Nie pamiętam, jak z morza książek wyłowiłam debiutancką powieść
"W sztucznym świetle" Deniz Ohde (Marpress 2022; przełożyła Zofia Sucharska), niemieckiej pisarki o tureckich korzeniach. Wydało ją przecież małe niszowe wydawnictwo nie tak znane jak choćby Drzazgi, Cyranka, Filtry czy Pauza, więc promocję miała marną, żeby nie powiedzieć żadną. Pewnie gdzieś w sieci znalazłam jakąś informację, zainteresował mnie temat, a ostatecznie rozstrzygnęła pozytywna recenzja kogoś, komu ufam. To był czas, kiedy przeczytałam "Księcia", ostatnią część berlińskiej trylogii Magdaleny Parys, zaraz potem poszłam za ciosem i sięgnęłam po "Deutsche nasz. Reportaże berlińskie" Ewy Wanat, no i kupiłam "Rzeźnię numer jeden i inne reportaże z Niemiec" Jerzego Haszczyńskiego (właśnie czytam) i właśnie powieść Deniz Ohde. Muszę przyznać, że się nie zawiodłam się.To rozgrywająca się w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku i na początku naszego stulecia historia młodej kobiety, która po studiach przyjeżdża do rodzinnego miasta na ślub swoich przyjaciół. Powrót skłania ją do wspomnień. I tak poznajemy historię jej życia, drogę, która doprowadziła ją w miejsce, w którym jest. Jeśli ktoś spodziewa się krzepiącej opowieści o dziewczynie, która miała ciężkie dzieciństwo, a jednak mimo trudności osiągnęła wyznaczony sobie cel, to rację ma tylko częściowo. Bo rzeczywiście jest to opowieść o trudnym dzieciństwie, ale zakończenie pozostaje otwarte. Już na początku powieści dowiadujemy się, że bohaterka powieści skończyła studia, ale czy będą one dla niej przepustką do lepszego świata, pozostaje niewiadomą. Zakończenie można czytać na różne sposoby. Być może zostanie prekariuszką, bo nie starczy jej siły do dalszej walki, a jej kompleks i nieśmiałość sprawią, że stanie w miejscu, w którym się znalazła. Ale jest też prawdopodobne, że po jakimś czasie znowu stanie do walki i wyznaczy sobie jakiś cel. Rozstajemy się z nią w momencie, kiedy nie wie, co tak naprawdę chce robić. Studia były celem samym w sobie, nie miało znaczenia, jakie wybierze. W pewnym momencie swojego życia wiedziała, że chce je skończyć i wyjechać z rodzinnej miejscowości.
Gdzie tkwi problem? Może w mieście, w którym się urodziła i wychowała. W mieście, gdzie powietrze ma w sobie coś kwaśnego, jest gęstsze, można by - jeśli otworzyć buzię - zacząć je żuć jak watę. To mała miejscowość zdominowana przez strefę przemysłową, gdzie szkoły są marnej jakości, a przynajmniej ta, do której ona chodziła. Ale to nie tłumaczy wszystkiego, bo jej przyjaciele, na których ślub przyjechała, byli uczniami tej samej szkoły podstawowej, potem tego samego gimnazjum. I tylko ona odpadła na pewnym etapie nauki, w rezultacie czego znalazła się w wieczorówce i to nie od razu, a dostanie się do szkoły, w której będzie mogła jednak zdać upragnioną już wtedy maturę, przepustkę na studia, też wcale nie było proste.
To może problem tkwi w rodzinie, w której się wychowywała? Prostej, robotniczej. Jej ojciec pracował w jednym z tych zakładów strefy przemysłowej, wykonywał stale te same czynności, wdychał szkodliwe opary substancji chemicznych. Po pracy nie stronił od alkoholu. Kiedy było bardzo źle, schodziła do mieszkania dziadka, aby nie być świadkiem awantury pomiędzy rodzicami. A matka, jak większość kobiet, potulnie znosiła jego nałóg i przemoc. W końcu to zdarzało się od czasu do czasu. Raz tylko, zresztą na krótko, uciekła, ale na tyle niedaleko, aby nadal spełniać swoją rolę służącej w mieszkaniach teścia i męża. Dlaczego nie zabrała córki ze sobą i nie odcięła się ostatecznie od swojego małżeństwa? Pewnie dlatego, że: Od zawsze wpajano nam, że podejmowanie decyzji i samodzielne myślenie kończy się wraz z pojawieniem się mężczyzny, i nikt nie podawał tego w wątpliwość ani nawet nie zwracał na to uwagi ... Matka domowe problemy kwitowała krótkim, zrezygnowanym: I co z tego? Zapewniała siebie, że wkrótce wszystko się ułoży. Kiedyś powiedziała córce, że na rozstanie nigdy nie było dobrego momentu. Co jej pozostało? Ucieczka w krzątactwo, w codzienność. Na tym polegała siła kobiet: na przekierowywaniu uwagi na to, co w danym momencie należało zrobić, na szafki, palniki kuchenki. A dla ojca znajdowała usprawiedliwienie: On też nie miał w życiu lekko, trzeba być wyrozumiałym. To oczywiście była prawda. Na tym między innymi polega siła tej książki, że i ojciec budzi sympatię, a może bardziej litość. I jego mi żal, szczególnie, kiedy zostaje sam ze swoją samotnością i pustką, która jest w nim i wokół niego. Nie skarży się, nie robi córce wyrzutów, że niepotrzebnie zrobił zakupy dla nich dwojga. Jest coś kojącego w jego zapewnieniu: Jak ci się nie uda, możesz wrócić do domu. Nawet kamienica, w której mieszkają, zaczyna ziać pustką - lokatorzy się wyprowadzają, na ich miejsce nikt nowy się nie pojawia. Tak, sytuacja rodzinna bohaterki wiele tłumaczy, ale nie wszystko.
Bo jej największy problem to tajemne imię, imię ciapatej. Imię, którego stara się nie używać, domyślamy się, że ma dwa, imię, którego się wstydzi. Ale zdradzić może ją wszystko - kształt nosa, kolor i faktura włosów. Bo matka bohaterki jest Turczynką, która uciekła z domu rodzinnego w małej, zapomnianej przez wszystkich wiosce. Ona czuje się Niemką, nie ma żadnych relacji z rodziną mamy, ale mieszane pochodzenie jest wypisane na jej twarzy. To zdemaskowania się boi, to od tego ucieka. Odkąd poszła do szkoły jej dzieciństwo naznaczone zostało wiecznym lękiem, że ta tajemnica się wyda. Nosi w sobie przekonanie, że jest gorsza, dlatego swoją postawą przeprasza, że żyje. Przyjęła strategię znikania, bycia niewidoczną - mówi cicho, w szkole jest chorobliwie nieśmiała. W dodatku nie pomaga jej drobna sylwetka, która tym bardziej stawia ją na przegranej pozycji. Nawet przyjaciele z dzieciństwa lekceważą jej problem, uważają, że przesadza. Kiedy w końcu postanowi o siebie walczyć, zmienić coś w swoim życiu, otrząsnąć się z letargu, w którym tkwiła, odkąd nie ukończyła pierwszego etapu gimnazjum, pójść do szkoły wieczorowej, co umożliwi jej kontynuowanie nauki, ktoś ją zapyta: Dlaczego się nie broniłaś? Dlaczego milczała?
Ta książka, tak mi się przynajmniej wydaje, tak też wynika z posłowia tłumaczki, jest oskarżeniem niemieckiego systemu edukacji, który już na wczesnym etapie różnicuje uczniów i to szkoła ma najwięcej do powiedzenia, gdzie trafi uczeń po podstawówce, która trwa tylko cztery lata. W tym systemie tacy jak bohaterka tej książki, niepotrafiący wpisać się w schemat, niemający za sobą dobrego zaplecza rodzinnego, po prostu giną, nawet jeśli są zdolni. Potem od siły ich determinacji i od tego, czy spotkają na swojej drodze nauczycielkę czy nauczyciela, którzy w nich uwierzą, zależy, czy pójdą dalej.
Trzynaście (punktów) jest dla tych, którzy nigdy nie milczą, czternaście dla tych, którzy potrafią się bronić ....
Ona dostała dwanaście, chociaż powinna czternaście.
Z marginesów patrzyłam na świat.
Nie miałam pojęcia, jak stawiać kolejne kroki w świecie, gdzie trzeba torować sobie drogę.
Nikt jej tego nie nauczył. Ani rodzice, bo przecież sami należeli do tych przegrywów, którzy nie potrafią rozpychać się łokciami i pogodzili się ze swoim miejscem w szeregu, ani szkoła, która ma gdzieś takich jak ona, bo milczą, bo nie odpowiadają na pytania, bo się nie bronią.
Dodam jeszcze, że historię bohaterki i jej rodziny poznajemy w sposób niechronologiczny, nieciągły, rwany. Narratorka sygnalizuje pewne zdarzenia z przeszłości, porzuca je, aby po jakimś czasie znowu do nich wrócić. Trzeba się do takiego sposobu opowiadania przyzwyczaić i składać historię bohaterki z drobnych strzępków. Warto jednak podjąć ten trud i przeczytać tę niewesołą, przejmującą opowieść. Tłumaczka w posłowiu przywołuje historie Didiera Eribona, Edourda Louisa, Annie Ernaux, ja dodałabym jeszcze Tove Ditlevsen z jej autobiograficzną "Trylogią kopenhaską" i powieścią "Ulica dzieciństwa", historie ludzi, którzy wyrwali się z przypisanego im urodzeniem miejsca. Tyle tylko, że ich drogi zakończyły się sukcesem, jak skończy się droga bohaterki powieści Deniz Ohde, nie wiemy. Zostawiamy ją w połowie wędrówki. Czy znajdzie siłę, aby maszerować dalej?