Tatiana Tibuleac "Lato, gdy mama miała zielone oczy"

Długo zbierałam się do tej lektury. Chociaż zewsząd słychać było

same pochwały, ja zastanawiałam się, czy wpisać ją na listę książek, które chcę przeczytać. Jakoś tak mam, że nieszczególnie pasjonuje mnie ten temat - relacja matki z dzieckiem, najczęściej z córką, a w powieści rumuńsko-mołdawskiej pisarki Tatiany Tibuleac "Lato, gdy mama miała zielone oczy" (Książkowe Klimaty 2021; przełożył Dominik Małecki) chodzi o więź matki z synem. W końcu uległam. Czy to o tej powieści ktoś napisał, że jeśli miałoby się przeczytać w ciągu roku tylko jedną książkę, to powinna być nią właśnie ta? Czy to ta rekomendacja przeważyła szalę? Nie pamiętam.

Nie było mi łatwo wejść w tę lekturę. Zaczyna się od takiej dawki nienawiści, że pomyślałam sobie - nie dam rady. Chociaż zazwyczaj książki, które czytam, nie należą do lekkich, łatwych i przyjemnych, tym razem miałam wrażenie, że przekroczyłam próg wytrzymałości. Może właśnie dlatego, że to nienawiść syna do matki? W dodatku bohater, Aleks, który właśnie skończył szkołę, wydawał mi się bardzo odstręczający.

Tego ranka, gdy nienawidziłem jej bardziej niż kiedykolwiek, mama skończyła trzydzieści dziewięć lat. Była mała i gruba, głupia i brzydka. Najbardziej bezużyteczna ze wszystkich matek, jakie dotąd istniały. Przyglądałem jej się przez okno: sterczała pod bramą szkoły jak żebraczka. Zabiłbym ją odłamkiem myśli. (...) Mama miała gdzieś i mnie, i to, że jednak ukończyłem szkołę.

Szybko orientujemy się, skąd w narratorze tyle nienawiści, cynizmu i sarkazmu.  

Byliśmy nikim, robiliśmy nic. Podczas wszystkich lat w tej szkole nie słyszałem ani razu, żeby jakiś kolega chwalił się wakacjami, tak jakby oprócz szaleństwa dotknął nas też trąd. (...) Ludzkie strzępy - oto czym byliśmy.

Te słowa informują o wszystkim. Aleks, jak sam o sobie mówi, jest wariatem. Szkoła, którą właśnie skończył, kształci uczniów takich jak on. Dzieci z rozmaitymi deficytami i zaburzeniami. Często odrzucone przez rodziców i znienawidzone przez nauczycieli. 

Jim, mój najbliższy przyjaciel (...) Był z rodzicami, którzy w mgnieniu oka sprzedaliby go na organy, gdyby się nie bali, co ludzie powiedzą.

Inni [nauczyciele], ci mniej obrotni, każdej jesieni musieli jednak wracać i stawać naprzeciw tych samych diabolicznych uczniów, których tak nie znosili i których się bali.

Jaka przyszłość czeka chłopaka, który czuje się odrzucony przez wszystkich? Jakie ma perspektywy? Na co może czekać? O czym marzyć? Jego jedyny plan to wypad do Amsterdamu razem z dwoma kolegami, którzy też ukończyli szkołę. Wypad na trawkę i dziwki. Wprawdzie Aleks kocha się w jakiejś Jude, ale raczej nie ma u niej szans. 

Mój stosunek do bohatera zmieniał się stopniowo, kiedy poznawałam coraz więcej epizodów z jego życia. Niechęć, złość i antypatia zaczęły ustępować współczuciu, litości i rozpaczy. Bo serce się kroi, kiedy czyta się o dziecku skamlącym o miłość i uwagę matki. O dziecku, które przeżyło wielką tragedię i zostało z nią samo. O dziecku, które potrzebuje bliskości i nie może jej dostać. Nie rozumie, dlaczego jest odrzucane. Ale czy możemy winić matkę? Przecież tragedia dotyczyła całej rodziny. Jej ból był tak wielki, że pochłonął ją w całości, a świat stał się dla niej obojętny. Kiedy po latach się ocknęła, było już za późno. A gdzieś mimochodem możemy domyślać się, że to kobieta niespełniona. Czy dlatego, że jest imigrantką? Wiele w tej powieści niedomówień, białych plam, które czytelnik może wypełniać sam. Taka jest też historia babci, właścicielki sklepu, którym Aleks chyba pogardza, ale dzięki któremu dorobiła się dwóch domów.

Ale to zaledwie skrawek tej historii, początek, bo jej istotę stanowi wspomnienie tego tytułowego lata. Lata, które Aleks zgodził się spędzić ze swoją znienawidzoną matką we Francji. Lata, które radykalnie zmieniło jego stosunek do niej, pozwoliło im się na nowo zbliżyć do siebie. Chociaż Aleks zgodził się na ten wyjazd z wyrachowania, po latach, kiedy je wspomina, wie, że było to najważniejsze lato jego życia i może najszczęśliwsze, mimo że okoliczności były tragiczne. Te fragmenty książki, chociaż z powodów, jakich zdradzić nie mogę, są smutne, paradoksalnie dają jednak czytelnikowi wytchnienie i przynoszą otuchę. Mimo że skupione na na nowo budowanej więzi syna i matki, to gdzieś w tle, jak często w tej powieści ledwo naszkicowane, są i lato, i wieś, i krajobrazy, ale też mieszkający tam ludzie. I znowu poznajemy innego Aleksa, Aleksa, który zmienia się na oczach czytelnika, dojrzewa, Aleksa, który wreszcie budzi sympatię, a nawet podziw.

Ale jest jeszcze jeden Aleks, dorosły, dokładnie trzydziestodziewięcioletni. Uznany artysta - malarz tworzący dziwne obrazy mające swoje korzenie w tamtym lecie. Znowu doświadczony przez los, cyniczny. I chociaż są powody, aby mu współczuć i go rozumieć, to po raz kolejny trudno go polubić. 

Intrygująca, bardzo ciekawa książka. Jednak w całości gorzka. Bo życie nie zawsze usłane jest różami i niektórym stale wiatr w oczy. Pieniądze wprawdzie ułatwiają wiele spraw, ale szczęścia się za nie nie kupi. Niby banalna konstatacja, ale w powieści podana w niebanalny, poruszający sposób.   

Anna Cieplak "Rozpływaj się"

"Rozpływaj się" to pierwsza powieść Anny Cieplak, po którą

sięgnęłam (Wydawnictwo Literackie 2021). O jej wcześniejszych książkach oczywiście słyszałam, bardzo dobrze się o nich mówiło, ale jakoś się nie skusiłam. Pewnie dlatego, że miały młodzieżowych bohaterów, przynajmniej dwie pierwsze, najbardziej utytułowane. No a poza tym wiadomo, nie da się czytać wszystkiego, że powtórzę po raz kolejny moją ulubioną frazę. Banalną, ale prawdziwą. Tym razem  po wysłuchaniu dwóch wywiadów z Anną Cieplak postanowiłam spróbować. Z ciekawości. Po pierwsze, bo autorka znana i doceniana, a po drugie, bo zainteresował mnie temat i tło. Śląsk, historia rozpięta w latach 1999-2019, bohaterowie wywodzący się z klas niższych. 

Bracia Robert i Janek, Alina i Marca (Marcelina) w dzieciństwie mieszkali w familoku w jednej z dzielnic Rudy Śląskiej. Chodzili do tej samej szkoły. Robert i Alina są równolatkami, Janek i Marca kilka lat od nich młodsi. Tylko Marca wychowywała się w pełnej rodzinie. Pozostali nie mieli tego szczęścia z różnych powodów, o czym za chwilę. To na pewno naznaczyło ich na życie. Jest jeszcze jedna ważna postać, Omama, babcia obu braci, trochę zastępująca im matkę, bo ich rodzona nie żyje. Matkowała też Alinie, kiedy jej własna postanowiła wyjechać za granicę. Ale ta ukochana Omama, spajająca dom, silna, stanowcza i ciepła jednocześnie, też ich opuści w poszukiwaniu lepszego życia. Dlaczego wyjedzie? Straciła pracę w kopalni, gdzie była księgową, więc pewnie za chlebem. A może nie tylko? Może także szukać siebie nowej? Żeby oderwać się od roli babci i mamy zabiegającej o dom i sprawy rodziny? 

O Omamie wiemy najmniej. Chociaż to postać dla bohaterów bardzo ważna, poznajemy ją tylko ich oczami. Przyznam, że ta bohaterka gdzieś mi się wymyka. Bardziej dowiaduję się, że taka jest, niż to samodzielnie odkrywam. Przykład - dlaczego Alina czuje się przez nią odepchnięta? Dlaczego mówi, że najpierw pozwoliła jej się do siebie zbliżyć, a potem ją odrzuciła? Cóż, taki był zamysł autorki. Gdyby chciała inaczej, uczyniłaby ją jedną z bohaterek-narratorek. Bo tak właśnie skonstruowana jest powieść Anny Cieplak. Krótkie rozdziały zatytułowane są imionami  Roberta, Janka, Aliny i Marcy. Po kolei, na przemian, mają głos. Z ich punktu widzenia poznajemy relacje między nimi, odkrywamy ich tajemnice z przeszłości, wiemy, co ich gnębi, czego się boją, czego chcą, a właściwie trafniej byłoby stwierdzić czego nie wiedzą, co chcą

Zasadnicza akcja to kilka miesięcy roku 2019, jak się okaże przełomowych w życiu bohaterów. Marca i Janek, ostatecznie się rozstają, muszą określić siebie na nowo, zbudować swoje życie. Najbardziej bezradna jest Marca, najmocniej zabiegająca o awans społeczny, wciśnięta w gorset obowiązków. To ona koniecznie chciała, aby wyjechali z Rudy, teraz czuje, że tak naprawdę nic nie zyskała. Jej rozwój jest pozorny. Uciekła od dawnego świata, do którego nie bardzo lubi wracać, ale jest rozczarowana tym, co osiągnęła. Bo to tylko pozory. Janek, o wiele bardziej spolegliwy, uporządkowany, obowiązkowy, potrafiący pogodzić się z tym, co ma, nie odczuwa tego w taki sposób jak ona. Alina, samotna matka, która też ułożyła sobie życie z dala od przeszłości, najbardziej kolorowa i niezależna z całej czwórki, teraz konfrontuje się z przeszłością. Wracają do niej demony, zaniechania, winy. Walkę o siebie musi stoczyć też Robert. Dla Omamy, która nieoczekiwanie wróciła i z konieczności życie obu braci zaczyna koncentrować się wokół niej. Czy uda mu się wyrwać z alkoholowych ciągów, porzucić inne używki? Czy młodszy brat będzie mógł na niego liczyć? Czy jest jeszcze możliwe naprawienie jego relacji z Aliną? Zbudowanie ich w jakiejś nowej formie? Pozostawiam te pytania bez odpowiedzi, jak i wiele innych spraw, aby nie zdradzać za wiele.

"Rozpływaj się" to powieść o trzydziestolatkach, którzy chociaż wywodzą się z tego samego środowiska, rozmaicie kierują swoim życiem, dokonują różnych życiowych wyborów. Są średniakami, nie mają rodzinnego zaplecza, muszą liczyć na siebie. Największym przegranym wydaje się Robert, który nie wyrwał się z Rudy. Ponieważ nie chciał, albo już nie mógł, być górnikiem jak ojciec, pozostały mu tylko dorywcze prace i picie. Alkohol był na tym górniczym osiedlu powszechny, ale oprócz chlania kiedyś była przede wszystkim ciężka praca. Robertowi pozostało tylko to pierwsze. Najbardziej niespełniona jest Marca, która zdaje sobie sprawę, że szklanego sufitu nie przebije. Zawsze będzie tą, która gorliwie spełnia polecenia innych, aby zasłużyć na ich pochwałę. Może najlepiej wybrała Alina? Skoro nie da się przeskoczyć wyżej, skoro zawsze takich jak ona będzie  tłamsił ten szklany sufit, lepiej żyć na własnych warunkach? Życiem outsiderki, trochę dziwaczki, trochę z dnia na dzień, ale jednak w miarę stabilnie? Nie mieć nad sobą szefa, któremu trzeba czapkować? Ale najwięcej nadziei niesie postać Dorotki, piętnastoletniej córki Aliny. Niezależnej, pełnej ideałów, ale jednocześnie aktywistki na miarę swoich piętnastu lat. Czy jej się uda? Przecież świat, w którym dorasta, jest jeszcze trudniejszy od tego, w którym dorastało pokolenie jej rodziców.

Bardzo ciekawe jest tło tej powieści. Ruda, familoki, ale także katowicka Superjednostka, blok będący marzeniem o awansie ludzi takich jak Alina, Marca, Janek czy Robert.

Książkę czyta się jednym tchem, także dlatego, że zagadki z przeszłości bohaterów autorka odkrywa powoli, każąc im wspominać zdarzenia sprzed lat. Dla mnie była to ciekawa wyprawa w rejony, których nie znam, ale które mnie interesują. Nie jest to powieść wybitna, ale na pewno warto po nią sięgnąć. Można mieć jakieś zastrzeżenia do konstrukcji bohaterów, nie zawsze wszystko mi się w nich sklejało, ale te niedociągnięcia nie ważą na odbiorze całości. Cieszę się, że ją przeczytałam.       

Katarzyna Surmiak-Domańska "Czystka"

Temat rzezi wołyńskiej interesował mnie od dawna. Urodziłam się

i wychowałam w rejonie Polski, gdzie mieszkało wielu repatriantów z przedwojennych Kresów. Jako dziecko słuchałam krwawych opowieści o tym, co działo się na Wołyniu. Nie pamiętam, czy kierowano je do mnie, czy byłam przypadkową słuchaczką. Swoją drogą, kto opowiada dziecku albo przy dziecku o takich okrucieństwach? Potem te opowieści wyparłam. Wróciły do mnie, kiedy z okazji okrągłej rocznicy tamtych wydarzeń temat pojawił się w debacie publicznej. Za to zawsze doskonale pamiętałam historię moich dziadków. Kiedy zaczęły się niepokoje, dziadek wywiózł babcię i dwóch synów do dużego miasta, gdzie było spokojnie. Sam jeszcze został, pracował, był lekarzem. I pewnego wieczoru do babci przyszedł ktoś (Ukrainiec? Polak? O tym albo babcia nigdy nie mówiła, albo wyleciało mi z pamięci.) ostrzec, że na doktora szykowana jest napaść. Babcia jak stała, tak ruszyła nocą, aby ostrzec dziadka i zabrać go do miasta. Podobno musiała przejść trzydzieści kilometrów przez las. Wiele w tej opowieści luk i nieścisłości. No bo dlaczego musiała iść, a nie zabrała się z tym człowiekiem? Może nie wracał? A może był rzeczywiście Ukraińcem i bał się, że ktoś zobaczy ich razem? A może i on przyszedł piechotą? Dziś nie sposób rozstrzygnąć, jak było. Babcia od dawna nie żyje. Historia w swoich zarysach jest prawdziwa, potwierdzili mi ją moi wujkowie. Ciekawe, że długo nie kojarzyłam jej z rzezią wołyńską. Nawet dziś pewności nie mam, bo może chodziło o zwykły napad rabunkowy? Pewnie jednak nie. 

Tak tamte wydarzenia historyczne odłożyły się w mojej pamięci i dlatego zawsze miałam do nich jakiś osobisty stosunek. Dlatego przeczytałam książkę Witolda Szabłowskiego "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia" o Ukraińcach, którzy ratowali Polaków w tamtym okropnym czasie, no i oczywiście obejrzałam "Wołyń" Smarzowskiego. Ale na "Czystkę" Katarzyny Surmiak-Domańskiej (Czarne 2021) nie zwróciłam początkowo uwagi. Jakieś odkrywanie rodzinnych tajemnic, śledztwo dotyczące przeszłości, sporo się podobnych rzeczy naczytałam. No ale o książce zaczęło być coraz głośniej, poza tym poleciła mi ją bliska mi osoba, z którą wymieniamy się opiniami o lekturach, a kiedy zaczęłam czytać, została książką roku Książek. Magazynu do czytania.

"Czystka" powstała trochę przez przypadek. Co prawda Katarzyna Surmiak-Domańska od dłuższego czasu prowadziła rodzinne śledztwo, chcąc poznać historię swoich dziadków ze strony ojca, ale nie miała zamiaru ubierać tego w książkę. Kiedy pandemia pokrzyżowała jej inne reporterskie plany, postanowiła ją spisać. Temat dziadków, dzieciństwa ojca i jego rodzeństwa był w rodzinie tabu. A może inaczej - ojciec opowiadał w formie zabawnych anegdotek rozmaite historie, ale kiedy córka próbowała grzebać głębiej, pytać o babcię i dziadka, zbywał ją, zasłaniając się niepamięcią. Ale ten brak uwierał na tyle, że stopniowo zaczęła rodzinną historię odgrzebywać. Chciała przynajmniej w taki sposób przywrócić sobie dziadków, szczególnie babcię Franciszkę. Nie było to łatwe, bo nawet w pamięci jej dzieci było sporo dziur i luk. 

"Czystka" jest nie tylko historią rzezi na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, to także opowieść o przedwojennych Kresach i powojennej wędrówce ludów - repatriacji stamtąd i nowym życiu zawiązanym na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. To także opowieść o rodzinnym śledztwie - odzyskiwaniu pamięci. I refleksja o tym, co jej brak z nami robi, jak traumy przodków odkładają się w naszej świadomości i psychice. To wszystko poparte naukową podbudową - pracami z zakresu psychologii i oczywiście historii. Nad wszystkim unosi się niepostawione wprost pytanie, czy mamy prawo odkrywać przeszłość wbrew komuś? W tym wypadku wbrew ojcu autorki, który broni się przed wspomnieniami. A trudno się temu dziwić, bo jako kilkunastolatek był świadkiem zdarzeń strasznych - śmierci swojej ukochanej cioci, napadów na wieś, w której się zatrzymali po ucieczce z rodzinnego domu, stracił kolegów, wielokrotnie zmieniał środowisko, czuł się samotny, gorszy i wyobcowany, tułał się po rodzinie i znajomych, no i musiał przejąć obowiązki głowy rodziny, bo ojca nie było, a mama, Franciszka, pod wpływem traumatycznych przeżyć coraz mniej była zdolna do działania. Kilkakrotnie szczęśliwa decyzja podjęta pod presją czasu decydowała o tym, że ocaleli. Ale mógł przecież wybrać inaczej. Kiedy się ma taki bagaż wspomnień, nic dziwnego, że chce się o nim zapomnieć. 

Równie smutna jest historia jego matki. Decyzje, przed jakimi stawała, były często dramatyczne. Rozdzielenie z dziećmi, aby zapewnić im bezpieczeństwo, powrót do rodzinnego domu mimo strachu, żeby pilnować dobytku. A jej życie ani wcześniej, ani później nie było usłane różami. Ciężka praca, problemy finansowe, małżeństwo z naszej dzisiejszej perspektywy nieszczęśliwe i niedobrane, małżeństwo, w którym przemoc była chlebem powszednim. No ale podobny był wtedy los kobiet takich jak ona. Dlatego autorka robi wszystko, aby jej historię jak najdokładniej odtworzyć, co wcale nie było takie łatwe. Stąd tak wiele tu domysłów, wyobrażania sobie, składania jej portretu z poszlak i z wątłych śladów.

Jest jeszcze drugie niewypowiedziane pytanie - czy ktoś ma prawo, aby nas pamięci o przeszłości pozbawiać? Autorka chce wiedzieć, drąży. Ale robi to w sposób delikatny, krok po kroku, aby sprawić jak najmniej bólu. Zresztą cała książka napisana jest z czułością. (Trochę nie lubię tego słowa, odkąd stało się modne, ale tu naprawdę pasuje.) I pewnie dlatego chociaż temat niełatwy, czyta się ją bardzo dobrze. Z czułością dla ojca i innych krewnych, z czułością dla swoich wspomnień z dzieciństwa, wreszcie z czułością dla babci i dziadka, których nie znała. No i jest też czułość dla tamtego świata, którego już nie ma, czułość dla ofiar, ale i uważność dla wrogów. Chociaż nie sposób aprobować okrucieństwa, którego się dopuszczali, to trzeba zrozumieć, jakie są jego źródła. I autorka tłumaczy to, przywołując skomplikowaną historię współżycia Polaków i Ukraińców na Kresach nie tylko w okresie międzywojennym, ale sięga także do czasów przedrozbiorowych. Rachunki krzywd sięgają daleko w przeszłość. Nie można pominąć, że traktowani byli jak obywatele drugiej kategorii i nie można zapomnieć o ich aspiracjach do posiadania swojego państwa. 

Ale oprócz tego wszystkiego mnie utkwiły w głowie wyniki pewnych badań przywołane w książce. Otóż w roku 2008 roku przeprowadzono w Polsce badania wśród osób urodzonych przed rokiem 1939 dotyczące PTSD (zespół stresu pourazowego). Wnioski były szokujące. Symptomy zdiagnozowano u 31% osób pochodzenia nieżydowskiego i u 55% Polaków o żydowskich korzeniach. Tyle lat po wojnie! W Europie Zachodniej, gdzie takie badania prowadzono znacznie wcześniej, ten wynik był jednocyfrowy! Co to nam jako społeczeństwu zrobiło? Nie mogło pozostać bez echa.   

Elisabeth Asbrink "Porzucenie"

Elisabeth Asbrink zaskarbiła sobie moją uwagę wydanym kilka lat

temu reportażem historycznym "W lesie wiedeńskim wciąż szumią drzewa". Książką, która opowiadała o dwuznacznie moralnej postawie Szwedów w czasie drugiej wojny, a szczególnie wobec Żydów, ofiar Holocaustu. Do tematyki żydowskiej wraca w swojej najnowszej powieści "Porzucenie" (Wielka Litera; przełożyła Natalia Kołaczek). Ze względu na autorkę i temat, który od lat pozostaje w kręgu moich zainteresowań, chciałam po nią sięgnąć.

"Porzucenie" w dużej mierze czerpie z rodzinnej historii Elisabeth Asbrink. Losy dziadków, matki i swoje ubrała w powieściowe szaty. Chociaż jeśli ktoś spodziewa się czystej powieści, to może się czuć zawiedziony, bo w autorce zwycięża żywioł reporterski i dużym fragmentom książki bliżej do literatury faktu. 

Zanim podzielę się refleksjami kilka słów o fabule. Jest to historia trzech pokoleń kobiet. Każdej poświęcona jest jedna część. Najstarsza, Rita, Niemka, której rodzice w poszukiwaniu lepszego życia chcieli emigrować do Ameryki, ale z powodu nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, a właściwie zaniedbań i beztroski głowy rodu, ostatecznie wylądowali na londyńskim bruku. Czy w mitycznych Stanach osiągnęliby sukces, już nigdy się nie dowiemy, w Londynie przez pierwsze lata klepali biedę, potem było tylko trochę lepiej. Kolejna bohaterka to Sally, córka Rity i Vidala, sefardyjskiego Żyda urodzonego w Salonikach, w czasach, w których należały jeszcze do Imperium Osmańskiego. Jego przodkowie osiedlili się tam w XV wieku, kiedy hiszpańscy królowie katoliccy, Izabela i Ferdynand, wyrzucili ze swojego królestwa Żydów. Sally,  gdy tylko osiąga pełnoletniość, wyjeżdża do Szwecji i tam już zostaje. Chociaż ucieka od swoich korzeni, wychodzi za mąż za Żyda węgierskiego, który jako chłopiec trafił do getta. Jest wreszcie ich córka Katherine, alter ego autorki. Jako dojrzała kobieta postanawia odkryć rodzinną historię, ponieważ ten temat był w ich domu zakazany. Interesuje ją przeszłość Rity, Vidala i Sally. Będzie to więc opowieść o Żydach sefardyjskich.

Czytając książkę, zastanawiałam się, czy warto po raz kolejny wchodzić do tej samej rzeki. Czy warto czytać jeszcze jedną pozycję, której tematem jest wyparcie, zapomnienie, indywidualna i zbiorowa utrata pamięci? Na poziomie indywidualnym przeszłość swojego ojca wypiera Sally, bo to przez niego odróżnia się fizycznie od swoich angielskich koleżanek ze szkoły. Wszystkie upokorzenia, które ją z ich strony spotykają, przypisuje jemu. Czuje, że antysemickie napisy, jakie pojawiają się na murach w latach trzydziestych zeszłego wieku, kiedy wielu Anglików zafascynowanych było faszyzmem, godzą w nią. Dlatego słowo Żyd staje się w jej języku zakazane. Po latach będzie się go bała także mała Katherine obarczona nim podwójnie - przez matkę i ojca. Ale pamięć o Żydach zniknęła również w Salonikach. Nie został po Sefardyjczykach, którzy w czasach Imperium Osmańskiego stanowili znaczną część mieszkańców miasta, żaden ślad. Nie ma już dzielnicy, w której mieszkali, nie ma ani jednej synagogi, nie zachował się żaden ślad po ogromnym cmentarzu. A właściwie owszem, zachowało się wiele śladów - płyty nagrobne można odnaleźć w wielu punktach miasta. Posłużyły jako budulec placów, schodów, fragmentów chrześcijańskich kościołów. Depczą po nich mieszkańcy Salonik i turyści, nie zdając sobie sprawy, po czym chodzą. 

Po tym wprowadzeniu czas odpowiedzieć na pytanie, czy warto było czytać. Otóż w tym wypadku tak! Bo z wiadomych względów dominuje u nas opowieść o Żydach aszkenazyjskich. Tymczasem Elisabeth Asbrink odsłoniła przede mną historię Sefardyjczyków. Sięga w swej opowieści głęboko - do czternasto- i piętnastowiecznej Hiszpanii, kiedy zaczęły się prześladowania Żydów - pogromy, zmuszanie do przejścia na katolicyzm, co i tak niewiele im dało, a wreszcie ostateczne wypędzenie. To właśnie wtedy sprowadzono do Hiszpanii Inkwizycję. Potem równie dużo pisze o Salonikach, o tym, jak żydowscy uciekinierzy żyli tam w czasach Imperium Osmańskiego, i o tym, co się stało potem, kiedy miasto znalazło się w greckich rękach. Wreszcie opowiada o zagładzie Żydów z Salonik w czasach drugiej wojny i o powojennej zbiorowej amnezji, która, jak rozumiem, trwa tam do dziś. Rodzina jej ojca uniknęła tragicznego losu, bo znalazła się w Anglii jeszcze jakiś czas przed hekatombą pierwszej wojny. 

Te fragmenty książki, w których autorka sięga w głąb historii, są najciekawsze. Tu Asbrink odnajduje się najpełniej, bo wchodzi w materię, której dotąd była wierna, materię reportażu historycznego. Te partie "Porzucenia" przypominają mi metodę Aleksandry Lipczak, którą zastosowała w swojej znakomitej opowieści o Al-Andalus, "Lajla znaczy noc". Obie pisarki łączą fakty z odtwarzaniem świata, którego już dawno nie ma. Robią to tak sugestywnie, że czujemy jego smaki i zapachy. W taki sposób pisze Elisabeth Asbrink nie tylko o rodzinie swojego dziadka Vidala, ale również o historii rodziny swojej babki, Rity. I to jest również odkrywcze. Opowieść o najbiedniejszym Londynie z końca XIX i początku XX wieku. Odkryciem dla mnie było, że po pierwszej wojnie w Anglii żyło tak dużo młodych kobiet, a tak mało młodych mężczyzn, bo zginęli na wojnie, iż stało się to ogromnym problemem społecznym. W czasach, kiedy powinnością kobiety było wyjść za mąż i urodzić dzieci, kandydatów na mężów dramatycznie brakowało. Poważnie zastanawiano się, co zrobić z masą samotnych kobiet. Rozważano nawet przesiedlanie ich do kolonii.

Po tych zachwytach będzie jednak łyżka dziegciu. Otóż znacznie słabiej, moim zdaniem, wypadają te fragmenty "Porzucenia", które pisane są w konwencji powieściowej. I nie chodzi o temat, samotność bohaterek, poczucie niespełnienia, a nawet nieszczęścia, osamotnienie dzieci, których dorośli zawodzą i dlatego to one muszą przejmować ich rolę i opiekować się nimi. To wszystko jest ciekawe. Drażnił mnie natomiast sposób opowiadania - język. Na siłę wydumany, egzaltowany. Jakby autorka przestraszyła się prostoty tej historii i próbowała ją ukryć pod górnolotnym słowotokiem, mową-trawą ubraną w pozór głębi. Kiedy spuszczała z tonu i zaczynała po prostu snuć narrację, znowu było dobrze. A najlepiej, kiedy wchodziła w rolę reporterki. Na szczęście takich fragmentów jest w "Porzuceniu" najmniej.       

Popularne posty