Aleksander Kaczorowski "Babel. Człowiek bez losu".

Sięgnięcie po najnowszą książkę Aleksandra Kaczorowskiego

"Babel. Człowiek bez losu" (Czarne 2023) było dla mnie oczywiste. Po pierwsze dlatego, że bardzo cenię autora. Biografia Oty Pavla, która wyszła spod jego pióra, zrobiła na mnie duże wrażenie. W czytniku czeka biografia Hrabala i "Praski elementarz". Lubię też słuchać jego opowieści, kiedy od czasu do czasu komentuje w radiu jakieś czeskie sprawy. Drugi powód to bohater jego najnowszej książki, Izaak Babel, klasyk literatury rosyjskiej. Rosyjski Żyd, a może bardziej ukraiński, a najbardziej odeski. I tu dziwne wyznanie. Nie wiem, jak to się stało, ale Babla nigdy nie czytałam. Może dlatego, że to mistrz krótkiej formy, który nie napisał żadnej powieści? A może w młodości, kiedy zaczytywałam się klasyką literatury rosyjskiej, tematyka jego opowiadań wydała mi się nudna? Wojna i opowieści o odeskim półświatku kiedyś odstręczały. Kilka lat temu kupiłam  w antykwariacie klasyczne, bo z serii Nike, czytelnikowskie wydanie Babla, ale jakoś dotąd po nie nie sięgnęłam. Oczywiście po lekturze biografii pisarza, w której Aleksander Kaczorowski siłą rzeczy odnosi się do jego utworów, nabrałam na nie wielkiej ochoty, ale kiedy przeczytam, któż to wie.

Może się wydawać dziwne, że bohemista, znawca kultury czeskiej napisał książkę o rosyjskim pisarzu. W kilku popremierowych wywiadach, których wysłuchałam, autor wyjaśnia, że literaturą rosyjską zainteresował się w czasie studiów dzięki Andrzejowi Drawiczowi, z którym miał zajęcia. To właśnie jemu zadedykował swoją książkę. A szczególne zainteresowanie twórczością Babla zawdzięcza Hrabalowi, bo to właśnie on był jego ulubionym pisarzem.

Muszę przyznać, że przystępując do lektury, niewiele o Bablu wiedziałam. Chyba tylko tyle, że związany był z Odessą, no i oczywiście, co napisał. Nawet nie bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, że cykl opowiadań "Armia Konna" powstał dzięki temu, że Babel zaciągnął się do formacji Budionnego. Nie walczył, pozostawał na tyłach frontu wojny polsko-bolszewickiej, bo był oficerem politycznym i redaktorem frontowej gazetki. Stąd późniejsze ataki na jego opowiadania. Budionny zarzucał mu, że przedstawił fałszywy, oczywiście niekorzystny, obraz armii, bo nie walczył. Tymczasem on opisywał to, co dzieje się po przejściu frontu. Nieszczęście ludzi, po których przejechała się Historia. W ogóle jego pisarstwo zanurzone było w rzeczywistości, czerpał z życia, był znakomitym obserwatorem. Podobny rodowód mają jego "Opowiadania odeskie". To w tym mieście się urodził, do niego wracał, kiedy mógł, chociaż wiele lat dzieciństwa spędził w Mikołajowie, gdzie na jakiś czas wyprowadzili się jego rodzice. Z konieczności wyjechał też z Odessy do Kijowa na czas studiów, bo tamtejsza uczelnia przyjmowała Żydów. Kiedy w latach trzydziestych podczas jednego z pobytów we Francji, gdzie mieszkała jego żona, odwiedził Marsylię, zakochał się w tym mieście, bo przypominało mu Odessę czasów jego młodości. Tamta Odessa umarła razem z rewolucją październikową, z miasta portowego, tętniącego życiem, stała się miastem prowincjonalnym, skąd, kto mógł, uciekał do Moskwy, bo to tam było życie. No i on w końcu też wyjechał.

Kim właściwie był Babel? Żydem? Rosjaninem? Ukraińcem? Urodził się przecież w dość zamożnej kupieckiej żydowskiej, ale postępowej, odeskiej rodzinie. Znakomicie władał językiem jidysz, bo to język jego domu i środowiska. Ale mówił też po rosyjsku i to w tym języku potem pisał. Ponieważ odebrał staranne wykształcenie, znakomicie znał też francuski, co pozwoliło mu czytać w oryginale opowiadania jego ukochanego pisarza Guy de Maupasanta. Ale swoje dzieciństwo i młodość spędził w Ukrainie, dopiero potem wyjechał do Petersburga i Moskwy. Wszystko wskazuje na to, że jak wielu w tamtym miejscu i czasie miał płynną tożsamość.

To, co w biografii Babla wydało mi się najciekawsze, to historia pisarza, który po rewolucji bolszewickiej w zupełnie nowej niechcianej rzeczywistości usiłuje jakoś żyć, jakoś się urządzić. Jeśli nie zdecydował się uciec, to czekały go wieczne lawirowanie i wieczne kompromisy. Jeżeli chciał pisać i wydawać, nie mógł ignorować rzeczywistości, musiał szukać sobie protektorów z Czeki i grać z władzą. To była powszechna praktyka wśród sowieckich pisarzy. Sam autorytet Gorkiego, który od początku wspierał jego literacką karierę, nie wystarczał. Jak twierdzi Aleksander Kaczorowski, musiał też podkoloryzować swój życiorys. Powszechnie uważa się, że w młodości sam pracował w Czeka, bo tak pisał w opowiadaniu Życiorys własny. Ale to tylko fikcja literacka. Naprawdę nie ma go na listach pracowników Czeki, nie należał też do partii. Postępując w ten sposób, długo jakoś funkcjonował w sowieckiej rzeczywistości. Jego "Armia Konna" i "Opowiadania odeskie" były wydawane i tłumaczone, przyniosły mu sławę. Współpracował z filmem, co dawało mu pieniądze. Problemy zaczęły się w latach trzydziestych, kiedy sztukę opanował socrealizm. Tak Babel pisać nie chciał, dlatego tworzył do szuflady, znowu lawirował, rozsiewając informacje, że planuje powieść o kolektywizacji wsi albo o Czeka. Za tę pierwszą nawet nawet się zabrał, ale to, co zobaczył w czasie wizyt w kolektywizowanych wsiach, przeraziło go. Takiego obrazu nie mógł pokazać w tamtych realiach. Dlatego nic z tego nie wyszło. Poza tym chyba nie potrafił napisać powieści, dobrze czuł się w krótkich formach, których był mistrzem. W końcu jednak stał się ofiarą czasów wielkiego terroru. Zgubił go romans z żoną Jagody. I nie o sam romans chodziło, a o zarzuty o szpiegostwo, które rzucił na niego w śledztwie aresztowany mąż jego dawnej kochanki. W tamtym okresie, kiedy po kolei Stalin wykańczał wszystkich swoich dawnych sojuszników i współpracowników, nie miał już parasola ochronnego. Zginął rozstrzelany po brutalnym śledztwie jak wielu innych. Dlaczego nie został za granicą, gdzie wcześniej wyprawił swoją rodzinę? Żonę, teściową, matkę i siostrę. Wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę? Skoro tak długo się udawało, był przekonany, że nadal tak będzie?

Bardzo ciekawe było też życie osobiste Babla, o którym nie miałam oczywiście pojęcia. I tu też lawirował, nie był szczery. Poza tym, jak w każdej biografii, niezwykle interesujące jest tło historyczne. To jeden z powodów, dla których po ten gatunek lubię sięgać. Trochę wiedziałam, ale jak zwykle natrafiłam na wiele nowych informacji.

Sabina Jakubowska "Akuszerki"

O powieści Sabiny Jakubowskiej "Akuszerki" (Grupa Wydawnicza

Relacja 2022) zrobiło się głośno w momencie premiery. Znakomite recenzje, nominacje do Nike i Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza (debiuty). A ponieważ na książkę w bibliotece nadal czeka się w kolejce, należy przypuszczać, że cieszy się także uznaniem czytelniczek, pewnie przede wszystkim, no i może czytelników. 

Trudno się dziwić, aby było inaczej! Bo kto, tak jak ja, mimo mód literackich, mimo wszelakich postmodernizmów i innych izmów lubi przeczytać porządną, grubą, po bożemu napisaną powieść, a do tego sagę rodzinną, ten prawdopodobnie zachwyci się "Akuszerkami". Chociaż uprzedzam - nie jest to lektura lekka łatwa i przyjemna. Akcja nie gna, są opisy, bardzo głębokie portrety bohaterek, nie niesie łatwego pocieszenia, nie stroni od dramatycznych wydarzeń, losy bohaterów nie są usłane różami, choćby dlatego, że przeczołgała ich Historia, a do tego dużo tu fizjologii, co może odstręczać niektóre czytelniczki, a zwłaszcza czytelników. Wszak tytuł nie jest przypadkowy. Chociaż nie lubię takich porównań, to ja "Akuszerki" postawiłabym na półce obok moich ulubionych "Nocy i dni" Marii Dąbrowskiej. Jeśli tym zestawieniem odstręczyłam kogoś od lektury powieści Sabiny Jakubowskiej, wiem, wiem, że saga Marii Dąbrowskiej uznawana jest przez wielu za ramotę, to pragnę zaznaczyć, że "Akuszerki" to jednak wersja 2.0.  Aż dziwne że ta klasyczna książka znalazła też uznanie krytyczek i krytyków. Takie to niedzisiejsze w czasach, kiedy raczej sięga się po krótsze formy, ceni literacki eksperyment i uwielbia babrać we wszelkich autofikcjach. 

Tymczasem mną powieść Sabiny Jakubowskiej zawładnęła całkowicie, wchodziłam w wykreowany przez nią świat całą sobą, czytałam w każdej wolnej chwili i siedemset stron większego formatu połknęłam w półtora tygodnia, a przecież w  tym czasie normalnie pracowałam. Kiedy skończyłam, przeżyłam syndrom odstawienia - zrobiło mi się smutno i dziwnie, kiedy po powrocie do domu nie mogłam się już zanurzyć w jadownickim świecie. 

Użyłam tu słów wykreowany świat, tymczasem to nie do końca prawda. Chociaż główną bohaterkę, Franciszkę Diabelec-Dadejową, i wiele innych postaci, zawdzięczamy wyobraźni autorki, to przecież świat tej powieści bardzo mocno został osadzony w rzeczywistości historycznej. Już miejsce jest prawdziwe - wieś Jadowniki obok Brzeska. Na wyklejkach książki znajduje się mapka obu miejscowości. (Uwielbiam mapy!) Tak, tak, Sabina Jakubowska jest związana z Jadownikami. Stamtąd pochodzą jej przodkowie, tam wrócili jej rodzice, kiedy była dzieckiem, tam nadal mieszka. Anna Czernecka, położna, jedna z drugoplanowych bohaterek, to jej prababka. I nie jest to jedyna postać prawdziwa w tej książce. Na końcu znajdziemy spis osób rzeczywistych. A liczne zapiski dotyczące przebiegu porodu, opieki nad rodzącą kobietą i jej dzieckiem, czyhających na nich zagrożeń, które w powieści pochodzą z zeszytu Franciszki, w rzeczywistości są cytatami z takiego samego zeszytu Anny Czerneckiej, prababki autorki.  Sama autorka jest doulą, czyli osobą, która towarzyszy kobiecie w czasie porodu. Sabina Jakubowska interesuje się historią regionu, co widać w jej książce. Znajdziemy na kartach powieści sporo historycznych wydarzeń - wielki pożar Brzeska, powódź, pogromy Żydów, zdarzenia z czasów pierwszej i drugiej wojny światowej, ruch ludowy, kryzys z czasów Drugiej Rzeczpospolitej, epidemię tyfusu.

Akcja powieści zaczyna się w roku 1885, kończy w 1950. Główną bohaterką jest Franciszka, córka Reginy Perkowej, wiejskiej akuszerki. Poznajemy ją w momencie, kiedy rodzi swoje pierwsze dziecko. Ma wtedy osiemnaście lat. Ona też zostanie akuszerką, a potem dyplomowaną położną. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności będzie mogła skończyć Cesarsko-Królewską Szkołę Położnych w Krakowie. Szkoła też nie jest dziełem wyobraźni autorki, a nazwiska pracujących w niej profesorów, asystentów i położnych znajdziemy w wykazie postaci rzeczywistych, o którym wspominałam. Było dla mnie wielkim zaskoczeniem, że taka szkoła istniała, a jeszcze większym, że aby się w niej uczyć, nie trzeba było mieć świadectwa ukończenia szkoły. Wymagano oczywiście umiejętności czytania i pisania. 

Wielkim odkryciem był dla mnie świat wiejskich akuszerek i położnych. Jak już wspominałam, fizjologii jest w tej powieści bardzo dużo - opisy licznych porodów, cytaty z zeszytu Anny Czerneckiej, który powstał w czasie, kiedy uczyła się w krakowskiej szkole położnych. Te wiejskie akuszerki i położne to kobiety niezwykle silne. Dzięki zawodowi zdobywały w swojej społeczności niezwykłą pozycję. Dzieci rodziło się bardzo dużo, były potrzebne, miały ręce pełne roboty. Wykonywane zajęcie dawało im samodzielność - możliwość zarobkowania, chociaż nie zawsze za odebranie porodu dostawały pieniądze. Często płacono im w naturze - dostawały żywność, bo o to na wsi najłatwiej. Ale to jednocześnie zawód trudny, wymagający. Trzeba pomagać niezależnie od okoliczności, pory roku, dnia czy nocy, odległości. Nawet jeśli do porodu ktoś zawiezie, to często wracać położna musiała sama, bo mąż rodzącej zostawał przy żonie i dziecku. Bywało, że ledwo wróciła do domu i marzyła tylko o odpoczynku, a już wzywano ją do kolejnej kobiety. A przecież najczęściej sama miała dzieci i kilkakrotnie była w ciąży. Nawet wtedy pracowała. 

Chociaż z opowieści przebija zachwyt dla cudu narodzin, tkliwość i szczęście, to autorka nie ucieka od ciemnych stron tego zawodu. O zmęczeniu już wspominałam, ale są też rodziny, miejsca i okoliczności, których wolałoby się unikać. Franciszce często towarzyszy strach, bo nie wie, co ją może spotkać po drodze i na miejscu, albo obrzydzenie z powodu warunków, w jakich żyją kobiety, do których ją wezwano. Ciemną stroną tego zajęcia był alkohol. Położne i akuszerki zwyczajowo częstowano wódką i trudno było odmówić szczęśliwym rodzicom. Nikt nie pytał, czy są głodne, a często były, nikt nie proponował im jedzenia, za to proponowano wódkę. Alkohol był też lekarstwem na zmęczenie. Nieodłączną towarzyszką tego zawodu jest też Śmierć, tak właśnie pisana w tej powieści - z dużej litery. Często to wybawienie, dlatego Regina i Franciszka nazywają ją Łaskawością. Autorka pokazuje też, jak ten zawód z czasem zaczyna się zmieniać. Dwie córki Franciszki, też absolwentki tej samej szkoły, będą wolały pracować w szpitalu, jedna w Krakowie, druga w Brzesku. A to już zupełnie inny świat.

A poza tym, jak to w rodzinnej  sadze, dostajemy opowieść o ludzkich losach. O ich meandrach, o wielkiej miłości, ale i wielkim bólu. Bo bohaterka doświadcza w swoim życiu wszystkiego - ciężkiego losu wiejskiej dziewczyny wydanej za mąż za starszego od siebie, niekochanego mężczyznę, potem wielkiej miłości, radości macierzyństwa, ale i utraty, wielkiego cierpienia, upadku na samo dno, dostatku i biedy. Takie doświadczenia są wspólne dla wielu bohaterek i bohaterów tej powieści. Jak to w życiu. Autorka, jak już wspominałam, nie lukruje rzeczywistości. Akcja powieści toczy się w określonym czasie historycznym i trudno byłoby uwierzyć, że bohaterek i bohaterów nie dotykają nieszczęścia związane z wojnami i innymi tragicznymi wydarzeniami historycznymi. Takie jest życie, raz z górki, raz pod górkę. Wielu nie przeżyje zawirowań losu, a ci, którym się uda, będą musieli jakoś odbudować swoją codzienność, chociaż nie zawsze jest to łatwe. Czy to, że wszystko w końcu mija, że każda wojna, każdy pożar, każda powódź, każda epidemia kiedyś się kończą, niesie pocieszenie? Jakieś tak, ale wolałabym nie doświadczyć takich nieszczęść, jakie spadały na bohaterki i bohaterów tej powieści. Mnie szczególnie poruszyły fragmenty o epidemii tyfusu. 

Jest to wreszcie książka o życiu na wsi, o sile, jaką daje rodzina, a przede wszystkim o codzienności wiejskich kobiet. Jej uzupełnieniem na pewno mogą być "Chłopki" Joanny Kuciel-Frydryszak. Ta lektura wciąż przede mną. Wielką zaletą powieści są wspaniałe bohaterki, przede wszystkim Franciszka i jej matka Regina, no i sama ekscytująca historia, od której naprawdę trudno się oderwać.

Ja się w "Akuszerkach" zakochałam i polecam je gorąco.

Santiago Roncagliolo "Noc szpilek"

Ponieważ mój czytelniczy radar w sposób szczególny nastawiony

jest na Amerykę Łacińską, co oczywiście nie oznacza, że z automatu czytam wszystko, co stamtąd do nas przychodzi, nie ominęłam powieści peruwiańskiego pisarza Santiago Roncagliolo "Noc szpilek" (ArtRage 2024; przełożył Tomasz Pindel). To już trzecia książka tego autora wydana w Polsce, aż dziwne, że wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi. Po lekturze jestem pewna, że sięgnę po "Czerwony kwiecień". Już sobie namierzyłam w bibliotece. Z tego prosty wniosek, że "Noc szpilek" spełniła pokładane w niej oczekiwania.

Jest to tego typu powieść, którą z jednej strony znakomicie się czyta, nie można się od niej oderwać - po nudnym jak flaki z olejem "Indian tangu" Anandy Devi, na które pomstowałam tydzień temu, to była prawdziwa ulga. Z drugiej strony trudno powiedzieć, aby lektura sprawiała przyjemność, bo ciężar gatunkowy tego, o czym autor pisze, czasem trudno udźwignąć. Jest to opowieść czterech dorosłych facetów, którzy w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku spotkali się w jednej z męskich szkół katolickich w Limie. Raczej nie cieszyli się uznaniem i szacunkiem kolegów, uważani byli za mięczaków i ofermy. Kiedy nagle dochodzi do konfliktu między nimi, a surową i nielubianą nauczycielką, panną Pilgrin, nieoczekiwanie stają się bohaterami rówieśników. Każdy z nich ma jakiś powód, aby się na niej odegrać. To, co zaczęło się od szkolnego wygłupu nastolatków, nieposłuszeństwa i buntu, nieoczekiwanie wymknęło się spod kontroli. Carlosa, Manu, Moco i Beto z jednej strony na zawsze połączyły tamte wydarzenia, z drugiej zrobili wszystko, aby wspomnienia o nich stłumić i wyprzeć, aby żyć tak, jakby tamto się nie zdarzyło. Po latach szczerze o tym opowiadają przed kamerami. Kto kręci ten dokument? reportaż? Dlaczego zdecydowali się przerwać milczenie, chociaż to dla nich trudny, bolesny i niewygodny temat? Tego dowiadujemy się na końcu. Każdy z nich przedstawia swoją wersję historii, każdy trochę inaczej pamięta tamte zdarzenia, a już na pewno trochę inaczej je interpretuje. Dzięki temu, że ich opowieści prowadzone są naprzemiennie i stale zmienia się perspektywa, akcja jest bardzo dynamiczna. Z jednej strony chciałam wiedzieć, co dalej, z drugiej przerażało mnie to, co czytałam.

Bo wszystko jest tu przerażające. Szkoła, do której chodzą chłopcy. Z jednej strony surowe zasady, katolicki dryl, z drugiej bezduszność. Wszystko oczywiście w imię dobra uczniów. A pod powierzchnią aż kipi od nastoletniego testosteronu. Nikt z tymi chłopakami nie chce i nie umie rozmawiać o ich problemach. Królują zakazy i kary. Trudno też polubić pannę Pilgrin, która wiedzie chyba prym wśród surowych nauczycieli. Wydaje się być niewzruszona i odporna na niewybredne wygłupy nastoletnich uczniów, a karanie ich sprawia jej przyjemność. Przynajmniej takie wrażenie odniosłam. Dopiero kiedy potem poznałam ją bliżej, jej tragiczną osobistą historię, kiedy obserwowałam to, co się jej przydarza, odnalazłam w niej ludzkie rysy. Z jednej strony współczułam, z drugiej podziwiałam jej wolę walki i zimną krew, którą starała się zachować. Jaka by nie była, nie powinno było ją spotkać to, co spotkało. 

Przerażające jest oczywiście to, co robią Carlos, Manu, Moco i Beto. Jednak kiedy poznajemy ich relacje rodzinne i kraj, w którym żyją, rozumiemy, że to okoliczności łagodzące - w sądzie wykorzystałby je każdy adwokat, gdyby do rozprawy doszło.  Chociaż trzech z nich pochodzi z dobrych rodzin i mieszka w dobrej dzielnicy, trudno te rodziny uznać za szczęśliwe. Dziś nazwalibyśmy je dysfunkcyjnymi. Jeszcze gorzej wyglądają relacje rodzinne czwartego. Przede wszystkim w ich domach panuje kult macho i jeśli z jakiegoś powodu tego silnego faceta zabraknie, syn czuje się nieszczęśliwy. Matka zajęta swoimi problemami nie potrafi z nim rozmawiać albo próbuje go chronić przed trudną dla niego wiedzą. Jeszcze gorzej jest, kiedy to matki zabraknie, a ojciec na oczach syna z powodu żalu i alkoholu staje się wrakiem. Wtedy nastoletni syn musi wejść w rolę macho. Skąd czerpie wzorce? Z filmów, które stają się dla niego jedyną rozrywką, wytchnieniem, niosą na chwilę zapomnienie. Miłość do kina okazuje się zgubna, bo mądrości stamtąd wyniesione nie bardzo sprawdzają się w prawdziwym życiu. Jednak nawet jeśli ten silny ojciec w domu jest, niewiele to zmienia, bo syna kształtuje na swoje podobieństwo i nie dopuszcza myśli, że może być wrażliwy, delikatny, że może nie ma w nim tego machystowskiego pierwiastka. 

Carlos, Manu, Moco i Beto są w gruncie rzeczy przeraźliwie samotni. Mają dużo swobody, ale to wynika z tego, że dorośli się zajęci swoimi sprawami albo chcą mieć święty spokój. Dopóki nie wzywa się ich do szkoły, wszystko jest w porządku. Ale nawet na pretensje nauczycieli rodzice reagują różnie. Bywa, że je lekceważą, szczególnie ojcowie, bo przecież nastolatek musi się wyszumieć, a ja byłem kiedyś taki jak mój syn. O swoich nastoletnich problemach nie mogą szczerze porozmawiać ani w domu, ani w szkole, ani między sobą. Bo przed sobą też grają, też starają się założyć maski cynicznych macho. Każdy kto się choć trochę odróżnia od powszechnego wzorca, musi to za wszelką cenę ukryć i tym większego cynika i twardziela zgrywa.

Przerażający jest też kraj i czasy, w których żyją. To Peru lat dziewięćdziesiątych. Świeża w pamięci jest wojna z Ekwadorem, jeszcze dogorywa Świetlisty Szlak. Limą wstrząsają ataki terrorystyczne, zabójstwa nie tylko na tle politycznym, często zdarzają się wyłączenia prądu spowodowane wysadzaniem infrastruktury energetycznej. Są dzielnice, do których lepiej się nie zapuszczać. Każdy zna granice, których nie powinien przekraczać. Większość tych zbrodni pozostaje bezkarna, a sprawcy niewykryci. W takim świecie, gdzie przemoc jest codziennością, gdzie można zginąć na ulicy, obojętnieje się na zło i śmierć. Bardzo łatwo stanąć po tej drugiej stronie.

Ananda Devi "Indian tango"

O Anandzie Devi, pochodzącej z Mauritiusa pisarce o korzeniach

indyjskich, która obecnie mieszka we Francji, usłyszałam kilka lat temu, kiedy w Polsce ukazała się jej powieść "Zielone sari". Kupiłam ją nawet, ale jeszcze nie przeczytałam. Za to ostatnio sięgnęłam po wydaną dwa lata temu inną jej książkę, "Indian tango" (Wydawnictwo w Podwórku 2022; przełożył Krzysztof Jarosz). Nie ukrywam, że przeczytałam ją w pierwszej kolejności dlatego, bo jej akcja toczy się w Indiach i to ten kraj był magnesem. Ananda Devi jest pisarką bardzo cenioną, niestety mnie "Indian tango" rozczarowało i potwornie nużyło. Wprawdzie czytałam ją w nie do końca sprzyjających okolicznościach, ale to nie dlatego tak bardzo się z nią męczyłam. 

Akcja powieści toczy się w roku 2004 w stolicy Indii, Delhi, i prowadzona jest dwutorowo. Mamy dwoje narratorów. Jeden klasyczny trzecioosobowy, dzięki któremu poznajemy życie pięćdziesięcioletniej Hinduski, Subhardy, która mieszka z mężem, synem studentem i teściową, nie pracuje, jest gospodynią domową. Druga narratorka i bohaterka to pisarka, która przeżywa kryzys twórczy i życiowy. Niedawno zniszczyła wszystkie swoje książki. Nie mieszka na stałe w Indiach, przyleciała do Delhi, wynajęła mieszkanie i tkwi w letargu. Wyrywa ją z tego stanu przypadkowe spotkanie z kobietą, która przychodzi niemal codziennie przed sklep z instrumentami muzycznymi i obserwuje sitarę. Narratorka nic o niej nie wie, nazwie ją Bimalą i platonicznie się w niej zakocha. Z czasem orientujemy się, że opowieść o Subhardzie zaczyna mieć wiele punktów stycznych z historią Bimali. Stanowi jej rozwinięcie. Czy narratorka, która jest przecież pisarką, przetwarza twórczo to, co ją spotyka? Czy to jej nowa powieść? Być może tak. Ile z tego, co wydarzyło się między nimi, jest prawdą, a ile to twórcza wyobraźnia? Tego tym bardziej nie wiemy. I nie dlatego jestem powieścią rozczarowana. Powody są dwa.

Pierwszy - książka Anandy Devi od pewnego momentu wydała mi się do bólu przewidywalna i schematyczna. Jest to opowieść o pięćdziesięcioletniej hinduskiej kobiecie, Subhardzie, której życie toczyło się wokół domu. Jej cały świat to sprzątanie i gotowanie. Nie miała swojego zdania, była posłuszna mężowi i teściowej. Jej pragnienia się nie liczyły, także dlatego, że ich nie miała. Teraz pod wpływem spotkań z tajemniczą kobietą budzi się w niej chęć do życia. Marzy o sitarze, na którym uczyła się grać w dzieciństwie, dopóki ojciec z dnia na dzień nie zmienił zdania. Stawia opór teściowej i mężowi, popiera decyzje syna, których jeszcze do niedawna na pewno by nie zaakceptowała. No i budzi się w niej uśpiona seksualność. To wszystko wydało mi się tak schematycznie, tak jednoznacznie przeprowadzone, aż trudno było mi uwierzyć, że w ten sposób można.

Drugi powód to pustosłowie. O ile historia Subhardy opowiadana jest dość konkretnie, o tyle opowieść narratorki tonie w morzu egzaltowanych słów. Dla mnie było to potwornie nudne i nieznośne. Z ulgą wracałam do rozdziałów z narracją trzecioosobową, bo chociaż historia ich bohaterki z czasem okazała się strasznie jednoznaczna, to przynajmniej było tam coś, o co mogłam się zahaczyć - detale codzienności. Opisy miasta, życie codzienne, sytuacja polityczna. To mnie przynajmniej ciekawiło. Oczywiście to, co ja nazywam nadmiarem słów i egzaltacją, inni nazywają językiem poetyckim.

Książka kończy się posłowiem napisanym przez tłumacza, Krzysztofa Jarosza. Nie ukrywam, że przeczytałam je z dużym zainteresowaniem. I to nie jest ironia! Dowiedziałam się z niego, dlaczego powinnam się zachwycić "Indiańskim tangiem" uchodzącym w dorobku pisarki za jej najważniejszą książkę. To właśnie on pisze o języku poetyckim, odkrywa liczne aluzje do innych dzieł literackich czy filmowych - najważniejsza do słynnego, niegdyś skandalizującego, filmu "Ostatnie tango w Paryżu" Bernardo Bertolucciego. Chociaż film widziałam, nie przyszło mi to do głowy w trakcie lektury. Usprawiedliwieniem może być fakt, że było to bardzo dawno temu. Pisze też o grze, jaką prowadzi autorka - na ile historia narratorki pierwszoosobowej jest jej historią? Ile w tej książce autofikcji? Cóż, w tym wypadku niewiele mnie to interesuje. Ja pozostałam nieczuła i zamknięta na wielkość tej powieści. Powinna zachwycać, a jednak nie zachwyca. Nic na to nie poradzę. Na pewno nie kupię żadnej innej książki Anandy Devi. Czy przeczytam kiedyś "Zielone sari", które mam w domu? Nie wiem. Może kiedyś sięgnę po nie z ciekawości, aby przekonać się, czy to, co tak mnie zirytowało w "Indian tangu", jest typowe dla pisarki. 

Popularne posty