Mercè Rodoreda "Rozbite lustro"

Ta powieść przyszła do mnie nieoczekiwanie, właściwie nawet nie 

zarejestrowałam, że się ukazała, chociaż stało się to dwa miesiące temu. O pisarce też wcześniej nie słyszałam, a to jej trzecia książka, która ukazała się w Polsce. Olśnienia doznałam za sprawą jednego z  podcastów o książkach, których słucham. Najlepszego na mojej liście. Chodzi o "Raport o książkach" Agaty Kasprolewicz i Dariusza Rosiaka. Z rozmowy poświęconej "Rozbitemu lustru" Mercè Rodoredy (Marginesy 2024; przełożyła Anna Sawicka) dowiedziałam się, że to wybitna katalońska pisarka porównywana do Virginii Woolf, którą uwielbiała. Nie jest jednak tak, żebym sięgała po każdą książkę uznawaną przez poważnych ludzi, a nie działy marketingu, za bardzo dobrą czy wybitną. Musi jeszcze odpowiadać moim literackim gustom, a tak właśnie było z "Rozbitym lustrem". Jednym z wabików, chociaż nie najważniejszym,  była informacja, że akcja zahacza o hiszpańską wojnę domową, a to temat, który mnie interesuje. Kiedy zobaczyłam okładkę tej powieści, uświadomiłam sobie, że gdzieś mi mignęła, ale nie zachęciła swoim wyglądem i sloganem reklamowym, że to katalońskie "Downton Abbey". Nie żebym miała coś przeciwko temu serialowi, ale jakoś razem mi to nie zagrało. Tak więc w tym przypadku sprawdziło się przysłowie: nie oceniaj książki po okładce.

Ta powieść jest rzeczywiście sagą rodzinną. Opowiada o trzech pokoleniach pewnej zamożnej katalońskiej rodziny, która zamieszkała w wielkim domu na obrzeżach Barcelony, gdzie żyli ludzie zamożni. Bohaterkami i bohaterami są nie tylko członkowie rodu, ale również ich służba. Pewnie także stąd to porównanie do "Downton Abbey". Ale tak napisać o "Rozbitym lustrze", to nic nie napisać. Bo istota nie tkwi w samej historii, bardzo zresztą ciekawej, ale w sposobie opowiadania, który z jednej strony tworzy melancholijny klimat, a z drugiej daje możliwość głębokiej wiwisekcji bohaterek i bohaterów. Same zdarzenia bywają bardziej relacjonowane niż opowiadane, nie dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i rok po roku, jak to bywa w sagach rodzinnych. Dowiadujemy się raczej w sposób rzeczowy i konkretny o sekwencjach wydarzeń, co powoduje duże przeskoki czasowe. Nagle orientujemy się, że upłynęło kilka, a nawet kilkanaście lat. Ale potem wszystko zwalnia i autorka drobiazgowo analizuje uczucia, emocje, motywacje i przeżycia bohaterek oraz bohaterów albo fascynująco i szczegółowo maluje otoczenie, w którym toczy się akcja, szczególnie dom i ogromny ogród. Miasta właściwie jest tu niewiele, to na mikrokosmosie rodziny skupiona jest uwaga autorki. W każdym razie jeśli ktoś nie lubi opisów, to na pewno nie jest to powieść dla takiej osoby.

To, co najbardziej zwróciło moją uwagę w czasie lektury, to historia rozpadu rodziny, którą można potraktować jako metaforę rozpadającego się mieszczańskiego świata. Dla mnie jest to istota tej książki. Zmierzch był nieunikniony, bo fundamenty zbudowano na nieszczerości, niedomówieniach, zdradach i braku miłości. Małżeństwo jest w tym świecie transakcją. Dla Teresy, głównej bohaterki wywodzącej się z nizin społecznych, to przepustka do dostatniego życia i możliwość awansu społecznego. Stanie się podwaliną do dalszych sukcesów finansowych i umacniania pozycji. To ona z czasem po śmierci drugiego męża, zamożnego dyplomaty, stanie się głową rodu. Atutem Teresy była młodość i uroda. Dla jej pierwszego męża, dużo od niej starszego, taka piękna żona będzie trofeum, dowodem jego sprawności, próbą zatrzymania uciekającego czasu. Z podobnych pobudek wiele lat później wejdzie do rodziny jej zięć. Ożeni się z córką Teresy, Sofią, bo w ten sposób podniesie swój prestiż, a w zamian da pieniądze. Tu od początku nie będzie mowy o miłości. Sofia, podobnie jak matka, krok po kroku, cierpliwie buduje swoją pozycję - kiedy trzeba zaciśnie zęby, innym razem zejdzie Historii z oczu i przeczeka wojenną zawieruchę we Francji. Gdy świat się zmieni, wszystko ucichnie, skończy się wojna domowa, a władzę obejmie frankistowski reżim, ona wróci, dzięki drugiemu małżeństwu jeszcze bogatsza, i zacznie wszystko od nowa. Na gruzach starego mieszczańskiego świata być może zbuduje finansowe imperium, stanie się przedsiębiorczynią. Pójdzie jeszcze dalej niż matka. Chociaż Teresa też była twarda, to Sofia wydaje się być jeszcze silniejsza, pozbawiona złudzeń i sentymentów, cyniczna, mocno stąpa po ziemi. Może różnica bierze się z innych doświadczeń? Teresa chociaż za mąż wychodziła z rozsądku, przeżyła w młodości namiętną miłość, a potem gorący romans, a Sofia od razu została zraniona, szybko dostała lekcję życia. 

Jest to świat oparty na nieszczerości. Za fasadą bohaterki i bohaterowie skrywają swoje tajemnice. Chociaż otoczenie domyśla się prawdy, to wszyscy udają, że tego nie ma. Nie ma nieślubnych dzieci, nie ma zdrad, nie ma zawiedzionych miłości, nie ma wykorzystywania służących pod bokiem żony. O tym wszystkim mówi się najwyżej szeptem, na ucho, pokątnie, nigdy głośno. Pozornie rodzinny gmach trzyma się mocno. Nikt nie przyzna, że tragedie, które dotkną rodzinę, wynikają z zaniechań i braku szczerości. Nam, czytelniczkom i czytelnikom, ta wiedza też podawana jest stopniowo, jakbyśmy i my potajemnie, powoli, przez przypadek poznawali prawdę.

Druga sprawa, która tak bardzo uderzyła mnie w tej powieści, to wspaniale oddany upływ czasu. Jak w życiu - ani się spostrzeżemy, jak miną lata, a bohaterki i bohaterowie nie mogą pogodzić się z upływem swojej młodości. Jeszcze niedawno byli młodzi i piękni, pełni sił, gotowi brać się za bary z życiem, a już są starzy, niedołężni, chorują, energii ubywa, pamięć już nie ta. Kiedy minęły te lata? Pozostają wspomnienia i żal za tamtym życiem. Autorka znakomicie uchwyciła to doświadczenie utraty, żalu, melancholii i smutku.

I nagle w każdej drobinie swojego lustra zobaczyła lata swojego życia przeżytego w tym domu. Zafascynowana, pochylona nad ziemią, nie potrafiła tego pojąć. Wszystko się działo, zatrzymywało się, znikało. Jej świat ożywał tam w środku, ze wszystkimi kolorami, z całą siłą. Dom, park, salony, ludzie; młodzi, starsi, w trumnie, płomienie świec, dzieci, suknie, dekolty, a w nich uśmiechnięte lub smutne twarze, nakrochmalone kołnierzyki, krawaty perfekcyjnie zawiązane, buty świeżo wypastowane kroczące po dywanach albo po piasku w ogrodzie. Orgia minionego czasu, daleko, daleko ... Jakie to wszystko odległe ...

A poza tym odnajdziemy w powieści wspaniałe portrety bohaterek i bohaterów, także tych z warstwy niższej. Postaci niejednoznaczne, czasem dobre, czasem postępujące podle i z zimnym wyrachowaniem.

Bardzo się cieszę z tego nieoczekiwanego odkrycia. Są książki, o których mówi się bardzo dużo, wyskakują z przysłowiowej lodówki, rozmów o nich mogę wysłuchać w kilku podcastach, które śledzę. O "Rozbitym lustrze" Mercè Rodoredy usłyszałam tylko od Agaty Kasprolewicz i jej rozmówczyni. Poza tym cisza. 

PS. Kupiłam już "Diamentowy plac", inną powieść autorki. 

Stasia Budzisz "Welewetka. Jak znikają Kaszuby"

O książce Stasi Budzisz "Welewetka. Jak znikają Kaszuby"

(Wydawnictwo Poznańskie 2023) oczywiście słyszałam, kiedy wyszła, bo była mocno promowana, a jeśli śledzi się na bieżąco, co w wydawniczej trawie piszczy, trudno ominąć szum wokół nowego tytułu. Wtedy jednak nie wstawiłam jej do mojego czytelniczego planu. Jednak jakiś czas temu, sama już nie pamiętam dlaczego, postanowiłam ją przeczytać. Jak znam życie, pewnie długo jeszcze ta nagła zachcianka pozostałaby w sferze planów, a może nawet nigdy by się nie zrealizowała, gdyby nie biblioteka. Doprawdy zapisanie się tam było znakomitym pomysłem.

Stasia Budzisz, dziennikarka i reporterka, dotąd zajmowała się Kaukazem i Europą Wschodnią. Kilka lat temu wydała swoją pierwszą reporterską książkę o Gruzji, gdzie przez jakiś czas mieszkała, zdarzało mi się słyszeć ją w radiu w roli komentatorki problemów związanych z obszarem jej zainteresowań. Dlaczego wobec tego zajęła się Kaszubami? Bo sama jest Kaszubką. Ale droga do tej książki wcale nie była prosta, autorka długo wypierała swoją kaszubskość, wstydziła się jej, a studia polonistyczne wybrała dlatego, aby ją definitywnie unicestwić, przynajmniej na poziomie języka. To proces, o którym dzisiaj już się mówi i który dotyczył także innych mniejszości etnicznych czy narodowych mieszkających w Polsce, na przykład białoruskiej. Po prostu w naszym homogenicznym społeczeństwie języki mniejszości długo uważane były za gwarę, a więc za coś gorszego, bo wiejskiego. W szkole wymagano znajomości polskiego, wobec tego bardzo często nawet jeśli naturalnym językiem dla kogoś był na przykład kaszubski czy białoruski, rodzice w trosce o przyszłość dziecka nie pozwalali mu mówić w tym języku i rozmawiali z nim po polsku. Co wobec tego sprawiło, że Stasia Budzisz dziś identyfikuje się jako Kaszubka? Pobyt w Gruzji, a konkretnie w Megrelii. Dla jej mieszkańców jest oczywiste, że są Megrelami. A kiedy pandemia uziemiła ją w Polsce, pojawiły się plany na książkę o rodzinnych Kaszubach. I tak ostatecznie powstała "Welewetka", reportaż o znikających Kaszubach.

Opowieść o swojej ziemi rodzinnej, jej historii i problemach łączy autorka z historią rodziny. I chociaż cała książka jest ciekawa, to przyznam, że właśnie te fragmenty zainteresowały mnie najbardziej. Może między innymi dlatego, że są to opowieści o pradziadkach i dziadkach, sięgają czasów przedwojennych, wojennych i tuż powojennych, a opowiedziane zostały w bardzo interesujący sposób. Nie było łatwo odtworzyć losy rodziny, dogrzebać się prawdy, bo o pewnych faktach milczano ze strachu albo dlatego, że były zbyt bolesne i lepiej o nich nie mówić. To oczywiście dziadek służący w  Wehrmachcie czy gwałty na Kaszubkach. Stasia Budzisz opowiada o tym, jakim szokiem dla niej było odkrycie, że jej ukochany dziadek służył w niemieckim wojsku. Tym bardziej, że wyobrażała go sobie jako polskiego patriotę i tak o nim opowiadała, konfabulując o jego życiu zgodnie z modelem polskiego patriotyzmu wtłoczonym jej przez szkołę. Dziś już wiemy, dlaczego Kaszubi, Ślązacy czy Mazurzy służyli w niemieckim wojsku. Rozumiemy ten skomplikowany dziejowy splot. Dziś otwarcie mówi się też o gwałtach popełnianych przez radzieckich żołnierzy, którzy wkraczali na wyzwalane tereny. Nie oszczędzali też Polek, ale szczególnie okrutnie traktowali Kaszubki i Mazurki, bo uważali je za Niemki.

Jak się okazuje, o przedwojennej i wojennej historii Kaszub sporo już wiedziałam, co nie znaczy, że tych partii "Welewetki" nie czytałam z zainteresowaniem. Zawsze warto sobie przypomnieć ulotną wiedzę, a i sporo nowych faktów poznałam. Natomiast zupełnie nie miałam pojęcia o współczesnych problemach Kaszubów. Stasia Budzisz nie lukruje rzeczywistości, otwarcie i z nieukrywaną złością pisze o konfliktach pomiędzy najważniejszymi kaszubskimi organizacjami i działaczami wynikających z tego, jak mają się Kaszubi sytuować względem Polski i polskości. Czy są przede wszystkim Polakami i mają się w Polskę wtapiać, czy stanowią jednak byt odrębny mieszkający w Polsce. Pisze o zaniechaniach względem języka, szkolnictwa, ale chyba najbardziej irytuje ją kaszubskość pielęgnowana na pokaz, jako atrakcja turystyczna, bez głębszego namysłu i znajomości historii. Okazuje się, że kaszubski strój ludowy i kaszubski haft to produkt peerelowskich folklorystów. Został wtedy wymyślony i zaakceptowany przez odpowiedni urząd. Bo czegoś takiego po prostu nie było. Autorka dowiedziała się, że to, jak napisała, wielka ściema,  kiedy zaczęła temat zgłębiać. To samo dotyczy zespołów muzycznych, a właściwie instrumentów, na których grają. W tym wypadku mylone są ich funkcje. To z tych powodów pojawił się podtytuł o znikających Kaszubach. Bardzo krytyczna jest też Stasia Budzisz wobec silnej kaszubskiej religijności, która kultywowana bezkrytycznie, bez znajomości kultury i folkloru prowadzi do konfliktów, nieporozumień, a w sferze osobistej do opresji.

Bardzo ciekawa książka. Warto było po nią sięgnąć.

Colum McCann "Apeirogon"

Niedokładne informacje na temat książki, którą chcemy przeczytać,

najczęściej prowadzą do rozczarowania. To nie rzecz dla mnie, dlaczego nie doczytałam! - irytuję się. Ale bywa odwrotnie. Tak stało się tym razem. Informacja, że powieść "Apeirogon" irlandzkiego pisarza Columa McCanna (Wydawnictwo Poznańskie 2021; przełożyła Aga Zano) opowiada o konflikcie izraelsko-palestyńskim, wystarczyła, abym ją kupiła. Jest wielce prawdopodobne, że gdybym przeczytała jakieś omówienia czy recenzje, uznałabym, iż temat tematem, ale forma nie dla mnie. Tymczasem poprzestałam na nocie od wydawnictwa i żyłam w głębokim przekonaniu, że "Apeirogon" to po prostu powieść. Tymczasem książka Columa McCanna rozbija ramy gatunkowe i jest czymś więcej. Zastanawiam się, czy w ogóle można nazwać ją powieścią. Dlatego gdybym wiedziała, jak autor eksperymentuje z formą, jak luźno ją traktuje, zniechęciłabym się i nigdy po nią nie sięgnęła. Cóż, popełniłabym wtedy niewybaczalny błąd. Sama jestem zdumiona, że ten misz masz skojarzeń, ten wór bez dna, w którym mieszczą się rozmaite elementy, że ten apeirogon (To nie błąd, teraz ma być z małej litery, a dlaczego, za chwilę wyjaśnię.) tak mnie wciągnął.

Zacznę więc od wyjaśnienia tego dziwnego, użytego w tytule, słowa, którego wcześniej nie znałam. Otóż apeirogon to figura matematyczna o nieskończonej liczbie boków, które można dodawać. I czymś takim jest ta książka, która puchnąć by mogła w nieskończoność. 

Historia, która stała się powodem jej napisania, jest prawdziwa. Bohaterami są postacie autentyczne. To Palestyńczyk z Zachodniego Brzegu, Bassam Aramin, i mieszkający w Izraelu Żyd, Rami Elhanan. Obaj przeżyli podobną tragedię - ich córki zginęły z ręki wroga. Abir Aramin została zastrzelona przez izraelskiego żołnierza w drodze do szkoły. Smadar Elhanan zginęła w zamachu na jerozolimskiej ulicy. Była przypadkową ofiarą palestyńskich terrorystów. Obie mogłyby nie zginąć, gdyby sekwencja zdarzeń potoczyła się inaczej. Tak jest zawsze, kiedy w grę wchodzą przypadkowe ofiary. Ich śmierć dzieli dziesięć lat. Wcześniej obaj mężczyźni stali po dwóch stronach barykady.

Bassam jako młody chłopak trafił na wiele lat do izraelskiego więzienia. Nie był niewinny - rzucał kamieniami w izraelskich żołnierzy, spiskował. Chociaż kierował się słusznym gniewem, używał siły. W więzieniu wiele wycierpiał. Był bity, poniżany, ogłosił głodówkę. Ale to tam się zmienił. Kiedy obejrzał film o Holokauście, najpierw czuł satysfakcję, ale zaczął myśleć, zastanawiać się i radość z cierpienia wroga ustąpiła miejsca zrozumieniu tragedii. My, Palestyńczycy, staliśmy się ofiarami ofiar. Wiele lat później skorzysta ze stypendium jednego z brytyjskich uniwersytetów i zrobi magisterium na ten temat. Po wyjściu z więzienia ożenił się i zaczął działać na rzecz pokoju pomiędzy Palestyńczykami i Żydami. Zrozumiał, że zemsta nie rozwiąże problemu, tylko nakręci nienawiść i konflikt będzie trwał. Tak poznał Ramiego, który miał za sobą udział w izraelskich konfliktach. Najtragiczniejsze doświadczenia wyniósł z wojny Jom Kipur. Długo pozostawał obojętny, chciał zwyczajnie żyć, zajmować się pracą, rodziną. Tamte przeżycia, żona, która też jest działaczką na rzecz pokoju, i śmierć córki zmieniły jego postawę. 

Obaj swój ból po śmierci córek postanowili przekuć na coś dobrego, wyrzekli się zemsty i działają w organizacjach na rzecz pokoju pomiędzy Palestyną, a Izraelem. Spotykają się z tymi, którzy chcą ich słuchać, ludźmi z różnych krajów, i wciąż opowiadają tę samą historię, niosąc pokojowe przesłanie. To, co mówią w trakcie takich spotkań, zostało zamieszczone w środkowej części książki. Są serdecznymi przyjaciółmi. 

Ramą opowieści jest dzień, w trakcie którego odbędzie się jedno z takich spotkań, w chrześcijańskim klasztorze na Zachodnim Brzegu tuż przy murze separacyjnym, który w tym miejscu, tak jak w innych, zniszczył krajobraz i utrudnił życie mieszkających w okolicy Palestyńczyków. To właśnie tam wygłoszą swoje mowy przytoczone w książce. O ile dobrze zrozumiałam, autor książki był na nim obecny. Rami jedzie na spotkanie motorem, Bassam samochodem. W drodze do klasztoru, a potem  do domu, wspominają swoje życie, bolesne doświadczenia. To  z tych wspomnień składamy ich historie. Te fragmenty są fabularną częścią książki, ale ich los, doświadczenia jak najbardziej prawdziwe. Opowieść, której centralnym punktem jest spotkanie w klasztorze, zatacza krąg. To takim okręgiem jest apeirogon. Jeśli przyjrzeć mu się z bliska, jego brzeg składa się wielu odcinków, nie stanowi całości.

Gdyby to było wszystko, "Apeirogon" można by nazwać powieścią. Rzecz w tym, że historia Bassama i Ramiego jest rozbijana przez właśnie takie odcinki, które łączą się z nią na zasadzie luźnych skojarzeń. Czasem widać ten związek lepiej, czasem gorzej. Jedne dygresje są krótsze, inne dłuższe, do niektórych autor wraca po jakimś czasie i rozwija je. Dużo tu opowieści o ptakach, które człowiek bacznie obserwuje, a potem tę wiedzę stara się wykorzystać, konstruując na przykład jakąś broń. Ptaki w swojej drodze z południa na północ i z powrotem bardzo często giną, natrafiając na rozmaite przeszkody. Zdecydowana mniejszość dociera do celu. Dużo jest o rozmaitych rodzajach broni i o handlu nią. Większość tych dygresji zmierza do tego samego celu - pokazuje zniszczenie, jakie sieje człowiek, kierując się chęcią zysku, nienawiścią, walcząc, wzniecając wojny, ale też nie zważając na środowisko naturalne. Z tego powodu najczęściej giną ptaki, o których tyle jest w książce. Nieoczekiwanie dla mnie te dygresje po prostu wciągają, są bardzo interesujące, odkrywcze, wiele się można dowiedzieć. Szkoda tylko, że tak szybko się zapomina. 

Bo to, co najbardziej zostaje w głowie, to opowieść o Bassamie i Ramim, tragedii ich córek i życiu na okupowanym Zachodnim Brzegu. Wiele wiem na ten temat, czytałam książki palestyńskiego pisarza i prawnika Raji Shehadeha, "Palestyńskie wędrówki", "Dziennik czasu okupacji", "Obcy w domu", reportaże Pawła Smoleńskiego, "Izrael już nie frunie", "Arab strzela, Żyd się cieszy", "Oczy zasypane piaskiem", powieść "Żywopłot" Dorit Rabinyan, "Drobny szczegół" Adanii Shibli, a całkiem niedawno "Jestem stamtąd, jestem stąd" Mourida Barghouti'ego, palestyńskiego poety i działacza. Nigdy dość przypominania sobie o tragedii, jaka się tam na co dzień rozgrywa. O pokaleczonym krajobrazie, o murze niszczącym życie mieszkańców miejscowości, które znalazły się w jego pobliżu, o skomplikowanym podziale Zachodniego Brzegu powodującym, że z miejscowości  niewiele od siebie oddalonych, trzeba jechać długą i skomplikowaną drogą, o punktach kontrolnych i upokorzeniach, które spotykają tam Palestyńczyków, o brutalności izraelskich żołnierzy, o tym, jak trudno Palestyńczykom podróżować za granicę, o rewizjach na lotniskach, o tym, że są z góry podejrzani, nawet kobiety i dzieci, o żydowskich osiedlach na Zachodnim Brzegu i drogach tylko dla Izraelczyków oraz o wielu innych sprawach. Ale i Żydzi mają swoje tragiczne doświadczenia. Wieczne zagrożenie wojną, nienawiść państw arabskich, terroryzm, obowiązkowa służba wojskowa w obronie ojczyzny, która często zostaje okupiona bolesnymi doświadczeniami. Ci młodzi żołnierze i żołnierki żyją  w zagrożeniu, często działają pod wpływem strachu, presji czasu, wychowywani są do nienawiści i pogardy, nie widzą w Palestyńczykach ludzi, niewiele  wiedzą o nich i o tym, jak wygląda życie pod okupacją. 

Stąd się wzięła działalność Bassama i Ramiego. Z wiary, że trzeba mówić, opowiadać, szukać we wrogu człowieka i może kiedyś to coś zmieni.

... chcieliśmy zabijać się nawzajem w tym samym celu - dla pokoju i bezpieczeństwa. To dopiero ironia, obłęd.

... dostrzec we wrogu człowieczeństwo i szlachetność to katastrofa, bo wtedy przestaje być wrogiem ...

Czasami czuję się tak, jakbyśmy wybierali ocean łyżką, ale pokój jest faktem. Kwestią czasu.

... ignorancja to okropna towarzyszka.

Takie proste i takie trudne, takie smutne i takie optymistyczne. Póki co mamy kolejną krwawą odsłonę tego konfliktu. Co dziś czują i myślą bohaterowie tej książki? Czy nie stracili wiary i nadziei w to, że misja ich i takich jak oni pokojowych działaczy przyniesie kiedyś oczekiwane rezultaty? Przyznam, że jestem pesymistką. Tym bardziej ich podziwiam. Szczególnie, że taka działalność wymaga niezwykłej odwagi i odporności, obaj, a szczególnie Rami, są w swoich krajach hejtowani, uważani za wrogów, otoczeni ostracyzmem.

Sándor Márai "Zbuntowani"

Moja przygoda z twórczością wybitnego węgierskiego pisarza

Sándora Márai'a była krótka i ograniczyła się do dwóch powieści. Dawno temu przeczytałam "Pierwszą miłość", która bardzo mi się spodobała, kilka lat później "Żar", którym jakoś nie potrafiłam się zachwycić. Ale że Sándor Márai wyskakuje mi co jakiś czas z lodówki, od dawna miałam zamiar wrócić do jego twórczości. Na początek wybór padł na pięcioksiąg łączący się w całość stanowiącą "Dzieło Garrenów". I teraz dzięki bibliotece (polecam!) mój zamiar się zmaterializował i właśnie przeczytałam część pierwszą "Zbuntowani" (Czytelnik 2009; przełożyła Teresa Worowska). Mam już w domu część drugą, co chyba najlepiej świadczy o mojej opinii o powieści, o której dzisiaj.

Akcja "Zbuntowanych" rozgrywa się wiosną roku 1918 w mieście położonym z dala od frontów pierwszej wojny światowej, która wciąż jeszcze trwa i zbiera krwawe żniwo. Nie jest tajemnicą, że pisarz sportretował tu swoje rodzinne Koszyce, ale ich nazwę w książce zmienił. Bohaterami są owi tytułowi zbuntowani, czyli kilku uczniów kończących właśnie szkołę średnią. Jeden jest synem lekarza wojskowego, drugi pułkownika, obaj ojcowie są na wojnie, trzeci miejscowego kupca, a czwarty szewca. W tej części cyklu, którego zamiar narodził się później, dwaj bracia Garrenowie właściwie nie występują. Pojawią się dopiero w kolejnym tomie. Chłopcy zdali egzaminy maturalne, z jednym wyjątkiem, i wiedzą, że teraz czeka na nich, niczym miecz Damoklesa, armia, krótkie przeszkolenie i wyjazd na front. Staną się mięsem armatnim jak ich starsi koledzy. Taki los spotkał drugiego syna pułkownika. Właśnie wrócił z frontu bez ręki i teraz, chociaż starszy o kilka lat, z nudów, z frustracji, z braku celu, z powodu utraty złudzeń, bierze udział w ich ekscesach. Wcześniej nic ich nie łączyło, poza chodzeniem do tej samej klasy. Nagle, nie do końca wiadomo dlaczego, stworzyli bandę, jak sami się określają, bandę buntującą się przeciwko mieszczańskiemu światu rodziców, który doprowadził do tego, że ich jedyną perspektywą jest wojna, w dodatku nie ich wojna, i który im się nie podoba.

My się nie przygotowujemy do życia. (...) My się w ogóle nie przygotowujemy do niczego. Jeśli życie przygotowuje się do czegoś, to jego zdanie. My mamy zupełnie inne zdanie. (...) Nie mamy nic wspólnego z tym, co panowie robicie. Nie jesteśmy za to odpowiedzialni. (...)  Uważaj, ty też jesteś odpowiedzialny. (...) Zgodziłeś się pójść na font (...) Z twojego powodu ginęli ludzie. Z powodu ojca Erno też ginęli ludzie. Według mego skromnego zdania, odpowiedzialni za to są ci wszyscy, którzy się na to zgodzili. (...) Nie cierpię tego, czego nas uczą. Nie wierzę w to, w co oni wierzą. A teraz nie wiem, co będzie. Ale nie chcę z nimi żyć, nie chcę nawet, by dawali mi jeść. Dlatego tu jestem. Bo tu mogę naruszyć ich reguły.

A oni żyli w stanie wojny, swojej prywatnej wojny, która była całkowicie niezależna od wojny prowadzonej przez dorosłych; nie wątpili w to ani przez chwilę. 

Buntują się, przekraczając kolejne granice. Piją, grają w karty, kradną z domów rozmaite przedmioty, co jest przekroczeniem najbardziej istotnym, i gromadzą je w wynajętym pokoju w pensjonacie znajdującym się na obrzeżach miasta, zastawiają w lombardzie rodzinną srebrną zastawę należącą do rodziców jednego z nich, a pieniądze przepuszczają. Zafascynowani aktorem, który przybył na występy do miasta, bardzo często przebywają w jego towarzystwie. Konieczność wykupienia sreber  wpędzi ich w kłopoty, a znajomość z aktorem tylko je pogłębi i nieoczekiwanie postawi w sytuacji, która wprowadzi w ich życie wielkie zamieszanie, a szczególnie w życie jednego z nich. Aktor kpiąc z nich, a może nie, przekroczy granicę, która stanowi jeszcze większe tabu. Nie mogę pisać dokładniej, bo chociaż w żadnym razie nie jest to powieść przygodowa, a akcja, jeśli w ogóle można tu mówić o akcji, toczy się powoli,  największe znaczenie mają portrety bohaterów i oddanie ich stanu psychicznego, to jednak na koniec dochodzi do dramatycznych zdarzeń. 

Najbardziej uderzyła mnie samotność tych chłopców. Samotność będąca rezultatem sposobu wychowania przez dom i szkołę oraz abdykacji dorosłych, którzy zupełnie się nimi nie zajmują. Nic dziwnego, że uciekają z domów, bo nikt tam na nich nie czeka. Z domów, z których wieje przerażającym chłodem. Syn szewca mieszka w suterenie, gdzie w jednym pomieszczeniu jest warsztat i sypialnia. Ojciec też był na froncie, a to, co tam robił, spowodowało, że stał się dziwakiem głoszącym nawiedzone religijne kazania. Syn lekarza wychowywał się bez matki, która zmarła. Opiekowali się nim ojciec zajęty swoimi pasjami i ciotka, która najchętniej zajęłaby miejsce zmarłej. Syn pułkownika wychowuje się w patriarchalnym domu, w którym z matką nikt się nie liczy, ani mąż, ani synowie.  Uciekła w chorobę i w jakiś dziwny, pokrętny sposób próbuje sprawować władzę nad synami, aby zachować do siebie resztki szacunku. Syn kupca boi się wybuchów jego gniewu.

To świat, w którym kobiety całkowicie podporządkowane są mężczyznom. Jedne mają być matkami i posłusznymi żonami, inne służącymi, jeszcze inne zaspokajają męskie żądze w burdelach akceptowanych w tym mieszczańskim, idącym pod rękę z kościołem świecie. Jest jeszcze kategoria trzecia - biedaczki z dobrych domów, które nie wyszły za mąż i żyją na łaskawym chlebie krewnych. Z nimi też nikt się nie liczy. Co ciekawe, bohaterowie nie szukają cielesnych uciech, seksualnej inicjacji z służącą albo w domu publicznym. Czy to strach czy także bunt wobec świata ojców? 

Chociaż chłopcy trzymają się razem, to szybko okazuje się, że tak naprawdę niewiele ich łączy. Pogardzają sobą, są o siebie zazdrośni, rozgrywają swoje gierki, ktoś oszukuje podczas gry w karty, ktoś wynosi się ponad innych, syn szewca czuje, że nie należy do tego towarzystwa i choćby zrobił nie wiadomo co, nigdy nie będzie jednym z nich. Łączy ich tylko bunt, bunt głupi, który do niczego nie prowadzi. Z czasem zaczynają to rozumieć i nudzą się w swoim towarzystwie, ale nie ma w nich siły, aby zerwać ten układ. Nawet noc spędzona na scenie w teatrze, noc beztroskiej zabawy, fantazji skończy się deziluzją, okaże się fałszem, grą, podstępem. Co im zostaje? Niesmak, konflikty, tragedia, a na koniec wojna. Pójścia na nią oczekują od nich ojcowie, matkom pozostaje się pogodzić z tym, że ich synowie wyruszą na front.

- Panowie wkrótce staną do poboru (...) Wtedy też będą tacy elokwentni?

- Wtedy naturalnie nie będziemy elokwentni i wszyscy staniemy się odpowiedzialni. 

W pewnym momencie zaczynają rozumieć, że w swoim buncie nie są oryginalni, że w każdym mieście są tacy buntownicy, że buntowało się każde pokolenie i wkrótce  oni też staną się częścią tego znienawidzonego świata, a ktoś przeciwko nim wystąpi.

I pomyśleli, że wszędzie na świecie w miastach dorosłych, pomiędzy ich koszarami i kościołami istnieją małe bandy rozbójników, rządzące się własnymi prawami, i wszystkie podporządkowane tajemniczemu nakazowi buntu. Czuli, że już niedługo będą mieszkańcami tego szczególnego świata, i za kilka lat jakieś dziecko może ich uznać za wrogów. Było w tym coś bolesnego i nieuchronnego. Pospuszczali głowy.

Jak przyjemnie zanurzyć się od czasu do czasu w takiej literaturze, literaturze przez duże L, gdzie akcja jest niespieszna, gdzie bohaterowie są doskonale sportretowani, gdzie o coś chodzi.

Dola de Jong "Strażniczka domu"

Po "Strażniczkę domu" (ArtRage 2023; przełożył Jerzy Koch)

nieznanej w Polsce holendersko-amerykańskiej pisarki o żydowskich korzeniach, Doli de Jong, sięgnęłam, bo zainteresował mnie temat. Amsterdam, zbliżająca się niemiecka inwazja, dwie kobiety, jedna w połowie Żydówka. Zadziałało skojarzenie ze znakomitą książką Erici Fischer "Aimee i Jaguar. Historia pewnej miłości, Berlin 1943", która swego czasu zrobiła na mnie duże wrażenie. To, że Doli de Jong jest w naszym kraju nieznana, nie powinno specjalnie dziwić, skoro i w swojej ojczyźnie, Holandii, odkrywa się ją na nowo. W Stanach, gdzie zamieszkała i zaczęła pisać, wcześniej marzyła o balecie, popularność przyniosły jej głównie utwory dla dzieci i młodzieży. "Strażniczka domu", która powstała w latach pięćdziesiątych, nie od razu mogła się ukazać. W Holandii uznano ją nawet za książkę bezwstydną i nienadającą się do druku, co dziś może śmieszyć. Bardzo bym chciała, żeby ArtRage wydało również jej powieść osnutą na doświadczeniach z okresu, kiedy przebywała w Maroku, gdzie wyjechała w 1940 roku kilka tygodni przed inwazją Niemiec na Holandię.

"Strażniczka domu" opowiada o relacji dwóch kobiet, Bei, zarazem narratorki, i Eriki. Poznają się u wspólnej znajomej i postanawiają zamieszkać razem, dzieląc koszty życia. Czasy w Europie są niespokojne, trudno powiedzieć, czy kiedy się poznały, wojna już wybuchła, czy było to trochę wcześniej. W każdym razie początkowo dla nich w Amsterdamie wojna nie stanowiła tematu. Jakby jej nie było. Zajęte swoim życiem, swoimi problemami nie zauważały jej, a przynajmniej tak opowiada tę historię Bea z perspektywy czasu, wspominając swoją relację z Eriką. Jestem jakoś wyczulona na podobne sytuacje - gdzieś dzieje się tragedia, a w innym miejscu ludzie żyją, jakby nic się nie zdarzyło. Tak było, tak jest i dzisiaj. Coś się we mnie burzy, a jednocześnie wiem, że chyba nie da się inaczej. Ważne, aby przynajmniej mieć świadomość.

Ale wracam do relacji Bei i Eriki, bo o tym jest ta książka. Jak nazwać to, co się między nimi dzieje? Erika jest lesbijką, stale zakochuje się w innej kobiecie i za każdym razem oddaje się temu uczuciu całą sobą. Bardzo często miłość ma na nią destrukcyjny wpływ. Mocno kocha i mocno cierpi, zapomina o prozie życia, znika, pije, szasta pieniędzmi, a czasy są trudne. Jest kobietą fascynującą i irytującą jednocześnie. Samodzielną i samowolną, nieliczącą się z innymi, sprowadzającą na siebie kłopoty, prowokującą, egoistyczną, kapryśną, niepraktyczną, bujającą w obłokach, niezwykle hojną, jeśli akurat ma pieniądze, co zdarza się rzadko, a kiedy w coś się angażuje, to na sto procent. A Bea? Dlaczego znosi jej ekscesy, dlaczego się o nią troszczy, a nawet niańczy, ratuje z tarapatów, pośredniczy pomiędzy nią, a jej rodzicami, kiedy wymaga tego sytuacja? Przecież tyle razy była na nią zła, a nawet zazdrosna. Ale o co zazdrosna? O uczucie czy tylko o uwagę? Co czuje Bea do Eriki? Bea, która spotyka się i sypia z mężczyznami. Czy z jej strony to tylko przyjaźń, czy może tłumi w sobie uczucie? Boi się przyznać, że jest taka jak Erika? Nota wydawcy sugeruje to drugie, dla mnie nie jest to jednoznaczne. I może właśnie dlatego ta relacja przedstawiona jest tak fascynująco. Toczy się między nimi swoista gra, odpychanie i przyciąganie. Bea nie potrafi się od Eriki uwolnić. Zawsze wraca, niezależnie od tego, jak była na nią zła albo jak przez nią skrzywdzona. Czy można ich relację nazwać toksyczną?

Ale jest też w tej krótkiej powieści wątek żydowski. Wprawdzie bohaterki długo nie zauważają wojny, jednak w końcu także w Holandii staje się niebezpiecznie, a wraz z inwazją niemiecką Erice grozi niebezpieczeństwo. Kiedy się w końcu opamięta, jest już bardzo późno. Aby wyjechać z kraju, trzeba mieć wizę i pieniądze. Przed ambasadą amerykańską ustawiają się kolejki Żydów. Oni też zorientowali się za późno. Bea wznosząc się ponad urazy i zazdrość, robi wszystko, aby ratować przyjaciółkę. Erika swoimi destrukcyjnymi działaniami nie ułatwia jej tego. Jak się skończy ta historia? Tego zdradzić nie mogę.

Bardzo ciekawa powieść. 

Nadifa Mohamed "Szczęśliwcy"

Po nominowaną do Bookera w roku 2021  powieść "Szczęśliwcy"

Czarne 2023; przełożyła Agata Kozak) somalijsko-brytyjskiej pisarki mieszkającej w Londynie, Nadify Mohamed, sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze lubię czytać książki z nieoczywistych literacko rejonów świata, a po drugie zainteresował mnie temat - rasizm i nierówności społeczne. I nie zawiodłam się.  Przeczytałam jednym tchem, chociaż jest to bardzo smutna lektura, a im bliżej końca, tym smutniejsza.

Akcja powieści, inspirowana prawdziwymi zdarzeniami, rozgrywa się w roku 1952 w walijskim Cardiff w portowej dzielnicy Tiger Bay. Właśnie po śmierci króla Jerzego VI na tron wstępuje jego córka Elżbieta. Pewnego wieczora zostaje zamordowana w swoim sklepie Violet Volacki, Żydówka. Chociaż nic nie wskazuje na to, aby morderstwo miało podtekst antysemicki, piszę o tym, bo jej pochodzenie ma w książce znaczenie. Wielokrotnie przywoływana jest historia ojca Violet, i jej dwóch sióstr, który przybył do Wielkiej Brytanii z Europy Wschodniej. Po kilku dniach o morderstwo zostaje oskarżony dwudziestokilkuletni Mahmood Mattan, Somalijczyk. Więzienie to dla niego nie pierwszyzna, już wcześniej zdarzało mu się tam trafiać za drobne kradzieże, ale morderstwa nie popełnił. Kiedy zostaje aresztowany, jest przekonany, że szybko wszystko się wyjaśni, przecież wie, że nie zamordował Violet Volacki. 

Dlaczego policja wskazuje na niego? Czy jest ofiarą pomyłki? Nie, raczej niedbałego śledztwa i rasowych uprzedzeń. Nikt nie zadaje sobie trudu, aby dochodzenie prowadzić porządnie. Wiadomo, że mężczyzna, który wieczorem już po zamknięciu sklepu został wpuszczony do środka przez właścicielkę, był czarny, a że Mahmood nie jest wzorowym obywatelem i obciążają go niektórzy świadkowie, po co szukać dalej. Jedni robią to z zemsty, żeby mu dokuczyć, inni zeznają przeciwko niemu zwabieni nagrodą wyznaczoną przez rodzinę. Nieważne, że ich zeznania są sprzeczne, nieważne, że siostra i siostrzenica zamordowanej nie rozpoznały w podejrzanym mężczyzny, którego widziały przez chwilę. Miałam ochotę krzyczeć: Hej, przecież wyraźnie stwierdziły, że to nie on! Dlaczego jesteście głusi na ich słowa! Jak to tak?! 

Proces ma charakter poszlakowy i Mahmood jest przekonany, że zostanie uniewinniony. Początkowo unosi się dumą i chce bronić się sam, potem zgadza się na adwokata, na którego zrzuca się somalijska społeczność z Tiger Bay. Ale nawet on nazywa go w swojej mowie obrończej dzikusem. Czym on jest? W połowie dzieckiem natury? Na wpół ucywilizowanym dzikusem? - powie w mowie obrończej. Chociaż mieszkańcy Afryki nie są już niewolnikami, chociaż nie przywozi się ich do Europy, aby pokazywać ich na wystawach nazywanych ludzkim zoo, to uprzedzenia rasowe trzymają się mocno. Ale być może największym przekroczeniem, na jakie poważył się Mahmood, było małżeństwo z białą dziewczyną, z którą miał troje dzieci. Mógł sobie pływać na statkach, mógł żyć w wilgotnych norach portowej dzielnicy wśród takich jak on, byle tylko jak najmniej rzucać się w oczy białej społeczności, ale nie wolno mu było wiązać się z białą kobietą.

Chociaż nie okazał się wzorowym mężem, chociaż ostatnio nie mieszkali już razem, przynajmniej na jakiś czas, to Laura nie odsunie się od niego. Jeszcze nie wie, że na życiu jej i dzieci oskarżenie Mahmooda o morderstwo białej kobiety położy się długim cieniem. Już wcześniej nie było im łatwo, teraz tym bardziej otacza ich ostracyzm i nienawiść.

Wielką zaletą powieści jest znakomity, pogłębiony portret głównego bohatera. Niespokojnego ducha, ciekawego świata, poszukiwacza nowych wrażeń i przygód. To ta niespokojna natura sprawiła, że opuścił rodzinną miejscowość, matkę i braci. A przecież mógł zostać i pracować w firmie założonej przez ojca. Nie wiodło im się źle, ale jego stale coś gnało przed siebie. Gdyby nie uciekł, jego życie mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej. A potem gdyby nie poważył się na małżeństwo z białą kobietą, gdyby nie irytował tylu ludzi, może wszystko ułożyłoby się dobrze. To prawda, że lubił łatwy zarobek, grał na wyścigach, pieniądze szybko przepuszczał, a kiedy ich nie miał, nie wahał się kraść. Lubił też dobrze wyglądać i był dumnym człowiekiem. Kochał Laurę i troskliwie zajmował się dziećmi. Dzięki temu, że tak dokładnie poznajemy Mahmooda, że możemy być z nim tak blisko, historia rasistowskich uprzedzeń, którą przecież opowiada się nam nie po raz pierwszy, jest wyjątkowa. Trudno go nie polubić, trudno mu nie współczuć, trudno nie krzyczeć z wściekłości. Im bliżej końca, tym ta historia staje się coraz bardziej przejmująca. Śledzenie miesięcy spędzonych przez Mahmooda w więzieniu, opisanych drobiazgowo, śledzenie tego, jak toczy się machina sprawiedliwości, w tym wypadku raczej niesprawiedliwości, jak umiera w nim nadzieja, nie mogło pozostawić mnie obojętną. Było tak, jakbym przebywała w tej celi razem z nim.

Wiele się tu nauczyłem, szejku. Dowiedziałem się, jak bardzo trzeba się bać, aby naprawdę błagać Boga o przebaczenie, z głębi żołądka. Dowiedziałem się, jak samotna może być dusza, gdy odbiera się jej wszelkie rozrywki, wszystko, co miłe, a także rodzinę. Dowiedziałem się, jak małe i kruche jest to życie i jak wszystko na tym świecie (...) jest mirażem, który wyparowuje na naszych oczach.

Przejmująco brzmi też monolog, który w myślach kieruje Mahmood do młodej królowej.

Znam cię, ale ty nie znasz mnie. Widzę cię w gazetach, w kronikach filmowych, rozpoznaję twój głos w radiu, ale ty nic o mnie nie wiesz. Pijesz herbatę, opłakujesz swojego ojca i nie masz pojęcia, kto to jest Mahmood Hussein Mattan (...) Ty żyjesz swoim życiem, ja swoim, nie mamy z sobą nic wspólnego. Ty jesteś bogata, ja biedny, ty biała, ja czarny, ty chrześcijanka, ja muzułmanin, ty Angielka, ja Somalijczyk, ty kochana, ja pogardzany. Los się pomylił, kiedy nas związał, bo przecież nie łączy nas nic (...)

Poruszająca jest bezsilność Mahmooda i Laury, matnia, w której się znaleźli. Mogą się tylko odwoływać od wyroku, ale tak naprawdę na nic nie mają wpływu. Pewnie gdyby Laura pochodziła z innego środowiska, miała pieniądze, za które wynajęłaby znanego adwokata,  ten proces mógłby potoczyć się inaczej. Ale gdyby rzeczywiście wywodziła się z wyższej klasy społecznej, nigdy by się nie spotkali.

Jest to też oskarżenie bezdusznego systemu, który z jednej strony zachowuje pozory, dba o zdrowie skazańca, zrobi wszystko, aby nie skrzywdził się w celi, dopilnuje, aby ostatni posiłek był lepszy niż te codzienne, na ostatnią drogę dostarczy mu wyprasowany garnitur, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, a z drugiej strony bez skrupułów w asyście wielu urzędników wykona wyrok. W tym biurokratycznym systemie nieoczekiwanie dwaj więzienni strażnicy okażą mu zrozumienie i będą traktowali z życzliwością.

Jeszcze jedną zaletą powieści jest odmalowanie portowej dzielnicy Cardiff. Było to miejsce, które lata świetności miało dawno za sobą. Na wpół zrujnowane, pełne zakamarków, wilgotnych domów, spelunek, podejrzanych typów. Wędrując razem z Mahmoodem po ulicach dzielnicy, miałam wrażenie, że tam stale jest ciemno i ponuro. 

Popularne posty