Erica Fischer "Droga do nieba"

"Droga do nieba" Erici Fischer (Czarne 2009; przełożyła Katarzyna Weintraub) trochę się na mojej półce przeleżała, aż wreszcie po nią sięgnęłam. Może powinnam wyjaśnić, skąd znam autorkę i dlaczego w ogóle kupiłam jej książkę. Otóż rok wcześniej, w 2008, wyszła w Polsce "Aimee i Jaguar. Historia pewnej miłości, Berlin 1943." jej autorstwa, dość szeroko reklamowana. Kupiłam ją wtedy i przeczytałam. Byłam pod wrażeniem opartej na faktach opowieści o historii miłości dwóch kobiet: niemieckiej Żydówki i Niemki, żony żołnierza Wermachtu, matki kilkorga dzieci, która pod wpływem tego uczucia przeszła całkowitą przemianę światopoglądową, za co zapłaciła ogromną cenę. I nie tyle poruszyło mnie samo uczucie, nieoczekiwane i niemożliwe, ile właśnie losy obu kobiet. Historia przemiany Niemki i jej konsekwencje. Los Żydówki, która w imię wolności decyduje się prowadzić w Berlinie życie podziemne. Jak garstka innych Żydów nie akceptuje niemieckich rozporządzeń, nakazów i ukrywa się, właściwie nie ukrywając. Po książkę naprawdę warto sięgnąć, odsłania mniej znane nam Polakom karty niemieckiej historii a smutne losy obu bohaterek zapadają w pamięć (najlepszy dowód, że do dziś ją wspominam i reklamuję). Drażnią jedynie fabularyzowane partie (jest ich na szczęście nie tak wiele) do bólu zębów melodramatyczno-kiczowate. Zachwycona tamtą pozycją, kiedy tylko usłyszałam o następnej, postanowiłam przeczytać. Trochę to trwało, ale w końcu swój zamiar zrealizowałam.

"Droga do nieba" moim zdaniem zdecydowanie ustępuje poprzedniej książce Erici Fischer, co nie znaczy, że nie jest ciekawa. Czyta się ją bardzo dobrze, a że rozmiarów jest niewielkich, połknąć można w kilka dni. To, jak głosi podtytuł, historia rodzinna. Autorka, sprowokowana śmiercią starej matki i zniknięciem brata, snuje opowieść o swojej rodzinie. Jej matka była polską Żydówką, socjalistką i feministką, która w latach trzydziestych przyjechała z Warszawy na studia plastyczne do Wiednia. Tam poznała swojego przyszłego męża, lewicującego Austriaka. Niemal w ostatniej chwili opuściła Austrię i wyjechała do Anglii. Jej rodzina, która została w Polsce, nie uniknęła żydowskiego losu. Niby tyle już wiemy o Holocauście, a jednak za każdym razem, kiedy czytam coś na ten temat, odkrywam jakąś nowość. Tutaj poza przerażającym opisem śmierci dziadków (rodziców matki) w komorach gazowych Treblinki, którą autorka odtworzyła, właściwiej byłoby rzec: wyobraziła sobie na podstawie wiedzy historycznej, poruszają angielskie losy jej matki i podobnych jej żydowskich uciekinierów z kontynentu. Fatalne traktowanie przez Anglików, ciężka, źle opłacana praca, koszmarne warunki mieszkaniowe, bieda, oczekiwanie na przyjazd męża, któremu w Austrii ze względu na lewicowe poglądy groziły represje. Jak twierdzi Erica Fischer, Holocaust i wszystkie jego skutki: wygnanie, pobyt w getcie a potem śmierć w obozie warszawskiej rodziny, wreszcie powrót na prośbę męża do znienawidzonej Austrii, odcisnęły piętno na losach matki i jej dzieci. Matka z niezależnej, interesującej, otwartej kobiety stała się zrzędliwą kurą domową, z którą trudno było wytrzymać. Uzależniła od siebie syna, zdolnego, ale niespełnionego filozofa, który wyrósł na niepogodzonego z sobą i ze światem dziwaka, niezdolnego do samodzielnego życia. Narratorka-autorka nie mogąc wytrzymać zaprowadzonego przez ojca austriackiego sposobu wychowania i zrzędliwości matki, szybko opuszcza dom rodzinny, a w końcu Austrię.

Właściwie "Droga do nieba" nie jest opowieścią o Holocauście, a na pewno nie tylko. To historia samej autorki, próba wyjaśnienia, może usprawiedliwienia tego, kim się stała. A nie jest to obraz wesoły. Starzejąca się, samotna, ziejąca nienawiścią kobieta, która nie może pogodzić się z upływającym czasem i rozpaczliwie szuka jeszcze uczucia i erotycznego spełnienia. Te partie książki są bardzo ekshibicjonistyczne, co mnie nieco drażniło. Ale nie tylko to. Mniej więcej w połowie poczułam się zmęczona pesymizmem narratorki, wylewającą się z kart książki nienawiścią i ciągłym biadoleniem. Gdzieś chyba zginął uniwersalizm tej historii zdominowany przez bardzo osobisty ton. Czego tak nienawidzi bohaterka? Austrii, Austriaków, austriackiego sposobu życia i wychowania, także swojej toksycznej rodziny, szczególnie matki (nie jest w tym wcale oryginalna; podobną nienawiścią zionie inny austriacki pisarz Thomas Bernhard; inna jest postawa Martina Pollacka, który w swojej "Śmierci w bunkrze" odważnie odkrył ciemne karty swojej rodziny, co nie przełożyło się jednak na nienawiść do kraju). Właściwie jedyną osobą, którą pisarka jakoś oszczędza, jest jej zmarły ojciec, chociaż wspomnienia o tym, jak po austriacku karał w dzieciństwie jej młodszego brata, są przerażające. Dorastająca w takiej atmosferze bohaterka, w dzieciństwie i młodości tęskniąca za Anglią, gdzie spędziła swoje wczesne lata, wyrosła na samotną, nie potrafiącą nawiązać bliższych więzi z mężczyznami egoistkę, która odrzuciła nie tylko Austrię, ale i rodzinę. Uciekła aż do Berlina. Może trudno mi ją zrozumieć, bo zupełnie obce jest mi doświadczenie toksycznej rodziny. Pewnie dlatego nie potrafię zaakceptować tego, że kiedy umiera matka, ona spędza czas we Włoszech, a potem nie przyjeżdża nawet na jej symboliczny pogrzeb. I matka, i brat, i ona to ludzie psychicznie, emocjonalnie okaleczeni.

Nie oprę się refleksji, w gruncie rzeczy banalnej, jak różnie ludzie reagują na to samo doświadczenie. Niedawno pisałam tu o autobiograficznej opowieści Idy Fink doświadczonej przez Holocaust o wiele bardziej, niż matka narratorki. Jej historia tchnie mimo wszystko optymizmem, ta przytłacza.

Erica Fischer jest feministką i to czuć w jej opowieści. A ponieważ wychowała się w Austrii, ciekawe byłoby porównanie jej książki do prozy Elfridy Jelinek. Niestety nie mogę tego zrobić, bo jakoś dotąd nie zebrałam się, aby sięgnąć po jakąkolwiek powieść austriackiej noblistki. Może jednak, wiedziona ciekawością, w celach porównawczych za jakiś czas sięgnę po jedną z jej książek.

To tyle moich wrażeń, tym razem bardzo mieszanych, po lekturze książki Erici Fischer "Droga do nieba".

Wojciech Górecki "Toast za przodków"

Jakiś czas temu pisałam o poprzedniej książce Wojciecha Góreckiego ("Planeta Kaukaz") i już wtedy zapowiadałam, że wkrótce przeczytam będący kontynuacją, albo raczej uzupełnieniem, "Toast za przodków" (Czarne 2010). Trochę to trwało, bo w międzyczasie pochłonęły mnie inne lektury, co skrzętnie odnotowywałam w blogowych zapiskach. W końcu jednak musiałam zabrać się za "Toast", co, nie ukrywam, związane jest poniekąd z moimi wakacyjnymi planami. Zabrzmiało trochę tak, jakby ta lektura była przymusem, a to nieprawda. Książka Góreckiego jest bardzo ciekawa, podobnie jak poprzednia, i niezależnie od planów podróżniczych warto po nią sięgnąć. A o tym, jak ją doceniono, świadczy kilka nominacji do różnych literackich nagród. Ale do rzeczy.

"Planeta Kaukaz" była reporterską opowieścią o Kaukazie Północnym, "Toast za przodków" skupia się na trzech najważniejszych kaukaskich krajach: Azerbejdżanie, Gruzji i Armenii. Autor spisał swoje doświadczenia z licznych podróży, jakie odbywał po tych terenach od lat dziewięćdziesiątych. Przez kilka lat pracował też w polskiej ambasadzie w Baku. Dzisiaj pracuje w Ośrodku Studiów Wschodnich. Ale dla czytelnika najważniejszy jest fakt, że Górecki to świetny reporter i dzięki temu swoją wiedzę i doświadczenie potrafi przelać na papier. Książka podzielona jest na części: najpierw autor oprowadza po Azerbejdżanie, potem wędruje po Gruzji, by wreszcie zawitać do Armenii. Najbardziej interesuje go problem, czy te trzy kraje należą do Europy, czy do Azji? Odpowiedź oczywiście nie jest prosta, a właściwie nie ma jej wcale. Nawet geografowie spierają się, gdzie właściwie przebiega granica pomiędzy kontynentami. Gruzini i Ormianie pewnie obraziliby się, gdyby ich uznać za Azjatów, szczególnie ci pierwsi robią wszystko, aby to zmienić. Dzięki ich uporowi najpierw zaczęto używać terminu Kaukaz Południowy, ale i tego było im mało, więc później ukuli i wprowadzili do obiegu inny: region czarnomorski. Najmniej może przy swojej europejskości upierają się Azerbejdżanie (takiej terminologii konsekwentnie używa Górecki, podobnie tworzy przymiotnik azerbejdżański a nie azerski), chociaż i oni częściej aspirują do Europy niż do Azji. Jakby nie było, warto wiedzieć, że to nie tylko kraje o bardzo starej historii (przede wszystkim Armenia i Gruzja), ale właśnie ten region najwcześniej przyjął chrześcijaństwo. Armenia zrobiła to już około roku 301! Nawet w muzułmańskim Azerbejdżanie istnieje rejon, Albania Kaukaska, od zarania chrześcijański. I to on właśnie ma być dowodem na europejskość Azerbejdżanu. Wszystkie trzy narody szczycą się też od dawna własnym alfabetem. W dużej części europejskie były i są duże miasta, szczególnie Baku i Tbilisi, zwane niegdyś Tyflisem. Opowieść o Baku, które na początku zeszłego wieku rozwinęło się niezwykle dzięki naftowemu boomowi, jest fascynująca. Podobnie dzieje się i dziś. Miasto zaczyna przypominać bogate, naftowe metropolie arabskie. Ale zmiany nie zawsze idą w dobrą stronę. Kiedyś był to barwny tygiel narodowościowy: mieszały się języki, obyczaje, kultury, dziś niestety tej wieloetniczności już nie ma. To efekt obudzonego po latach nacjonalizmu, którego efektem były między innymi pogromy Ormian.

Górecki poświęca wiele miejsca niezwykle bogatej i często burzliwej historii tych krajów najeżdżanych między innymi przez Persów, Mongołów, Turków, a wreszcie Rosjan. Chyba najbardziej ucierpiała Armenia. Wyżyna Armeńska niezwykle często była terenem, na którym ścierały się ze sobą wielkie mocarstwa. To  dlatego Ormianie porównywani bywają do Żydów, to dlatego potrafią przystosować się do każdych warunków, są twardzi i stanowią jedną z większych diaspor na świecie. Warto dodać, że są diasporą znakomicie zorganizowaną, solidarną i łączącą to, co często wydaje się niemożliwe: świetne funkcjonowanie na obczyźnie i jednocześnie pielęgnowanie swojej odrębności i ormiańskiego poczucia narodowego. Wydaje się, że Ormianie, gdziekolwiek zamieszkają, są imigrantami idealnymi. Ale "Toast" to nie tylko książka o przeszłości. Autor nie zapomina także o historii najnowszej, również bardzo skomplikowanej i burzliwej. Budowanie niepodległych państw nie było łatwe. Warto pamiętać o chaosie i biedzie, jakie trapiły te kraje jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Tak dziś modna i popularna Gruzja była wtedy państwem bardzo niebezpiecznym. Napady rabunkowe i haracze wymuszane przez policję były na porządku dziennym. Osobny problem stanowiły konflikty narodowościowe i etniczne skwapliwie podsycane przez Rosję, która nie mogła pogodzić się z utratą tych Kaukazu Południowego. Nie sposób zapomnieć o licznych wojnach, jakie przetoczyły się przez te tereny od momentu, kiedy wybiły się na niepodległość. Zwykle pamiętamy o tej pomiędzy Armenią a Azerbejdżanem o Górski Karabach i tej rosyjsko-gruzińskiej z 2008 roku. Ale Gruzja była terenem kilku innych konfliktów zbrojnych, które wybuchały o Osetię Południową i Abchazję. Tym bardziej należy docenić zmiany, jakie tu zaszły.

W swojej książce autor stara się pokazać, co łączy i dzieli te trzy narody. Pojęcie narodu bywa jednak płynne, bo na przykład Gruzini wcale taką jednolitą społecznością nie są: mieszkają tu Megrele (Megrelowie?), Kachetyjczycy, Adżarowie a to jeszcze nie wszyscy. Mówią trochę innymi językami, różnią się obyczajami, charakterem i przywiązani są do swoich dolin. Można powiedzieć, że dla mieszkańca Gruzji na pierwszym miejscu jest jego mała ojczyzna. Dlatego nie powinno dziwić, że z takiej perspektywy na przykład wojna w Abchazji, była dla wielu Gruzinów tym, czym dla nas wojna na Bałkanach: przerażająca, ale jednak odległa. Górecki pisze o rywalizacji między trzema narodami o to, kto ważniejszy, kto ma starszą historię, które państwo było w przeszłości większą potęgą. W udowadnianie wielkości zaangażowani są nie tylko politycy, ale i naukowcy różnych dziedzin. Aby dowieść swego, tworzy się rozmaite instytuty naukowe, w których często nauka skręca w stronę legendy i mitologii. Autora zajmują też konflikty, różnice i podobieństwa, które wynikają często z niezwykłego przemieszania narodowościowego tych ziem. Stąd ustalenie granic bywa bardzo trudne. Co by jednak nie dzieliło tych trzech narodów, jedno je łączy: niezwykła gościnność i otwartość na przybysza, ciekawość drugiego człowieka.

A co poza tym znajdziemy w książce Góreckiego? Mnóstwo ciekawego. Wymienię kilka pierwszych z brzegu tematów: dlaczego z Gruzinami nie ma sensu dyskutować o Stalinie; co to jest gruziński stół; dlaczego Ararat jest symbolem Armenii, mimo że znajduje się w Turcji; dlaczego rzeź Ormian nadal jest przyczyną zimnej wojny pomiędzy Armenią i Turcją; kim jest bakiniec; dlaczego niemożliwe jest przekroczenie granicy pomiędzy Azerbejdżanem a Armenią. A opisy krajobrazu, informacje o niezwykłych zabytkach, pisarzach? Mogłabym tak jeszcze długo wymieniać. Wniosek jest jeden: "Toast za przodków" po prostu koniecznie trzeba przeczytać, jeśli zainteresowani jesteśmy czymś więcej niż czubkiem naszego, polskiego nosa.

Swietłana Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety"

O książce Swietłany Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" (Czarne 2010; przełożył Jerzy Czech) było głośno, kiedy tylko się ukazała, a i potem też, bo autorka otrzymała za nią Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego i Angelusa, Literacka Nagrodę Europy Środkowej. Jakoś nie spieszyło mi się do niej i być może nigdy bym po nią nie sięgnęła, gdyby nie lektura Grossmana. Kiedy zamknęłam "Życie i los", o którym tu  niedawno pisałam, przypomniałam sobie  o tej książce. Wydała mi się świetnym uzupełnieniem. Nie pomyliłam się.
"Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" to rozmowy z kobietami, które w czasie drugiej wojny światowej służyły w wojsku (w Armii Czerwonej) albo były w partyzantce, jednym słowem walczyły na froncie. Było ich około miliona! Liczba wydaje się ogromna, ale warto pamiętać, że to jednak tylko ułamek walczących mężczyzn. Samych ofiar było dwadzieścia milionów. Co jeszcze trzeba koniecznie wiedzieć? Że temat w Związku Radzieckim był tabu. Oczywiście to nie tajemnica, że kobiety służyły w armii, ale nie mówiło się o tym, co czuły, co tam konkretnie robiły, jak toczyły się ich losy. Wszystko ograniczało się do oficjalnych akademii ku czci z okazji kolejnych rocznic. Dlatego, chociaż książka powstała na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, mogła ujrzeć światło dzienne dopiero po pierestrojce. Bardzo często wokół weteranek panowała co najmniej dwuznaczna atmosfera. Wiele z nich nigdy nie ułożyło sobie życia osobistego, bo otoczone były niechęcią. Dlatego niejednokrotnie ukrywały swoją wojenną przeszłość. Co ciekawe nawet ich towarzysze broni woleli wiązać się z kobietami, które wojnę znały z drugiej strony barykady. Dlaczego? Bo albo traktowane były jak kumple z wojska, albo jak babo-chłopy, albo jak kobiety o nie najlepszej reputacji. Wiadomo, skoro obracały się w męskim towarzystwie, musiały się puszczać. Oczywiście bywały frontowe kochanki, zastępcze żony, żyjące z jakimś kolegą albo dowódcą, mimo że doskonale wiedziały o istnieniu żony i dzieci gdzieś poza linią frontu. Większość kobiet-żołnierek po wojnie żyła w zapomnieniu, pogardzie, często do końca życia pozostały samotne i ubogie. Jak mówiły, mężczyźni odebrali im zwycięstwo.
Co robiły kobiety w wojsku? Nie, nie były tylko sanitariuszkami, lekarkami, łączniczkami i radiotelegrafistkami. Służyły we wszystkich możliwych rodzajach wojsk i na wszystkich stanowiskach. Obsługiwały jakieś ogromne działa, które w dodatku same musiały dźwigać, były lotniczkami, saperkami (?; wiem, brzmi idiotycznie), snajperkami. Służyły też w partyzantce i muszę przyznać, że właśnie opowieści tych kobiet zrobiły na mnie największe wrażenie. Może dlatego, że to one często okazywały się najtwardsze. Były gotowe poświęcić swoje rodziny, nawet dzieci, które czasami wykorzystywały jako przykrywkę ułatwiającą wykonanie zadania. Kobieta z dzieckiem, szczególnie małym, albo w ciąży nie budziła specjalnych podejrzeń. To nie oznacza, że opowieści kobiet walczących w armii nie są przejmujące. Szczególnie utkwiła mi w pamięci relacja jednej z nich, służącej w oddziale saperów: godzinami czołgała się w śniegu albo w błocie, aby rozminowywać teren.
Można zadać sobie pytanie, dlaczego kobiety w ogóle zaciągały się do armii i to na takie stanowiska. Otóż większość z nich zgłaszała się do wojska sama. Bardzo często były to bardzo młode dziewczyny, niejednokrotnie za młode. Aby je przyjęto, oszukiwały, dodając sobie lat. Ale dlaczego? Najczęściej z pobudek patriotycznych, aby bronić ojczyzny. Początkowe klęski Armii Czerwonej były dla Rosjan szokiem, co znakomicie pokazuje też w swojej powieści Grossman. Dlatego każda para rąk była na wagę złota, brakowało ludzi. Czasami kierowały się chęcią zemsty. To te, które były świadkami wymordowania rodziny czy spalenia rodzinnej wsi. Jeszcze inne nie bardzo miały ze sobą co zrobić, bo na front trafiła cała rodzina: ojciec, bracia, a matka już dawno nie żyła. Żadna z nich nie została wcielona siłą. Ba, bardzo często szły do wojska za akceptacją albo wręcz namową matek, nawet wtedy, kiedy były jedynaczkami! Oczywiście najczęściej nie zdawały sobie sprawy, jak wojna wygląda. Były nastawione entuzjastycznie, z niecierpliwością i ciekawością czekały, kiedy wreszcie po przeszkoleniu znajdą się na froncie.  A cenę za swoją decyzję często płaciły ogromną. Kiedy wpadły, Niemcy traktowali je z wyjątkowym okrucieństwem, znacznie okrutniej niż żołnierzy-mężczyzn.
O wojnie najczęściej nie potrafiły zapomnieć, żyły z jej balastem, w jej cieniu, nawet jeśli ułożyły sobie życie osobiste. Mimo tego w opowieściach przeważa duma z tego, że walczyły, że wyzwalały kraj, że niektóre doszły aż do Berlina. Tylko w nielicznych opowieściach mowa o zmarnowanym życiu, o utracie naiwnego złudzenia, że po wojnie wszystko zmieni się na lepsze niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, także ludzie. Tylko niektóre mówią o swoim rozczarowaniu, kiedy po pięćdziesiątym szóstym roku zaczęły poznawać prawdę o epoce Stalina. Jeszcze inne z goryczą opowiadają o tym, jak traktowano tych, którzy dostali się do niemieckiej niewoli albo trafili na roboty do Rzeszy. Przecież radziecki żołnierz się nie poddaje, prędzej zginie niż pozwoli się zamknąć w jenieckim obozie. Dlatego jako potencjalny szpieg musiał zostać aresztowany. Tylko w jednej relacji pojawia się inny niewygodny temat: gwałtów dokonywanych przez żołnierzy radzieckich na kobietach zamieszkujących wyzwalane tereny.
Takie książki jak ta pozwalają lepiej zrozumieć paradoksy historii. Stalin, tyran, despota i zbrodniarz, jednocześnie przyczynił się do pokonania hitlerowskich Niemiec. Naród, który włożył tyle wysiłku w wyzwolenie połowy Europy, który poniósł takie ofiary, nie bardzo chce pogodzić się z tym, że ten medal miał dwie strony. Tak jest zresztą do dziś. Książka Tatiany Aleksijewicz przynajmniej częściowo odkłamuje historię, pokazując również ciemne strony wielkiej wojny ojczyźnianej. Ale przede wszystkim odsłania słabo znaną kartę historii. Opowiada o kobietach walczących w drugiej wojnie światowej.
A na koniec łyżka dziegciu. Książka jest przede wszystkim zapisem relacji tysięcy kobiet, z którymi spotkała się autorka. Ale są też partie, w których Aleksijewicz mówi własnym głosem. I te bywają drażniące. Do głosu dochodzi patos i egzaltacja, jakby autorka upajała się swoimi słowami. Oto próbka:
"Droga jest tylko jedna - pokochać człowieka. Zrozumieć go miłością." "Zbieram to, co nazwałabym wiedzą o duszy. Idę śladami życia duchowego, nagrywam dusze. (...) Piszę historię uczuć ... Historię duszy ..." "Choć lubię patrzeć na niebo czy też na morze, to zawsze oczaruje mnie ziarenko piasku pod mikroskopem. Albo świat w kropli wody. To wielkie i niesamowite życie, które tam odkrywam."
Na szczęście te nadęte komentarze giną w prawdziwych relacjach bohaterek tej książki.

Raja Shehadeh "Palestyńskie wędrówki"

Jeśli miałabym zwięźle scharakteryzować "Palestyńskie wędrówki" Raja

Shehadeha (Karakter 2011; przełożyła Anna Sak) użyłabym dwóch epitetów: to książka piękna i smutna. Dlaczego? Zaraz objaśnię, ale najpierw parę słów o autorze i o tym, czym są "Palestyńskie wędrówki", o których ostatnio trochę się mówiło, ponieważ książka znalazła się w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego a z tej okazji pisarz gościł w Polsce. Kim jest Raja Shehadeh? To palestyński prawnik, działacz organizacji Al-Hak zajmującej się prawami człowieka i pisarz. Mieszka w Ramallah na Zachodnim Brzegu. Tyle suche fakty. Po przeczytaniu jego książki mogę powiedzieć o nim jeszcze i to, że jest człowiekiem wrażliwym na piękno krajobrazu, miłośnikiem pieszych wędrówek i palestyńskim patriotą. Patriotą? To oczywiście prawda, ale nie brzmi dobrze, słowo jest oficjalne i jakoś wyświechtane. Myślę, że o wiele lepiej będzie napisać, że jest zakochany w swoim kraju, szczególnie w jego pięknie. Książka jest zapisem siedmiu wędrówek odbytych w samotności lub towarzystwie żony czy przyjaciół na przestrzeni ponad ćwierćwiecza. To krótkie spacery w najbliższych okolicach Ramallah i dalsze aż do Jerycha czy do Morza Martwego.

Shehadeh maluje przed czytelnikiem piękno surowego krajobrazu Zachodniego Brzegu. Piaszczyste i skaliste wzgórza mieniące się różnorodnymi barwami, wadi (doliny) i uedy (chyba wąwozy), palestyńskie wioski okalające pagórki, samotne, kamienne domy zwane kasr, drzewa oliwne, pola cyklamenów, źródła tryskające spod ziemi, stare klasztory. Uważnie i z miłością przygląda się okolicy, dostrzega każdy detal, którego powierzchowny, niewrażliwy na piękno obserwator najprawdopodobniej by nie zauważył. Napawa się zmianami, jakim podlega przyroda wraz z przemijającymi porami roku. Lubi usiąść w odludnej okolicy i zadumać się. Wspomina przeszłość, poprzednie wędrówki, sięga pamięcią aż do dzieciństwa, do opowieści o krewnym, Abu Aminie, który część roku spędzał w wybudowanym przez siebie kamiennym domu. Prawda, że brzmi sielankowo? Gdyby tak było, to charakteryzując książkę, użyłabym tylko jednego epitetu: piękna. Niestety musiałam posłużyć się i drugim: smutna.

Kto chociaż trochę interesuje się Bliskim Wschodem, a szczególnie skomplikowaną kwestią izraelsko-palestyńską, ten być może domyśla się, skąd smutek. Sielski obrazek nakreślony w poprzednim akapicie to niestety  przeszłość, do której nie ma powrotu (no chyba że za setki czy tysiące lat, bo, jak wiadomo, nic nie trwa wiecznie). Odkąd Izrael zaczął budować na Zachodnim Brzegu osiedla dla osadników, w tym pięknym, biblijnym krajobrazie  zachodzą nieodwracalne, bolesne zmiany. Autor ze złością, smutkiem i rozpaczą dokumentuje degradację wzgórz. Izraelskie buldożery wdzierają się w ziemię, ścinają wierzchołki pagórków, wyrównują, niwelują teren, bezpowrotnie niszczą skalną fakturę pagórków, burzą kasry, a wszystko po to, aby wybudować rozlewające się po okolicy niczym macki betonowe osiedla otoczone wysokimi murami. Skoro powstały izraelskie osady, trzeba połączyć je między sobą, a przede wszystkim z Izraelem tak, aby osadnik szybko mógł dojechać do Tel Awiwu czy Jerozolimy. Dlatego buduje się autostrady. To wszystko nie tylko szpeci krajobraz, raniąc go niemiłosiernie, ale niszczy życie Palestyńczyków. Osiedla i drogi osaczają wioski, bezdusznie dzielą teren, utrudniając lub wręcz uniemożliwiając dotarcie do sąsiedniej osady lub na własne pole. To, co kiedyś było łatwe, teraz staje się niezwykle trudne lub wręcz niemożliwe. Bywa, że dotarcie do miasta czy sąsiedniej wioski, które kiedyś zajmowało tylko kwadrans, teraz wydłużyło się do godziny lub godzin. Mury i autostrady, po których nie wolno poruszać się Palestyńczykom, tak skutecznie posiekały teren, że podróżując, trzeba nadkładać drogi. Pola leżą odłogiem, rolnicy tracą źródło utrzymania, dlatego bardzo często, o paradoksie, zatrudniają się przy budowie osiedli czy dróg. Ulubione wędrówki autora są coraz trudniejsze, ale nie tylko z powodów, o których przed chwilą pisałam. Z czasem na wzgórzach pojawiło się coraz więcej uzbrojonych patroli izraelskich i palestyńskich. Spotkania z nimi są najczęściej bardzo nieprzyjemne. W skrajnych przypadkach mogą skończyć się zatrzymaniem lub nawet śmiercią.

Raja Shehadeh demaskuje mechanizmy, rozmaite kruczki prawne albo wręcz bezprawne, które doprowadziły do powstania pierwszych izraelskich osiedli. Opisuje pokojową, prawniczą walkę, którą długo prowadził w sądach w imieniu swoich klientów bezprawnie wywłaszczanych z ziemi często należącej jeszcze do ich przodków. Długo wierzył, że na drodze prawnej może zatrzymać zmiany. Swoją walkę niestety przegrał. Zniechęcony azyl i odtrutkę na zło, które się dokonuje, znalazł w pisaniu. Autor oskarża nie tylko Izrael. Uważa, że OWP (Organizacja Wyzwolenia Palestyny) podpisując porozumienia z Oslo, w imię palestyńskiej autonomii zawarła zgniły kompromis pozwalający Izraelczykom na budowę osiedli. Tym samym podpisała wyrok śmierci na pięknie tej ziemi. Shehadeh uważa, że działacze OWP pozostający na emigracji nie rozumieli powagi problemu. Nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji budowy izraelskich osiedli. Cóż z tego, że wybudują, cóż z tego, że zamieszkają, słyszał wielokrotnie od swych rodaków powracających z wygnania. Autor pokazuje, jak palestyńskie elity zachłysnęły się świeżo otrzymaną władzą, pozostając obojętne na degradację życia swoich rodaków i niszczenie pięknego krajobrazu.

Oczywiście pisarz ma za złe Izraelczykom to, co robią z jego krajem i jego narodem, ale jednocześnie nie pała do nich ślepą nienawiścią. Opisuje swoje przypadkowe spotkania z mieszkańcami izraelskich osad i ze zdziwieniem zauważa, że i oni zdążyli pokochać tę ziemię. Bardzo często zresztą, szczególnie młodzi, nie rozumieją, na czym polega problem. Od małego karmieni syjonistyczną ideologią żyją w przeświadczeniu, że Palestyna od czasów biblijnych należy tylko do nich.

O "Palestyńskich wędrówkach" słyszałam, kiedy tylko się ukazały. Długo zwlekałam z ich kupieniem i przeczytaniem, może nawet nie bardzo miałam na to ochotę. Teraz uważam, że popełniłam błąd. To naprawdę bardzo ciekawa i poruszająca książka, pokazuje drugą stronę medalu, gordyjski węzeł izraelsko-palestyński. Tylko jedna uwaga: na pewno nie jest to pozycja dla tych wszystkich, którzy wzdrygają się na widok długich opisów, niecierpliwie je przerzucając. Książka palestyńskiego autora składa się przede wszystkim z opisów: pięknych i subtelnych.

I na koniec jeszcze dwie osobiste uwagi. Dokładnie rok temu podróżowałam po Izraelu. Z oczywistych względów nie zwiedzałam Zachodniego Brzegu. Byłam tylko tam, gdzie stosunkowo łatwo się dostać: w Betlejem i Jerychu. Zachwyciłam się Pustynią Judzką. Wydała mi się piękna. Jechałam jedną z dróg, które opisuje Shehadeh. Myślałam, że poruszam się starą biblijną drogą prowadzącą z Jerozolimy do Jerycha. Okazuje się, że byłam w błędzie. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że prawdopodobnie oglądam krajobraz, który kiedyś wyglądał jeszcze piękniej. Nie mając porównania z przeszłością, nie potrafiłam dostrzec śladów degradacji.

Uwaga druga. Cały czas podczas lektury książki towarzyszyła mi niewesoła refleksja o szerszym charakterze. Chodzi o kaleczenie i degradację naszego, polskiego krajobrazu. Bezładna zabudowa, brak planów zagospodarowania, zabudowywanie terenów zielonych, dom stawiany na domu, tak blisko siebie, że sąsiedzi bez trudu mogą zaglądać sobie do mieszkań, grodzone osiedla, koszmarne budynki, jakieś paskudne budki (te przynajmniej nie są trwałe i stosunkowo łatwo można by się ich pozbyć). Mogłabym tak jeszcze długo wyliczać wszystkie zbrodnie popełniane przez architektów, urbanistów, deweloperów, inwestorów, burmistrzów, prezydentów i urzędników na naszych miastach i innych terenach. To coś, co boli mnie bardzo, dotyka i nie daje spokoju. I nie robi nam tego żaden wróg, sami sobie niszczymy nasz kraj. Tą niewesołą i z lekka patetyczną refleksją kończę dzisiejszy wpis.


Popularne posty