uważam ten film za zły, a "Funny Games" nie widziałam i koniecznie muszę to kiedyś nadrobić. A "Miłość"? Cóż, moim zdaniem film bardzo dobry, ale nie arcydzieło, jak niektórzy twierdzą. Na pewno dotyka niezwykle ważnego tematu: miłości, takiej do grobowej deski, choroby, starości, śmierci. Takie problemy w tak czystej formie, bo film opowiada tylko o tym, akcja toczy się tylko w mieszkaniu, na ekranie widzimy właściwie tylko dwoje bohaterów, poruszane są we współczesnym kinie bardzo rzadko. A może w ogóle w tak radykalny sposób? Film robi wrażenie, ale, aby nazwać go arcydziełem, czegoś mi zabrakło. Chyba był dla mnie zbyt przewidywalny. Dostałam w zasadzie dokładnie to, czego się spodziewałam. Dopiero w ostatniej części Haneke pokazał swój pazur i boleśnie zaskoczył. Tym razem wyjątkowo ciekawa jestem opinii recenzentów, ale skonfrontuję się z nimi dopiero po napisaniu tego tekstu. Trochę marudzę, więc spieszę zapewnić, że "Miłość" należy obejrzeć koniecznie. Więcej refleksji w części drugiej, jak zawsze dla tych, którzy już kinie byli.

"Miłość" przypomina trochę reportaż albo dokument. Kamera śledzi dwoje bohaterów, małżeństwo Georga i Anne. Towarzyszy im w mieszkaniu, rejestruje codzienność. Tylko pierwsze sceny rozgrywają się na zewnątrz, na koncercie pianisty, którego niegdyś uczyli. Ten początek jest rodzajem prologu, to, co najważniejsze, rozegra się w mieszkaniu. Anne i Georges nie wiedzą, że to ich ostatni zwyczajny wieczór. Wkrótce wszystkie dotychczasowe sprawy pójdą w kąt. Nieoczekiwana choroba zmieni wszystko. Po wspólnych latach, jak sądzimy, szczęśliwych, muszą się zmierzyć z chorobą Anne. Trudno tu mówić o jakiejkolwiek próbie. To kolejny etap ich życia i miłości traktowanej serio i poważnie. Na naszych oczach wypełniają się słowa przysięgi "... oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci." Co ciekawe, Haneke w ogóle nie porusza w swoim filmie kwestii wiary. Może nawet powinniśmy założyć, że Anne i Georges są ludźmi niewierzącymi. Przecież w obliczu choroby, cierpienia i śmierci nie rozmawiają o Bogu ani o wierze. Nie obwiniają Boga o to, co się stało, nie modlą się. A mimo to Georges dotrzymuje słowa danego Anne i nie oddaje jej do szpitala. Tak przecież byłoby wygodniej, a może nawet od pewnego momentu rozsądniej, ale on za wszelką cenę próbuje sobie poradzić. Córce, która na stałe mieszka w Londynie i ma swoje kłopoty, powie zdenerwowany: "Pozwól nam żyć naszym życiem." (cytat z pamięci)

Obserwujemy wszystkie emocje i uczucia, jakie towarzyszą ludziom w obliczu choroby. Nadzieję, próbę odnalezienia się w nowej sytuacji, zorganizowania życia na nowo, troskę, strach, czułość, oddanie, ale i zniecierpliwienie, zmęczenie, gniew, wreszcie bezradność i rozpacz. Georges patrzy na spustoszenie, jakie choroba czyni w ciele jego ukochanej. Musi zmierzyć się z tym, co nieestetyczne, brudne, degradujące. Widzi, jak Anne nie może pogodzić się z tym, co się z nią dzieje. Mówi wprost: "Po co mi takie życie." (cytat również z pamięci) A to dopiero początek  choroby. Kiedy wypowiada te słowa, może jeszcze w miarę normalnie żyć. Wprawdzie ma sparaliżowaną prawą stronę ciała, ale porusza się na wózku, samodzielnie je, rozmawia, czyta, słucha muzyki. Po drugim wylewie staje się to, czego tak bardzo boimy się, jeśli w ogóle myślimy o swoim końcu. Leży zdana na opiekę męża i pielęgniarek, świadoma swojego upokorzenia i zmian, jakie w niej zaszły. Anne wie, co się z nią dzieje, zdaje sobie sprawę z degradacji, jakiej podlega jej ciało. Nie chce patrzeć na siebie w lusterku (to dlatego Georges wyrzuca pielęgniarkę), chyba nie chce żyć. Od czasu do czasu odmawia jedzenia, jakby chciała w ten sposób skrócić swoje męki. Cierpi, krzyczy z bólu. Georges chce jej oszczędzić poniżenia, dlatego izoluje ją od świata, nawet córce nie chce pozwolić wejść do jej pokoju. Uwięziona we własnym niesprawnym, chorym ciele. Georges i Anne są razem i jednocześnie osobno. On troszczy się o nią, wspomina szczęśliwe chwile, śpiewa, głaszcze po ręce. Wtedy jak dawniej łączy ich  przeszłość i miłość. Ale przecież nikt nie jest w stanie wziąć na siebie jej cierpienia, jej strachu, bezradności, nienawiści do własnego ciała. Georges też samotnie musi borykać się ze swoimi uczuciami. Z jednej strony próbuje normalnie żyć, życiem, które dla Anne już jest niedostępne, z drugiej cierpi, widząc sponiewieraną chorobą żonę, i zmaga się z trudami opieki nad nią. Mimo wszystko pozostaje niezłomny.

Kiedy nagle nakrywa twarz żony poduszką, jesteśmy zaskoczeni i wstrząśnięci. Teraz Haneke pokazuje swój pazur. Zaskakuje, przeraża. To, co się stało, jest tak niespodziewane. Najpierw Georges cierpliwie uspokaja żonę, głaszcze ją po ręce, aby po chwili udusić. Dlaczego to zrobił? Odpowiedzi może być kilka i pewnie każda jest prawdziwa. Nie mógł pogodzić się z bezradnością żony, z degradacją jej ciała, wiedział, że i ona czuje to samo. Mogło być tylko gorzej. A więc był to wyraz miłości? Trudno jednak wymazać z pamięci, jak nogi Anne szarpią się w obronnym geście. A może to tylko reakcja fizjologiczna? Dlaczego jednak uśmiercił ją w ten sposób? Gdyby to planował, pewnie zgromadziłby jakieś tabletki, przedawkował lekarstwo, środek uśmierzający ból. Czy zrobił to nagle pod wpływem impulsu? Ile w tym jego zmęczenia, znużenia sytuacją bez wyjścia? Potem jednak spokojnie ubiera Anne w elegancką suknię, przystraja  kwiatami. Przywraca jej dawne piękno. Anne nieruchomo spoczywająca na łóżku, obsypana kwiatami, dostojna i spokojna przypomina nagrobną rzeźbę. To tylko powłoka. Nie ma w niej duszy (albo życia), jest tylko ciało zatrzymane w czasie.

I jeszcze kilka pytań i refleksji. Do kogo Georges pisze list? Do zmarłej żony czy do córki? Kiedy samotny i trochę niezdarny łapie gołębia, nie wiemy, czy ostatecznie go udusi, czy może tylko przytuli do siebie w geście rozpaczy. Żywe, ciepłe, ale zalęknione stworzenie. A może gołąb jest znakiem? Przyfruwa z zewnątrz, niesie nadzieję? Teraz wreszcie Georges może odzyskać swoją  Anne. Musi chwilę na nią poczekać. Kiedy tylko ona wymyje naczynia, będą mogli razem wyjść. Jak dawniej. A może na spotkanie nieznanego.

"Whisky dla aniołów". Ken Loach zaskakuje!

Muszę przyznać, że Ken Loach mnie zaskoczył. Widziałam tylko jeden jego film: znakomity, wstrząsający "Wiatr buszujący w jęczmieniu", opowieść o irlandzkich bojownikach walczących w latach 20-tych zeszłego wieku o niepodległość swojego kraju. Wiem, że jest przedstawicielem kina społecznie zaangażowanego, znane są też jego lewicowe poglądy. Najnowszy obraz Loacha "Whisky dla aniołów" dystrybutorzy reklamują jako komedię, ale tego, co zobaczyłam, naprawdę się nie spodziewałam, a często podkreślam, że uwielbiam być w kinie zaskakiwana. Nie ma nic gorszego niż przewidywalność. Co mnie tak zdumiało? Konwencja. Jaka? Nie zdradzę, aby nie odbierać przyjemności tym, którzy filmu nie widzieli, a chcieliby się wybrać, do czego gorąco namawiam. Jednak ta lekka, zabawna (ale uwaga: wywołująca uśmiech, nie rechot), pogodna opowieść o czwórce bezrobotnych Szkotów, którzy weszli w kolizję z prawem i zostali skazani na ileś godzin prac społecznych, kryje w sobie całkiem poważną treść. Ale o tym jak zwykle w drugiej części. Kto film już widział, niech czyta.

Zaczyna się śmiesznie od sceny na dworcu kolejowym. Potem jest już znacznie poważniej: jesteśmy na sali sądowej, przez ekran przewija się kilkanaście młodych osób. Każda popełniła jakieś drobne przestępstwo lub wykroczenie, większość z nich zostanie skazana na prace społeczne. Dla widza, tak jak dla sądu, są anonimową masą. Codziennie sędziowie muszą wydać wyrok w kilku (?), kilkunastu (?) podobnych rutynowych sprawach. Ale przecież każdy oskarżony ma jakąś swoją historię, z jakiegoś powodu trafił przed oblicze temidy. Dlaczego dokonują drobnych kradzieży, rozbojów, wdają się w bójki? Bo pochodzą z ubogich dzielnic, nie mają pracy i perspektyw, ciągną się za nimi jakieś porachunki, swoje frustracje wyładowują w bezmyślnej agresji. Film Loacha jest właśnie o nich.

Taki jest Robbie, młody chłopak, który spędził jakiś czas w więzieniu, bo solidnie poturbował nieznanego sobie przypadkowego chłopaka. Urażona ambicja, chwila bezmyślnej złości zamienionej w agresję, a konsekwencje ogromne. Dwa złamane życiorysy: chłopak stracił oko, ma trudności z nauką, nie pójdzie na wymarzone studia, Robbie ma zszarganą kartotekę i opinię, więzienny epizod za sobą i godziny prac społecznych do odpracowania. Ale bardzo chce się zmienić, bo ma też dziewczynę, która wkrótce urodzi ich dziecko. Nie jest to jednak takie proste, bo cały świat jest przeciwko niemu. Nie ma pracy, ponieważ jego kryminalna przeszłość i blizna na twarzy odstraszają potencjalnych pracodawców. Rodzina Leonie nie chce o nim słyszeć, bo pochodzi z innej sfery i jakby tego było mało, zrobił sobie z jej ojca pośmiewisko. Dla nich jest nikim. No i jeszcze ciągnie się za nim jakiś konflikt z przeszłości. Dumny Robbie nie potrafi, albo nie może, odpuścić i prowokowany przez swojego wroga odpowiada agresją. Jest na najlepszej drodze, aby znowu skończyć w więzieniu. Wierzą w niego tylko dwie osoby: jego dziewczyna, Leonie, i Harry, nadzorujący prace społeczne. Cóż oni jednak mogą? Harry jest bezsilny, nie potrafi go obronić przed wujami dziewczyny, nie zapewni mu pracy, może tylko apelować, aby dla dobra swojego synka nie mścił się, bo to prosta droga do więzienia. Ale daje mu coś znacznie ważniejszego: uwagę, zainteresowanie, sympatię, traktuje go jak człowieka, a nie wyrzutka społecznego. No i nieoczekiwanie zaraża go swoją pasją: whisky. Podobnie podchodzi do innych skazanych na prace społeczne. A Leonie? Chce być z nim wbrew rodzinie, ale stawia twarde warunki: musi się zmienić, zerwać z przeszłością. Nie wiadomo, jakby potoczyły się losy bohaterów, gdyby Ken Loach nakręcił poważny film społeczny. Ale "Whisky dla aniołów" to komedia, spodziewamy się więc, że wszystko zakończy się dobrze. Nie przypuszczałam jednak, w jaką stronę film zmierza. Kiedy Robbie i jego przyjaciele zdecydowali się ukraść najdroższą whisky świata, byłam kompletnie zaskoczona. Dalej wszystko toczy się zgodnie z konwencją. Wiadomo, że powinno się udać, wiadomo, że po drodze czekają na nich jakieś przeszkody. Gdzieś jednak tliła się iskierka niepewności, która mile budowała napięcie. W końcu Ken Loach mógł dokonać kolejnej wolty i skierować swój film znowu na tory poważne, a wtedy losy Robbiego nie potoczyłyby się zapewne tak różowo. Widz kibicuje bohaterom, trzyma za nich kciuki, mimo że kradną. Dlaczego? Po pierwsze to sprawa konwencji. Po drugie trudno ich nie lubić: są sympatyczni, zabawni, nawet jeśli gamoniowaci (oczywiście najbardziej kibicujemy Robbiemu, jego staraniom, aby odmienić swój los). Po trzecie wreszcie pewnie dlatego, że okradają bogatych snobów. Ta najdroższa whisky świata jest przecież jakąś abstrakcją. Jej cena to sprawa umowna, a ten, kto ją ostatecznie kupi, tak naprawdę nie potrafi ocenić jej prawdziwych walorów. Wmówiono mu, że jest wyjątkowa i warta takiej abstrakcyjnej ceny, a on w to wierzy. Czy można żałować, że ktoś taki został oszukany przez czwórkę biednych, ale sympatycznych wyrzutków, którym zawsze wiatr w oczy? Czy można współczuć komuś, kto bez mrugnięcia okiem wywala tyle pieniędzy na beczkę whisky? Czy nie została przekroczona granica przyzwoitości? Czy to moralne? Czy moralne jest kupowanie samochodów za niebotyczne pieniądze, sukienek, butów za koszmarne kwoty, potwornie drogich zegarków i wiecznych piór? Przykłady można  by mnożyć. Do takich pytań sprowokował mnie zabawny film Loacha. Robbie i jego przyjaciele nie rozbijają sklepów, nie podpalają samochodów, aby dokonać zamiany whisky, muszą pogłówkować. Robbie to trochę taka współczesna wersja Janosika.

I jeszcze jedno. Ten skok ma być jednorazowym incydentem, przepustką do normalności, bo Robbie chce nie tylko pieniędzy, on chce przede wszystkim legalnej pracy. Jesteśmy spokojni, że  swojej szansy nie zmarnuje. A pozostali? Co zrobią z pieniędzmi? Cóż, najprawdopodobniej przepuszczą. Bajka, jaką jest film Loacha, kończy się szczęśliwie tylko połowicznie. Zaprawiona została nutką goryczy. Być może nie dla wszystkich jest ratunek, bo nie wszyscy potrafią i chcą wykorzystać szansę, jaką dostali od losu. Pewnie wygodniej jest beztrosko dryfować z dnia na dzień, niż wziąć odpowiedzialność za siebie. Troje kumpli Robbiego to kandydaci na tak zwanych trwale bezrobotnych, nad którymi nawet Ken Loach rozkłada ręce.

"Obława" Marcina Krzyształowicza

Dziś będzie o filmie, ale zacznę od okrzyku radości i triumfu: Hura! Angelusa (przypominam: nagroda dla pisarzy z Europy Środkowej i Wschodniej) dostał w tym roku jeden z moich ulubionych autorów Miljenko Jergovic za książkę "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki", o której tu mniej więcej rok temu pisałam. Polecam, także "Rutę Tannenbaum" (też pisałam). A na mojej półce czeka najnowsza książka Jergovicia "Ojciec", za którą się wkrótce zabieram. Tyle literackiej dygresji, a teraz do rzeczy. "Obława" Marcina Krzyształowicza to jeden z tych filmów, na które czekałam od tegorocznego festiwalu w Gdyni, gdzie został nagrodzony Srebrnymi Lwami. Kiedy jak zwykle pilnie śledziłam pofestiwalowe dyskusje krytyków filmowych, docierały do mnie same pozytywne głosy. Od początku był jednym z filmów typowanych do nagród. Jeśli myślisz, czytelniku tej notki, że po tak przygotowanym gruncie teraz nastąpi dramatyczny zwrot i zaraz przeczytasz, że film mnie rozczarował, jesteś w błędzie. Mogę z czystym sumieniem napisać, że "Obława" spełniła moje oczekiwania. Ten dość skromny, kameralny film o wojnie, ściślej o wojnie partyzanckiej, nie tylko trzyma w napięciu i przeraża, ale także zwraca uwagę urodą zdjęć, wystylizowanymi kadrami. Ale wbrew pozorom (kontekst historyczny) to kino psychologiczne. Centralnym punktem jest relacja pomiędzy czworgiem bohaterów. No i jeszcze to, co tak w kinie lubię: zaskoczenie, oczywiście pod warunkiem, że wcześniej uniknie się szumu medialnego w związku z premierą. Ponieważ temat wojenny, nieuchronne są odniesienia do "Róży" Smarzowskiego czy "W ciemności" Holland. Moim zdaniem w tym zestawieniu film wypada nieco słabiej, nie był dla mnie aż takim wstrząsem, co nie zmienia faktu, że jest ciekawy i ze wszech miar wart polecenia. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Kiedy po seansie myślałam sobie o "Obławie", przed oczami miałam dwa obrazy: wszechogarniającą szarość i zamknięty, wręcz klaustrofobiczny świat. Świat zakopany, ukryty gdzieś w  górach, z dala od frontów, na obrzeżach Europy. Myślę tu nie tylko o obozie partyzantów, który z oczywistych względów musi  być schowany, ale i o miasteczku, gdzie częściowo rozgrywa się akcja. W filmie nie ma właściwie szerszych planów, szczególnie sceny miejskie pokazywane są z bliskiej perspektywy, brak w nich  oddechu. Ale sceny leśne filmowane są podobnie. Nawet ludzie kadrowani są w ten sposób. Czasem kamera pokazuje tylko ich nogi albo jeszcze inne fragmenty ciała, na przykład same korpusy. To wszystko sprawia, że atmosfera jest duszna. Tym bardziej skupiamy się na dramacie kilkorga bohaterów. Jakby nieistotna była cała wojenna zawierucha, ważne, co dzieje się w tym miejscu i czasie, pomiędzy nimi. Ale kilkakrotnie kamera opuszcza ten zamknięty świat i przyjmuje perspektywę  z zewnątrz, pokazując z wysoka piękne, choć ponure późnojesienną szarością góry. Oddechu przydaje tym obrazom nie tylko szeroki rozmach, ale i ogromna połać nieba. Jakby kamera wyrwała się na wolność. Raz, a może dwa, zwróciła moja uwagę inna scena. Główny bohater, kapral Wydra, grany przez Marcina Dorocińskiego, leży na ziemi i spogląda w górę, starając się sięgnąć wzrokiem poza korony wysokich, smukłych drzew. Gdzieś w dali przez wąską szczelinę widzi skrawek nieba. Tęskni za wolnością? Marzy o tym, aby wyrwać się od tego, co tutaj? Nic z tego. Musi krążyć pomiędzy miasteczkiem i partyzanckim obozem, musi wykonywać wyroki, co nie robi już na nim wrażenia, musi mierzyć się ze zdradą i własną przeszłością. Dopiero w finale, kiedy przeszłość została już pogrzebana, rachunki wyrównane, spowiedź dokonana, a ciała towarzyszy złożone do wspólnej mogiły (nie w lesie, ale gdzieś u szczytu góry!), kapral Wydra stoi na wierzchołku i rozgląda się wokół siebie, nerwowo paląc papierosa, pewnie ostatniego w życiu, bo w uszach dźwięczy mu szczekanie psów. To zbliża się obława. Nad sobą ma niebo, wokół przestrzeń, w dole ten zamknięty świat, który zostawił za sobą. Teraz jest już wolny. Właśnie tak czytam te sceny.

Teraz pora skupić się na tym, co w filmie najważniejsze, czyli na zdradzie, która ma tu wiele twarzy. Przede wszystkim zdrajcą jest Kondołowicz, grany przez Macieja Stuhra. To na nim Wydra, jego szkolny kolega, ma wykonać wyrok. Kondołowicz to postać wyjątkowo odrażająca: cyniczny dorobkiewicz, który za wszelką cenę chce się jakoś ustawić i zbić majątek. Dlatego kolaboruje z Niemcami. Ale i on skrywa swój dramat: nieodwzajemnioną miłość do żony. I tu mały przytyk. Czytam tę jego miłosną tragedię, widzę ją na ekranie, opowiadają mi o niej aktorzy, ale jakoś jej nie czuję i to nie dlatego, że bohater jest kanalią. Więcej w tych scenach deklaratywności niż prawdziwych emocji. Następne zdrady to same zaskoczenia. Każda kolejna retrospekcja odsłania nowe tajemnice skrywane przez bohaterów. Nagle na te same zdarzenia patrzymy z innej perspektywy, dostrzegamy to, czego wcześniej nie widzieliśmy. Porozrzucane puzzle wskakują na swoje miejsce. Sanitariuszka Pestka troszczy się o wszystkich, nawet o więźnia, który ma zostać rozstrzelany, ale wszystko po to, żeby znaleźć  kontakt z Niemcami. Aby ratować czternastoletnią siostrę, zdradzi oddział. A żona Kondołowicza? Dlaczego decyduje się donieść partyzantom na męża? Początkowo myślałam, że ze szlachetnych, patriotycznych pobudek. Ale czy na pewno? Kiedy mąż wyrzuca jej, że przecież korzysta z dobrobytu, który jej zapewnia, ma przecież rację. Jakoś jej to nie przeszkadza. Czy w takim razie nie chodzi o to, że chce się go pozbyć? Bo ma go zwyczajnie dość, bo ma kochanka? I wreszcie ostatnia zdrada, jeszcze mniej spodziewana (zaskoczeniem jest nie tylko sam fakt, ale także zamieszane w nią osoby!). To zdrada z przeszłości, która gniecie kaprala Wydrę. Zdrada żony, tym straszniejsza, że zakończona tragedią. Czy to dlatego może z taką obojętnością wykonywać wyroki śmierci? Śmierć żony i dziecka, której czuje się winny, znieczuliła go na wszystko. A kiedy Pestka obudzi w nim żywsze uczucia, okaże się, że i ona zdradziła. Gdy Wydra wyrzuci z siebie tamtą  winę, może oczyszczony oddać zmarłym towarzyszom ostatnią posługę i wolny oczekiwać śmierci.

Co jeszcze dla mnie ciekawe w filmie Krzyształowicza? Obraz partyzanckiego życia. Zupełnie nieromantyczny, niespecjalnie bohaterski. Beznadziejne trwanie w lesie, głównie wykonywanie wyroków na zdrajcach, głód, brud, choroby, zimno. Zamiast entuzjazmu zniechęcenie i rutyna. I świadomość zbliżającego się końca, który niesie tytułowa obława. Nieoczekiwanie dla partyzantów wszystko dokona się szybciej. Tak się złożyło, że w tym samym czasie czytałam najnowszą powieść Oksany Zabużko, w której też występuje partyzancki wątek. Nastąpiło zwielokrotnienie wrażeń. Ale o tej świetnej książce za dwa tygodnie. A za tydzień o najnowszym filmie Kena Loacha, który też wart jest uwagi. Jest co czytać, jest co oglądać.


Doris Lessing "Alfred i Emily"

To trzecia książka Doris Lessing, po jaką sięgnęłam i na pewno nie ostatnia, chociaż .... No
właśnie, chociaż z żalem stwierdzam, że "Alfred i Emily" (Wydawnictwo Literackie 2009; przełożyła Anna Kołyszko) mnie rozczarowała. Po "Lecie przed zmierzchem" i "Złotym notesie" (o obu pisałam) wydała mi się zbyt lekka, zupełnie niedotkliwa. Lessing tamtymi  powieściami przyzwyczaiła mnie do czegoś zupełnie innego! Mimo że niełatwe w lekturze, momentami wręcz nużące, miały niesamowitą moc. To taki typ literatury, który dotyka boleśnie, zmusza do konfrontacji z własnym życiem, sądami, wyborami. To lustra, w których trzeba się przejrzeć, chociaż niekoniecznie ma się na to ochotę. Wiem, że to nie tylko moje odczucia. Szczególnie bliski jest mi "Złoty notes". Jeśli są książki, które w szczególny sposób wpływają na czytelnika, to taką powieścią okazała się dla mnie właśnie ta. Nic więc dziwnego, że po kolejnej książce Lessing spodziewałam się bardzo dużo. Na dodatek "Alfred i Emily" nie okazuje się wcale tym, czym wedle słów samej autorki jest. Dlatego czuję się nie tylko rozczarowana, ale w pewnym sensie oszukana i to przez samą Doris Lessing!

Czym miała być ta książka? Opowieścią o rodzicach autorki, na których życiu, jak na losie ich pokolenia, zaważyła pierwsza wojna światowa. Jak pisze Lessing we wstępie o swoim ojcu:

"Umarł w wieku sześćdziesięciu jeden lat jako stary człowiek. W świadectwie zgonu jako przyczynę śmierci powinni mu byli wpisać pierwszą wojnę światową."

A o matce:

"Mama z kolei straciła w niej wielką miłość, lekarza, który utonął w kanale La Manche. Również nie otrząsnęła się z tej straty."

Nie tak dawno przeczytałam znakomitą książkę Petera Englunda o pierwszej wojnie "Piękno i smutek wojny" (pisałam), która rzeczywiście pokazuje, czym był ten czas dla milionów Europejczyków (my, Polacy jakoś o tym z różnych względów zapominamy, dla nas traumą wciąż pozostaje druga). Czytając ją, naprawdę przeżywałam losy wybranych przez szwedzkiego autora kilkunastu autentycznych postaci, które pozostawiły po sobie jakieś pamiętniki, listy, zapiski, dzięki czemu odtworzenie ich dramatycznych, najczęściej, wojennych historii było możliwe. Pewnie również dlatego spodziewałam się, że i ta lektura nie pozostawi mnie obojętną, chociaż wiedziałam, że Lessing nie o wojnie opowiada, a o jej wpływie na dalsze życie swoich rodziców, a w konsekwencji na swoje. Przecież to oni, tacy, jakimi byli, ukształtowali ją. To dzieciństwo i młodość spędzone z nimi w Rodezji na farmie, która miała dać im pieniądze na wymarzony powrót do Anglii, odcisnęło się na niej na zawsze.

Książka składa się z dwóch części. W pierwszej pisarka postanowiła sprawić swoim nieżyjącym już rodzicom prezent: dała się ponieść twórczej wyobraźni, aby wymyślić ich losy na nowo. Co by się z nimi działo, gdyby pierwszej wojny nie było? I te fragmenty są dość ciekawe. To nie one są źródłem mojego rozczarowania. Nie będę tu ze zrozumiałych względów zdradzać, jak Lessing wyobraziła sobie ich życie, wspomnę tylko, że pozwoliła im spełnić swoje marzenia: ojca uczyniła szczęśliwym farmerem, matkę kobietą silną, zdecydowaną, samodzielną, o szerokich horyzontach, ale jednocześnie dość skomplikowaną, niewolną od rozterek, cierpień i rozczarowań. Nieprzypadkowo to jej poświęcam tu więcej miejsca, bo jest po prostu w tej opowieści znacznie ciekawsza niż ojciec. Ale to, co zainteresowało mnie szczególnie, to nie tyle losy Alfreda i Emily, lecz alternatywna wizja historii. Obraz społeczeństwa, które od lat nie zna wojny i większych społecznych czy politycznych zawirowań. Wbrew pozorom nie jest to wizja optymistyczna. Przede wszystkim społeczeństwo jest głęboko rozwarstwione. Jednym żyje się wygodnie, za wygodnie, co powoduje, że często nie bardzo mają celu w życiu, szczególnie młode pokolenie, które właśnie dlatego szuka wrażeń na wojnach toczonych gdzieś w dalekim świecie. W tym samym czasie i w tym samym kraju inni żyją w wielkiej biedzie. Autorka szkicowo kreśli przerażający obraz dzielnic Londynu, gdzie po ulicach włóczą się bezpańskie, wychudzone dzieci, którymi nikt się nie interesuje. Obie warstwy żyją jakby na innych planetach, nic o sobie wzajemnie nie wiedząc. Te partie książki przypominają raczej szkic, który mógłby się wypełnić głębszą treścią, gdyby stworzyć z niego odrębną całość. Taki styl znany jest mi ze "Złotego notesu", w którym pewne fragmenty są pisane podobnie.

No i jest część druga, która konfrontuje czytelnika z prawdziwą historią Alfreda i Emily. Jak pisałam, spodziewałam się czegoś mocnego, czegoś, co by mnie poruszyło. Tymczasem tak jest tylko czasami. I w tej części ważniejsza wydaje się matka. Lessing próbuje dociec, co sprawiło, że z pełnej życia światowej, samodzielnej kobiety, przeobraziła się w zniechęconą, rozczarowaną, narzekającą na wszystko hipochondryczkę. Wydaje się, że jednym z powodów, może najważniejszym, była decyzja o osiedleniu się na rodezyjskiej farmie. To miejsce pogrzebało jej dotychczasowe życie i jej marzenia. Miało być tylko przepustką do dawnego świata, stało się pułapką. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie życie, jakie będą razem z mężem wiedli. Wiele o tym, co się stało, mówi scena, kiedy to Emily na prośbę córki wyciąga z kufra suknie zamówione specjalnie przed wyjazdem z Persji do Rodezji. Eleganckie, kosztowne stroje, których nigdy nie włożyła, ba, nawet ich nie wyjęła z bagażu. W zjedzonych przez mole szmatach z trudem można rozpoznać dawną elegancję i piękno. Córka odnosi wrażenie, że matce jest obojętne, co się z nimi stało, ale to tylko maska, pod którą na pewno skrywa rezygnację i zniechęcenie. A miało być tak pięknie: kulturalni sąsiedzi, bogate życie towarzyskie, dyskusje o literaturze. Jest chata z gliny, harówka, farmerzy. Ale ten poruszający obraz gdzieś po drodze traci swoją siłę wyrazu. To niespełniona obietnica. Opowieść o rodzicach rozpływa się gdzieś pośród wspomnień o dzieciństwie i młodości samej autorki. Jest trochę tak, jakby Lessing nagle zmieniła zamiar i zaczęła pisać całkiem inną książkę, wspomnieniową. Poszatkowana na krótkie rozdziały jest zbiorem luźnych opowieści. Sporo tu ciekawych wątków, które zasługiwałyby na rozwinięcie, ale tak się nie dzieje, dlatego całość robi na mnie wrażenie czegoś powierzchownego. Lessing podsuwa tematy, które ledwie sygnalizuje, aby natychmiast porzucić. Szkoda, bo toksyczne relacje matki i córki, miłość do afrykańskiej ziemi, wychowanie, miłość do książek, które są jedynym ratunkiem w życiu dość samotnej Doris, i inne wątki mogłyby stać się kanwą niezwykle ciekawej opowieści.

Lessing w swojej twórczości czerpie ze swojej afrykańskiej przeszłości garściami. Ten czas, chociaż bolesny i traumatyczny,  ukształtował ją, także literacko, czego dowody znaleźć można w "Złotym notesie" i innych cyklach powieściowych (nie znam, ale, jak wspominałam, z pisarką nie zamierzam się rozstać). Cóż, "Alfred i Emily" z jednej strony rozczarował, z drugiej zaostrzył apetyt na jej wcześniejsze książki zakotwiczone w tamtych doświadczeniach. Gdyby tę książkę napisał ktoś inny, pewnie uznałabym ją za niezłą. Czyta się ją nadzwyczaj gładko, a opowiada o niezwykle ciekawych doświadczeniach. Szkopuł w tym, że napisała ją Doris Lessing, którą pokochałam za coś więcej.


Popularne posty