Nie wiem, jak to się stało, że prawie zupełnie umknęło mi pojawienie się na polskim rynku wydawniczym francuskiego pisarza Edouarda Louisa. Kiedy teraz po przeczytaniu jego debiutanckiej powieści "Koniec z Eddym" (Pauza 2019; przełożyła Joanna Polachowska), która w Polsce ukazała się w drugiej kolejności, rzuciłam się, aby szukać jakichś wywiadów z autorem, okazało się, że jest ich sporo, a znakomita większość dotyczy powieści, która w Polsce ukazała się jako pierwsza, czyli "Historii przemocy". Nie powiem, żeby wtedy, w roku 2018, ten tytuł nie obił mi się o uszy, ale jakoś nie zadałam sobie trudu, aby sprawdzić, co to jest. Wstyd się przyznać, byłam przekonana, że to rzecz popularnonaukowa. Aż jakiś czas temu usłyszałam o powieści "Koniec z Eddym". Jak magnes podziałała na mnie informacja, że to beletrystyczny rewers znakomitej autobiografii francuskiego filozofa i pisarza Didiera Eribona "Powrót do Reims". Ta super ważna książka, lektura obowiązkowa, zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Dlatego natychmiast "Koniec z Eddym" kupiłam. Moment lektury też nie był przypadkowy. Otóż postanowiłam przeczytać ją w przerwie pomiędzy pierwszym, a drugim tomem neapolitańskiego cyklu Eleny Ferrante. Im większa irytacja na przegadanie i doskonałą przezroczystość stylu "Genialnej przyjaciółki" mnie ogarniała, tym bardziej chciałam sprawdzić, jak o tym podobnych problemach piszą inni.
I rzeczywiście "Koniec z Eddym" to antypody włoskiej powieści. Przede wszystkim jest to książka krótka - niecałe dwieście stron. Ja, miłośniczka grubych cegieł, po raz kolejny przekonuję się, że czasem mniej znaczy więcej. Że wszystko zależy od możliwości pisarza i nie zawsze trzeba zaczerniać tysiące stron, aby dosadnie i mocno przekazać czytelnikowi to, co ma się do powiedzenia. Że siła tkwi w języku i w emocjach. Taki właśnie jest "Koniec z Eddym", krótki, zwięzły, ale niezwykle dosadny i mocny. Często czytałam powieść Edouarda Louisa z dojmującą przykrością, ale nie potrafiłam odłożyć lektury. Kiedy skończyłam, miałam potrzebę przeczytania jakiejś rozmowy z pisarzem, drążenia tematu. No i natychmiast wpisałam "Historię przemocy" na listę książek, które chcę przeczytać, chociaż wiem, że będzie to jeszcze trudniejsza lektura. (Już przeczytałam! Wkrótce napiszę i o niej.)
"Koniec z Eddym" to ubrana w formę powieściową, dość surową, historia dzieciństwa i dorastania pisarza. Jego los był rzeczywiście dość podobny do losu Didiera Eribona. Tytułowy Eddy, jak wielu jemu podobnych, już w dniu urodzenia skazany jest na porażkę, historia jego życia została napisana w momencie, kiedy przyszedł na świat w robotniczej rodzinie w małym miasteczku w Pikardii. Ślepy przypadek sprawił, że wyciągnął złą kartę. A przecież mógł urodzić się w dobrze sytuowanej rodzinie paryskich intelektualistów, lekarzy albo prawników. Mogło być oczywiście jeszcze lepiej, gdyby był synem bogatego przemysłowca albo bankiera. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że i tak nie trafił najgorzej. Na samym dnie znalazłby się, gdyby przyszedł na świat w rodzinie z nizin społecznych w Afganistanie albo w Salwadorze czy w innym podobnym miejscu. Tym bardziej historia Eddiego powinna być nam bliska, bo toczy się tuż obok, w centrum Europy, w bogatej Francji. Właściwie współcześnie, a nie w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku.
Na co los skazał Eddiego? Na biedę. Na chodzenie w cienkiej kurtce zimą. Na wieczory, kiedy jedyną kolacją jest mleko. Na mieszkanie w zawilgoconym domu w potwornej ciasnocie. Na przemoc w rodzinie, bo bicie i wyzywanie to jedyne metody wychowawcze, jakie znają tamtejsze rodziny. Na słuchanie kłótni, wrzasków i wyzwisk rodziców oraz starszego rodzeństwa. Na życie w środowisku, gdzie podział na świat silnych, agresywnych mężczyzn i podporządkowanych im, słabych, zaharowanych kobiet jest czymś normalnym. Na brak czułości i serdeczności. Na brak jakichkolwiek innych rozrywek poza tymi, które płyną z włączonego cały dzień telewizora albo wysiadywania z kolegami na autobusowym przystanku. Na wszechogarniający prymitywizm. Na byle jaki, prosty, wulgarny język. Na alkoholizm. Na nienawiść do muzułmanów, Arabów, kolorowych i gejów. Na patrzenie na bezsilność rodziców - na ojca, który po wypadku w fabryce, jedynym miejscu zatrudnienia w okolicy, skazany jest na wegetację, na matkę, która musi zajmować się domem i podejmować nisko płatne prace, aby zapewnić jakikolwiek byt rodzinie. Na brzydkie, zdewastowane otoczenie. Tak, los Eddiego został z góry zaprogramowany - miał skończyć najbliższą szkołę podstawową, najbliższe gimnazjum, a potem podjąć pracę w tej samej odlewni, w której pracowali niemal wszyscy mężczyźni z okolicy. Po pracy pić z kumplami, opowiadać grube dowcipy, naśmiewać się z głupich bab i z pedałów. Spotykać się z dziewczynami, uprawiać pokątny seks, zrobić jednej z nich dziecko, ożenić się. Nie wychylać nosa poza najbliższe miasteczko. I tak do końca. Dzień za dniem. Bez perspektyw.
Ale ślepy los zażartował z Eddiego w dwójnasób. Nie dość, że przyszedł na świat w robotniczej rodzinie w małym miasteczku w Pikardii, to jeszcze urodził się odmieńcem. Od początku był inny. Miękki, delikatny, nie panował nad gestykulacją. Nie chciał grać w piłkę jak wszyscy chłopcy. Miał inne zainteresowania. Obraza dla ojca, który musi mieć syna. A tu taki syn, nie syn. W dodatku, o czym przekonał się z czasem, podobali mu się chłopcy. Chociaż długo robił, co mógł, aby chodzić z dziewczyną jak wszyscy jego koledzy. Dlatego Eddy oprócz biedy, słownej i fizycznej przemocy w domu, co było codziennością jego rówieśników, codziennością, na którą nie zwracali uwagi, bo innej przecież nie znali, doświadczył przemocy w szkole ze strony rówieśników. Przemocy, której biernie się poddawał, którą znosił z pokorą, o której nikomu nie mówił. Żeby oddalić od siebie podejrzenie o bycie gejem, pedałem, ciotą, jak mówili wszyscy, przybierał maskę homofoba i szukał kogoś, z kogo i on mógłby szydzić, kogo mógłby ustawić jeszcze niżej w hierarchii.
A jednak na przekór wszystkiemu od czasu do czasu jednemu z takich Eddich się udaje. Uciec z Pikardii, uciec z Reims, uciec od środowiska, od kolegów. Zdobyć wykształcenie, próbować realizować swoje marzenia, rozwijać się. Niestety nie dzieje się tak w wyniku jakiejś przemyślanej strategii społecznej, która pozwalałaby uzdolnionym dzieciom piąć się w górę, a tym, którzy chcą pracować w fabryce, ktoś przecież musi, godnie żyć. Jeśli Eddiemu się udało, to zawdzięczał to swojemu talentowi, determinacji, o paradoksie, napędzanej gniewem i nienawiścią, nielicznym dobrym ludziom, których spotkał na swojej szkolnej drodze. Aby uwolnić się od pogardy i nienawiści, musiał uciec, nie tylko od miejsca, ale i od ludzi.
Bardzo ważna książka, która pokazuje, skąd się biorą wyborcy Frontu Narodowego we Francji czy innych populistycznych ruchów w Europie i na świecie. Zostawieni sami sobie, upokorzeni, zapomniani przez państwo, niedostrzegani lub pogardzani przez tych, którzy urodzili się w pięknych dzielnicach, zdradzeni przez lewicę, podążają za tymi, którzy suflują im łatwe rozwiązania i pokazują wroga - muzułmanów, Arabów, kolorowych i gejów. Kto nie ma siły zmierzyć się z "Powrót do Reims" Didiera Eribona, książką bardziej wymagającą, powinien sięgnąć po powieść Edouarda Louisa. A najlepiej przeczytać obie.
PS. A o tetralogii Eleny Ferrante napiszę, kiedy przeczytam całość. Właśnie jestem na etapie części drugiej.
PS2. Na etapie części drugiej byłam, kiedy pisałam tę notkę. Kilka dni temu skończyłam całość. Za jakiś czas podzielę się refleksjami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz