"Sponsoring" Małgośki Szumowskiej

To kolejny film, na który niecierpliwie czekałam, ale tym razem spełnienia nie było. Nie wiem, czy to wina poprzedzającej go ostrej kampanii promocyjnej, od której uciec nie sposób, czy też może słabość tkwi w samym obrazie. Już nigdy się nie dowiem, na ile świeżość spojrzenia spowodowałaby emocjonalny odbiór tego, co na ekranie. Owszem, oglądałam z zainteresowaniem, które w pewnym momencie przerodziło się niestety w lekkie znużenie, aby pod koniec znowu powrócić, ale cały czas patrzyłam chłodnym okiem, bez emocji, a chyba nie o to chodziło Szumowskiej. Nic mnie nie zaskoczyło, nie zobaczyłam niczego, czego bym się nie spodziewała. A szkoda, bo od "33 scen z życia" bardzo kibicuję reżyserce. Powiem więcej: wiele jej poglądów i doświadczeń jest mi bliskich. Tym bardziej mi żal. Film jest dobry, ale tylko dobry. Raczej nie z tych, które pozostają w pamięci na dłużej. To, co napisałam, nie oznacza, że odwodzę kogokolwiek od wybrania się do kina na "Sponsoring". Pójść warto, choćby dla trzech aktorek: Juliette Binoche, Anais Demoustier i Joanny Kulig. No i jeszcze jedno: uważam, że francuski tytuł o wiele lepiej oddaje istotę filmu. Polski jest trochę mylący, zawęża problematykę, sprowadzając ją do kina społecznego. Ale o tym w dalszej części.

A francuski tytuł brzmi "One" i to on jest kluczem do odczytania filmu Szumowskiej. Bo dostajemy tu portrety trzech kobiet: dwóch studentek, Charlotty vel Loli i Alicji, oraz Anne, kobiety w średnim wieku, dziennikarki. Wszystkie konfrontują się ze swoją seksualnością.

Najmniej skomplikowana wydaje mi się Polka, Alicja. Spontaniczna, trochę prymitywna, pewna siebie. Zdaje się zupełnie nie żałować dokonanego wyboru. Być może pewność siebie, którą wręcz prowokuje Anne, daje jej materialna pozycja, jaką osiągnęła. To ona narzuca ton ich rozmowie, od początku dominuje i prowadzi grę. Bawi ją niepewność dziennikarki, zawodowa uprzejmość, ogłada, widoczne skrępowanie. W gruncie rzeczy chyba nią gardzi: od czasu do czasu złośliwie, po polsku komentuje jej zachowanie. Alicja nie widzi nic złego w tym, co robi. Lubi niczym nieskrępowany seks. Nie wstydzi się swojego zajęcia, a w rozmowie z Anne wręcz chełpi. Miałam wrażenie, że swoboda, z jaką podchodzi do swoich seksualnych doświadczeń, daje jej przewagę, poczucie wyższości. Mimo że młodsza, czuje, że w tej dziedzinie mogłaby swoją rozmówczynię niejednego nauczyć. Na pewno burzy jej spokój.

Zupełnie inna jest Lola. Niby też pewna siebie, ale w głębi duszy subtelna, nieśmiała, wrażliwa. Nawet jej powierzchowność jest odmienna: piegowata twarz czyni z niej bardziej niewinną dziewczynkę (nie lolitkę) niż kobietę. Ma chłopaka, który oczywiście nie wie, jak dorabia jego dziewczyna. Początkowo bagatelizuje swoją sytuację. Ona też twierdzi, że lubi to, co robi. Z czasem okazuje się, że w jej przypadku nie jest to wcale takie proste. Przeszkadzają jej ciągłe kłamstwa, do których musi się uciekać przed rodzicami i chłopakiem. Lawirowanie, kluczenie, aby niczego się nie dowiedzieli. Ma też za sobą przykre i niebezpieczne doświadczenie: seks z sadystycznym klientem (Andrzej Chyra). I chyba nie zawsze to, co robi sprawia jej przyjemność. Czasem wyraźnie się zmusza i odbębnia pańszczyznę. Przeżyje też rozczarowanie: wydaje się jej, że z jednym z mężczyzn może połączyć ją coś więcej, ale on szybko sprowadzi ją na ziemię. Dla niego Lola jest tylko dziewczyną, której płaci za seks. Jego namiętność jest tylko fizyczną namiętnością. Łajdaczy się z nią (to jego określenie) w przerwie na lunch. A ona ponosi koszty tej relacji: już nie potrafi jak dawniej być ze swoim chłopakiem, coś się zaczyna psuć. Inne są też jej spotkania z Anne. Z czasem stają się bardziej szczere i przyjazne. Obdarza ją zaufaniem, a na końcu zdradzi jej swoje prawdziwe imię, Charlotte.

Dlaczego to robią? Odpowiedź jest dość oczywista i wcale nie odkrywcza: dla pieniędzy. Wydaje im się, że to przyjemniejszy i bezbolesny sposób na zapewnienie sobie lepszego statusu materialnego. Wolą sponsoring niż harówkę w knajpie. Chcą mieć wszystko od razu. Można zapytać: czy Alicja musi studiować w Paryżu, skoro jej na to nie stać? A Charlotte koniecznie chce zmyć z siebie zapach blokowiska, z którego się wywodzi. Czy uważają, że się prostytuują? Chyba nie. Być może jednak prowokatorka Alicja wcale nie obraziłaby się, gdyby nazwać ją dziwką. W każdym razie nie robią wrażenia ofiar.

No i wreszcie najważniejsza z całej trójki, główna bohaterka, Anne. Spotkania z Alicją i Lolą burzą jej spokój. Nie potrafi tak jak jej mąż traktować ich z pogardą. Czuje się wobec nich winna. Ona nigdy o nic nie musiała walczyć, pewnie pochodzi z zamożnej francuskiej rodziny. Jej synowie też nie będą musieli o nic walczyć. Starszy, licealista, buntuje się przeciwko mieszczańskiemu stylowi życia rodziców. On gardzi tym, za czym tęskni Lola. Przynajmniej tak mu się wydaje. Jego bunt sprowadza się do opuszczania szkoły i słownych deklaracji. Nic więcej za nim nie idzie. Czy potrafiłby się wyrzec wygodnego życia? Ale to nie o nim mam pisać, wracam zatem do głównej bohaterki. Anne drażni codzienność: przewidywalna, nudna, pełna dokuczliwych drobiazgów. Świetne są sceny, kiedy poirytowana walczy ze złośliwą lodówką czy wózkiem na zakupy. Czuje się zamknięta w konwencjonalnej codzienności. Obserwujemy ją w ciągu jednego dnia, kiedy musi skończyć artykuł i jednocześnie przygotować elegancką kolację dla znajomych męża, z którymi nic jej nie łączy. A pomiędzy jednym i drugim utarczki z synami, pretensje do męża, jakieś porządki. Można powiedzieć: czego chcesz kobieto, przecież żyjesz sobie wygodnie, nie musisz martwić się o nic, szukasz dziury w całym. Ale dostatek rodzi pustkę. Czy sens jej życiu ma nadawać patroszenie ostryg na wykwintną kolację dla mężowskiego szefa, z którym nie czuje żadnego powinowactwa dusz? Nie przypadkiem tej scenie towarzyszy muzyczne gloria jak ironiczny komentarz. Czy o to tylko chodzi? Pod wpływem spotkań z dziewczynami  Anne uświadamia sobie rutynę swojej relacji z mężem, uczuciowe wychłodzenie. Nagle czuje się niespełniona i niezaspokojona seksualnie. Tym boleśniej to ją dotyka, że w komputerze męża (i syna) znajdzie filmy pornograficzne. A może i jej mąż korzysta z usług takich dziewczyn jak Alicja i Lola? Przecież Charlotta opowiada jej, że jej klienci są żonatymi mężczyznami i od niej wracają potulnie do swoich żon. Skoro Anne i jej mąż chcą tego samego, dlaczego nie mogą się spotkać? Czy rutyna codzienności zabija namiętność? Czy tak to się musi skończyć? Czy Anne jest niezaspokojoną przez obojętnego męża ofiarą, czy może to ona nie potrafi go zaspokoić, dotąd obojętna na tę sferę życia?  A może wystarczy szczera rozmowa? Film nie udziela odpowiedzi. A próba ratowania związku, jaką podejmuje Anne, wypada żałośnie. Jest rozpaczliwym błaganiem o bliskość, namiętność, a może chęcią wyzwolenia namiętności w sobie. Jak, wobec tego, rozumieć ostatnią scenę filmu? Radosne śniadanie w rodzinnym gronie, a w tle wzniosła muzyka. Ironia? Pogodzenie? Po chwilowym szaleństwie i buncie wszystko wraca na stare, dobre, wygodne tory? Tak jest dobrze? Nie wiem, mam problem z interpretacją.

Film ma  tytuł "One" (ten francuski), ale gdzieś w tle, wcale nie tak niewyraźnym i nieważnym, pozostają oni, mężczyźni: klienci, mężowie ochoczo korzystający z usług dziewczyn, które sponsorują, co nie przeszkadza im wyrażać się o nich pogardliwie. W czym są od nich lepsi? Tacy zwyczajni, porządni mieszczanie. Tak jak Alicja i Lola są zwyczajnymi studentkami. Każdy może być takim mężczyzną, co świetnie pokazuje scena kolacji, kiedy to wyobraźnia Anne gromadzi wokół stołu wszystkich klientów obu dziewczyn i sadza ich pomiędzy zaproszonymi gośćmi, nagimi jak tamci.

To tyle. Sporo refleksji po obejrzeniu, ale w czasie seansu emocjonalny chłód, a ja lubię, kiedy film mnie porusza.

Eileen Chang "Gorzkie spotkanie"

Mam z tą książką kłopot. To pierwsza chińska powieść, jaką przeczytałam. Bardzo lubię chińskie kino obyczajowe i jeśli tylko jest okazja, idę do kina, ale z chińską literaturą jakoś do tej pory się nie zetknęłam. A Eileen Chang, pisarka od 1955 roku do śmierci mieszkająca w Stanach, jest autorką opowiadania, na podstawie którego powstał scenariusz do znakomitego filmu Anga Lee "Ostrożnie, pożądanie". W Polsce wyszły dotąd dwa tomy jej opowiadań (w jednym z nich znajduje się  to, o którym wspomniałam), ale, jako że nie przepadam za krótkimi formami, to po nie nie sięgnęłam. Skusiła mnie dopiero powieść "Gorzkie spotkanie" (W.A.B. 2011; przełożyła Katarzyna Kulpa). No i mam z nią problem, a nawet kilka, a tak wiele sobie obiecywałam!

Pierwszy to rozczarowanie. Być może odpowiada za nie film Anga Lee, który tak bardzo mi się podobał, że obejrzałam go dwa razy i pewnie jeszcze kiedyś do niego wrócę. Kto widział, ten wie, że ta opowieść miłosna z historią w tle, aż kipi od namiętności i uczuć. A ponieważ temat książki jest nieco podobny, spodziewałam się równie intensywnej dawki emocji. Nic bardziej mylnego. Powieść jest raczej chłodna, a emocje ukryte gdzieś między wierszami. "W swojej rozpaczliwej samotności matka potrzebowała choć jednego ciepłego wspomnienia." - podobne zdania należą do rzadkości.  Nie wiem, czy taki jest styl autorki, czy też wpływ na to miało to, że "Gorzkie spotkanie" wyszło dopiero po jej śmierci. Nigdy nie zdecydowała się go wydać ze względu na liczne wątki autobiograficzne. Jej wydawca obawiał się, że pierwowzór jednego z bohaterów powieści, dawny kochanek i mąż pisarki, przypuści na nią atak. Jest wielce prawdopodobne, że czytelnik dostaje do rąk powieść niedoszlifowaną. Być może pisarka dopracowałaby ją jeszcze, gdyby zdecydowała się na wydanie. Jej wydawca miał do tej książki poważne uwagi, o czym czytelnik dowiaduje się z urywków korespondencji zamieszczonych w posłowiu. Ale może odpowiedź jest jeszcze inna. Eileen Chang była też autorką scenariuszy filmowych, a "Gorzkie spotkanie" ma w sobie coś ze scenariusza. I nie chodzi tylko o  emocje, których czytelnik musi się domyślać. Mam trochę wrażenie, że dostajemy tu zarys bardzo bogatej w liczne wątki, rozbudowanej opowieści, ale właśnie tylko zarys. Bo jest to historia nie tylko głównej bohaterki, młodej dziewczyny, Julii Sheng, ale i jej licznej rodziny: matki, ojca, jego drugiej żony, brata i wreszcie ciotki. Na kartach powieści znajdziemy też mnóstwo innych postaci: znajomych, przyjaciół, dalszych krewnych. A za każdym ciągnie się jakaś historia. Kondensacja sprawia, że dość łatwo zagubić się w licznych wątkach. Brakuje narracyjnego mięsa. Autorka swobodnie przerzuca się od miejsca do miejsca, od wątku do wątku, za nic ma upływ czasu. Bywa że między jednym wersem a następnym mija na przykład miesiąc. A może Chang była po prostu mistrzynią krótkiej formy, a gorzej radziła sobie z powieścią? Rozwodzę się tak nad tym, bo mnie ta kondensacja przeszkadza. Jestem miłośniczką rozbudowanej narracji, długaśnych opisów, opasłych powieści. Sześćset stron mi nie straszne, tu dostałam zaledwie trzysta, a materiału było na więcej.

Kolejny kłopot to background, a właściwie jego brak. Niewiele wiem o Chinach, wiedzę o tym kraju mam powierzchowną i bardzo przeszkadzało mi to w odbiorze powieści. Obawiam się, że moja interpretacja tej powieści jest skażona europejskim punktem widzenia. Nie wiem, co jest kwestią chińskich obyczajów, a co kwestią indywidualną. A to kluczowa sprawa dla zrozumienia głównej bohaterki, Julii. Czy jej dzieciństwo i młodość spędzone w domu rodzinnym uznać za nieszczęśliwe? Tak nakazuje mi mój europejski punkt widzenia. Ale może jest niewłaściwy? Może takie zimne, chłodne, pozbawione ciepła wychowanie dzieci było w Chinach w latach trzydziestych i czterdziestych zeszłego wieku czymś zwyczajnym? Na ile matka Julii, Rachel, jest kobietą ekscentryczną, nowoczesną i nieszczęśliwą w swym wiecznym poszukiwaniu szczęścia, a na ile to znowu kwestia innej obyczajowości? Czy to, że po rozstaniu z mężem zostawia swoje dzieci na łasce jego i jego drugiej żony, a sama udaje się w latami trwającą podróż po świecie, przy okazji zmieniając mężczyzn jak rękawiczki, było czymś zwyczajnym wśród zamożnych warstw chińskiego społeczeństwa? Oszczędna narracja nie ułatwia niestety orientacji w tych kwestiach. Kolejne pytanie: na ile dość swobodne obyczaje panujące w środowisku głównej bohaterki nie budziły w Chinach w tamtym czasie zdziwienia? Czy normy moralne rozluźniła trwająca wojna japońsko-chińska a potem światowa? Czy zawsze takie były? Liczne żony, konkubiny egzystujące obok siebie, wiedzące o swoim istnieniu, niejednokrotnie mieszkające pod jednym dachem to norma w tamtym okresie? Wbrew pozorom to nie są pytania bez znaczenia. Bo gdybym miała spojrzeć na Julię z mojej europejskiej perspektywy, to powiem, że jest to zamknięta w sobie, nieśmiała, niepewna siebie młoda dziewczyna, a potem kobieta, a źródeł jej osobowości trzeba szukać w jej dzieciństwie i młodości, w relacjach z rodzicami. Odtrącona przez wiecznie podróżująca matkę, maltretowana psychicznie przez uzależnionego od opium ojca i jego drugą żonę, przystań znajduje w domu ciotki, Trudy, kobiety samodzielnej, singielki, jeśli przyłożyć dzisiejszą miarę (a nie wiem, czy wolno). Potem wdaje się w romans ze starszym od niej krytykiem (Julia próbuje swoich sił jako pisarka), ale nie jest jedyną kobietą w jego życiu. Pomijam żony, które jej nie przeszkadzają, ale są i inne, więc Julia cierpi, ale długo nie umie się od niego uwolnić. A ryzykuje tym bardziej, że jej ukochany współpracuje z kolaborującym z Japończykami rządem, więc po wojnie zostaje uznany za zdrajcę. Nie jestem jednak pewna, czy tak powinnam na nią patrzeć. Może jej dzieciństwo nie było wcale takie nadzwyczajne? A jak traktować te liczne kobiety w życiu jej kochanka? O żony nie jest zazdrosna, o pozostałe tak. Czy Shao Zhiyong jest draniem żerującym na jej uczuciu, a ona zaślepioną miłością, nieszczęśliwą, wykorzystywaną kobietą? Ja ich tak odbieram, ale czy słusznie?

To wszystko sprawia, że chociaż powieść przeczytałam ze sporym zainteresowaniem, emocjonalnie pozostałam obojętna. Nie wzruszyłam się jakoś szczególnie losem Julii Sheng. A szkoda, bo jej historia ma potencjał frapującej, kipiącej emocjami opowieści. Tym bardziej, że osadzona jest w trudnych, wojennych i tuż powojennych czasach, a bohaterowie muszą się zmagać z biedą, głodem i politycznymi wyborami. Mimo rozczarowania, jakiemu dałam wyraz, dam Eileen Chang jeszcze jedną szansę, jeśli tylko wyjdzie jej kolejna powieść.

"Róża" Wojciecha Smarzowskiego. Film nie tylko o miłości.

To jeden z tych filmów, na które z niecierpliwością czekałam. Raz, że należę do licznego grona miłośników twórczości Smarzowskiego. Dwa, że bardzo interesował mnie temat. I wreszcie trzy, że od festiwalu w Gdyni wszyscy się "Różą" zachwycają. Oczywiście bywa, że oczekiwania, szczególnie tak bardzo wyśrubowane, nie zostają spełnione. Wiele razy przyszło mi się rozczarować chwaloną powieścią czy filmem. Na szczęście dobra passa polskiego kina trwa. Po "Wymyku" i "W ciemności" to kolejny poruszający, mocny film, który trzeba zobaczyć. Muszę przyznać, że chociaż znałam temat, kilkakrotnie widziałam w kinie zwiastun i nie do końca udało mi się uniknąć medialnego szumu wokół "Róży" (tak zwykle bywa, kiedy film jest tak bardzo zapowiadany), przebieg akcji zaskoczył mnie kompletnie. To jeszcze jedna zaleta obrazu Smarzowskiego. Odbieram ten film nie tylko jako romans, ale może przede wszystkim jako opowieść o tym, co działo się na Mazurach przyłączonych do Polski po drugiej wojnie światowej. Historia w czasach PRL-u zakłamana i przemilczana, a i dziś słabo znana. I jakoś nie wierzę w zapewnienia reżysera, że chciał nakręcić opowieść o miłości, a kontekst był nieistotny. Dla mnie kontekst jest tu najważniejszy, a i miłość pokazana jest też w sposób daleki od schematów, nie jak w romansie. Tyle tytułem wstępu. Jeszcze raz podkreślam, że film zobaczyć trzeba koniecznie, mimo że nie jest to kino weekendowe. Miłośnicy Smarzowskiego wiedzą na pewno doskonale, czego się spodziewać. A kto już "Różę" widział, może przeczytać ciąg dalszy. Jak zwykle zapraszam.

Odkąd zachwyciłam się powieścią Lenza "Muzeum ziemi ojczystej", która opowiada o historii Mazur i Mazurów, a pisana jest z ich perspektywy, temat ten niezwykle mnie zainteresował. Chociaż wcześniej ze względu na koligacje rodzinne troszeczkę o tym wiedziałam, to jednak dopiero ten niemiecki pisarz otworzył mi oczy i nie tylko jego literatura, ale i skomplikowana historia tamtych terenów stały się dla mnie odkryciem. Czytajcie Lenza!!!, muszę jeszcze raz zaapelować (o jego dwóch powieściach pisałam). A najbardziej przejmującym momentem w książce, którą tu przywołuję, jest ucieczka Mazurów przed armią sowiecką. I właśnie to najmocniej łączy powieść z filmem Smarzowskiego. Reżyser pokazuje tych, którzy zdecydowali się zostać. Bohaterowie Lenza, którzy uciekli, tęsknią za Mazurami, ale okazuje się, że pozostanie tam było równie niebezpieczne jak ucieczka. A exodus był też częścią historii Róży. I ona w pierwszym momencie wraz z córką, a może ze względu na nią, decyduje się szukać ratunku na statkach, które stanowiły wtedy jedyną drogę ewakuacji. Po drodze czeka ją strach i brutalne gwałty dokonywane masowo na niemieckich kobietach przez sowieckich żołnierzy. O problemie, który jeszcze do niedawna był tabu, troszeczkę się od jakiegoś czasu mówi. Zainteresowanych odsyłam do bardzo ciekawego wywiadu z profesorem historii z Uniwersytetu Gdańskiego, Józefem Włodarskim, który ukazał się w sobotnim wydaniu Gazety Wyborczej ("Czas kobiet"). Po raz kolejny zadaję sobie pytanie, jak można żyć, kiedy wycierpiało się tyle: strata męża, strach, poniewierka, nędza, wielokrotne gwałty i jeszcze troska o córkę, która jest niemym świadkiem tego, co dzieje się z matką. Ale po powrocie wcale nie jest lepiej. Głód, harówa w gospodarstwie, wieczny strach przed Rosjanami i Polakami, napady rabunkowe i samotność. Bo jakby tego było mało, Róża zostaje odtrącona także przez swoich. O tym mechanizmie także opowiada profesor Włodarski we wspomnianym wywiadzie. Nic dziwnego, że jest zamknięta w sobie, ponura, milcząca i nieufna. Bliskość jej i Tadeusza rodzi się stopniowo i niepostrzeżenie. Żaden to gwałtowny, namiętny romans. Nie ma westchnień, miłosnych wyznań ani seksu. Być może Róża wielokrotnie gwałcona boi się miłosnych zbliżeń. Pewnie przeżywa traumę, oczywiście wtedy nie tak o tym mówiono. Mamy za to codzienność: rozminowywanie pola, sadzenie ziemniaków, sprzątanie domu, cerowanie rozerwanych portek, zdobywanie tego, co do przeżycia konieczne. I troskę, coraz większą troskę Tadeusza o Różę i strach o nią. Bo nadal szerzą się napady, zdemoralizowani Sowieci za cichym przyzwoleniem polskich władz pozwalają sobie na wszystko, szczególnie wobec rdzennych mieszkańców tych ziem. Róży grozi deportacja, więc Tadeusz stara się zrobić wszystko, aby uniknęła tego losu. Wreszcie najgorsze: lęk o jej zdrowie, a w końcu walka nie tyle o życie, ile o uśmierzenie bólu. Dni Róży i Tadeusza upływają w wiecznym napięciu i strachu. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, spodziewać się można najgorszego. Pełno tu przemocy i zwierzęcych krzyków. Kiedyś gwałcona Róża milczała, teraz broni się i wyje. Może przelała się czara goryczy, a może wreszcie próbuje zakosztować zwyczajnego życia, więc gwałt jest gwałtem podwójnym: na niej i na codzienności. W tym nienormalnym, niespokojnym czasie, najeżonym strachem, sceny miłosne naznaczone są zwyczajnością. To jazda na rowerze, wspólna rozmowa na ławce pod domem (o mazurskich zwyczajach związanych ze śmiercią), śpiewana piosenka i pocałunek. Tyle. Więcej nie będzie im dane, bo Róża umrze. Muszę przyznać, że takiego obrotu sprawy zupełnie się nie spodziewałam. Czułam, że ta historia, szczególnie opowiadana przez Smarzowskiego, nie może mieć happy endu, ale raczej spodziewałam się rozstania bohaterów wymuszonego deportacją Róży albo uwięzienia, ewentualnie śmierci w wyniku napadu. Jeszcze bardziej zaskoczyła mnie decyzja umierającej Róży, która ratując córkę, wymusza na niej i na Tadeuszu małżeństwo. To zresztą historię jeszcze bardziej komplikuje i czyni  wieloznaczną.

Smarzowski nikogo nie oszczędza. Pokazuje małość i nikczemność każdej ze stron. Miejscowych, którzy odwracają się od Róży i dopiero śmierć sprawi, że zgromadzą się wokół jej trumny. Polaków, którzy traktują Mazurów jak śmiecie, a swoich, stojących w czasie wojny po drugiej stronie barykady, jak zdrajców i wrogów. Ale nie chodzi tylko o komunistyczne władze i panoszącą się służbę bezpieczeństwa. Także rola przesiedleńców z Wileńszczyzny jest dwuznaczna. Czy Władek wsypał Tadeusza, czy po prostu skorzystał z okazji i zajął gospodarstwo po Róży? Wszak wielokrotnie zarzucał mu nieostrożne postępowanie, a być może w jakiś irracjonalny sposób obwiniał o zgwałcenie  żony. I wreszcie Rosjanie. Tym dostaje się najbardziej.

Świat pokazany przez Smarzowskiego jak zwykle jest okrutny i beznadziejny. Pełen dzikich, zwierzęcych, pierwotnych zachowań i emocji. Zewsząd czyha niebezpieczeństwo, wszędzie czai się zło. Jednak coś różni ten film od "Wesela" i "Domu złego". To ci wszyscy niezłomni i zwyczajnie dobrzy bohaterowie: przede wszystkim Róża i Tadeusz, ale też dwaj lekarze: Polak i Rosjanin, niemiecki pastor, córka Róży, Jadwiga, początkowo nieufna i zagniewana, ale potem pogodzona z wyborem matki. No i zakończenie: z jednej strony mroczne i tragiczne, z drugiej podszyte nadzieją. Bo w tym strasznym świecie jest przynajmniej dwoje takich, którzy mogą się na sobie wesprzeć (trochę egzaltowanie to brzmi, ale innych słów nie znajduję). W każdym razie ja tak odebrałam finałowe sceny filmu. Zgadzam się jednak, że tego optymizmu i nadziei można nie dostrzec. "Róża" wstrząsnęła mną i poruszyła. Nie mogę o niej zapomnieć, wciąż mam w głowie obrazy z tego filmu: spokojną twarz Marcina Dorocińskiego i wyjącą z bólu Agatę Kuleszę (właściwiej byłoby oczywiście napisać: Różę). A świetne aktorstwo to jeszcze jedna zaleta filmu Smarzowskiego.

Hans Fallada "W moim obcym kraju. Dziennik więzienny 1944"

Proszę się nie obawiać. Wbrew tytułowi ta książka to nie zapiski więzienne, a notatki robione w więzieniu. Jaka to różnica? Otóż zasadnicza: jest to spisana w celi, z narażeniem życia, opowieść o życiu w III Rzeszy w latach 1933-1944, a bohaterem tej historii jest sam Fallada, niemiecki pisarz stosunkowo mało u nas znany. Tak się dziwnie złożyło, że, oprócz książki, o której piszę: "W moim obcym kraju. Dziennik więzienny 1944" (Czytelnik 2011; przełożył Bogdan Baran), wyszła właśnie jedna z jego powieści wydana przez całkiem inne wydawnictwo ("Każdy umiera w samotności" Sonia Draga). Na razie czeka grzecznie na swoją kolej na półce. Ale do rzeczy.

Kiedy spojrzymy na tytuł i skojarzymy go z datą, możemy łatwo ulec kolejnemu złudzeniu. III Rzesza, wojna, więzienie, a więc pewnie sprawa polityczna. Otóż nic bardziej błędnego. Fallada odbywa karę w więzieniu dla umysłowo chorych, gdzie trafił z zarzutem usiłowania zabójstwa swojej żony. Nie pierwszy to zresztą wyrok w awanturniczym życiu artysty. To właśnie w takich warunkach powstaje dziennik, a właściwie pamiętnik czy wspomnienia. Ma być świadectwem prawdy o tamtych czarnych czasach. Autor daje upust swojej nienawiści do nazistów, ale też tłumaczy, dlaczego nie wyemigrował jak wielu innych artystów. A pozostanie w kraju z konieczności wymuszało wiele kompromisów. Ponieważ szczerość mogła kosztować go życie, Fallada pisze swoje wspomnienia drobnym maczkiem, używa wielu skrótów na przykład n. oznacza nazistów. W ten sposób minimalizuje ryzyko w razie wpadki. W końcu korzystając z przepustki, wynosi swój dziennik poza więzienie i skrzętnie ukrywa. Dlatego zapisków nie doprowadza do końca.

Wspomnienia Fallady to obraz życia w III Rzeszy. Pierwsza notatka zaczyna się od dnia, kiedy spłonął Reichstag, ostatnia to  lata wojny. Oczywiście, jak już wspomniałam, bohaterem tej książki jest sam pisarz i jego najbliżsi: rodzina, przyjaciele. Ale oprócz tego dostajemy obraz degeneracji społeczeństwa niemieckiego w czasach nazizmu. Wspomnienia są odpowiedzią na pytanie, jak udawało się żyć w III Rzeszy, jeśli nie podzielało się powszechnie panujących poglądów.

To historia artysty, pisarza, człowieka, który nie interesuje się polityką, ale żyje w takim miejscu i w takim okresie, że od polityki uciec nie sposób. W tych momentach historia dogania każdego i zmusza do zajęcia jakiegoś stanowiska. Można mówić, że polityka nas nie obchodzi, ale zawsze ma wpływ na nasze życie, czy sobie tego życzymy czy nie. A w burzliwych czasach,  w jakich przyszło żyć Falladzie, ten wpływ był większy niż zwykle. Cenzura, zakazy wydawania pisarzy znajdujących się na liście artystów niepożądanych, palenie książek uznanych za nieprawomyślne. Co ma zrobić artysta, kiedy jego twórcza wolność zostaje ograniczona? Wielu decyduje się na emigrację, on zostaje. Wyjazd za granicę to niepewność, poniewierka, często ucieczka, bieda, zaczynanie wszystkiego od nowa. Ale pozostanie w kraju to albo decyzja o współpracy z nazistami, albo borykanie się z kłopotami finansowymi i polityczne represje, albo wieczne lawirowanie pomiędzy władzą a wiernością swoim poglądom. To szukanie tej cienkiej granicy po przekroczeniu której traci się twarz. Fallada stale lawiruje. Z jednej strony pisze o swojej nienawiści do nazistów, pomstuje na to, co zrobili z niemieckim narodem, z drugiej stara się pisać i wydawać. Martwi się, że trafi na listę artystów niepożądanych, bo to grozi utratą dochodów. Jak daleko musi się posunąć, niech świadczy fakt, że w pewnym okresie pisze scenariusz filmowy i zgodnie z instrukcją Goebelsa idzie na daleko idące ustępstwa, dopisując zakończenie w duchu nazistowskim. Po cichu liczy na to, że zanim film będzie gotowy, władza upadnie. Może po to, aby usprawiedliwić siebie, a może po to, aby oddać prawdę o tamtych czasach, pisze też o innych. Na przykład o swoim znajomym, znanym rysowniku, który regularnie publikował  karykatury w jednym z nazistowskich pism. Jak się tłumaczył? Była wojna, wrogami III Rzeszy byli Churchill, Roosevelt i Stalin, więc z nimi walczył swoimi rysunkami. A za zasługę poczytywał sobie, że nie rysuje karykatur antysemickich. A jego żona usprawiedliwiała go przymusem rysowania. Pewnie dlatego, zdając sobie sprawę z dwuznaczności swojej sytuacji, kilkakrotnie gwałtownie krytykuje emigrantów. Pisze, że nie mają prawa się wypowiadać o czymś, o czym nie mają pojęcia. Szydzi z emigracyjnych apeli o stawianie aktywnego oporu  nazistom. Twierdzi, że łatwo wzywać z bezpiecznego portu. Mówi, że nie wiedzą, ilu trudów i wyrzeczeń wymagało zabieganie o zwykłe, codzienne sprawy: zdobywanie pieniędzy, opału, żywności. Jak tłumaczy swoją decyzje o pozostaniu? Zwyczajnie: apolitycznością i miłością do kraju. Przyznaję, że trudno mi zrozumieć podobne postawy. A jeszcze trudniej zachowanie wielu po wybuchu wojny. Wydawca Fallady, kiedy się o tym dowiaduje, wraca z emigracji i mimo swoich antynazistowskich poglądów zaciąga się do wojska.

Druga warstwa tych wspomnień to obraz degeneracji stosunków międzyludzkich. Przede wszystkim wieczna nieufność spowodowana powszechnym donosicielstwem. Ostrożność należy zachować nawet wobec dawnych przyjaciół. Jak pisze Fallada:

"...gdy wówczas zeszło się w Niemczech trzech ludzi, jeden na pewno był donosicielem."

Pisarz też padł ofiarą takiego donosu, czego omal nie przypłacił życiem. Szczęśliwie skończyło się tylko na kilkunastodniowym areszcie, skąd dzięki staraniom żony i znajomych udało mu się wyjść. A pobudki kierujące donosicielami były nie tylko ideowe, ale przede wszystkim materialne. Zwykła, ludzka chciwość przykryta dla niepoznaki nazistowską ideologią wtrącała ludzi do więzień, a często prowadziła na śmierć. Kolejna sprawa to robienie karier przez rozmaite miernoty wierne nazistom. Fallada długo rozpisuje się o dwóch wójtach po kolei sprawujących władzę w wiosce, w której mieszka. Byli bezkarni, bo cieszyli się całkowitym zaufaniem partii. A układać się z nimi jakoś było trzeba, bo to od takich ludzi zależał na przykład przydział opału na zimę. Pisarz obserwując życie małej, spokojnej miejscowości, w której mieszka, pokazuje, jak zmieniają się stosunki sąsiedzkie. W miejsce wzajemnej życzliwości, uczynności, sympatii i zaufania wkrada się podejrzliwość, nieufność, donosicielstwo i zwierzęca walka o zapewnienie materialnej egzystencji. Ciekawy jest też obraz czasu wojny. Z perspektywy Fallady wojna to przede wszystkim codzienna udręka, kombinowanie, skąd zdobyć opał czy dodatkowy przydział żywności. I wreszcie antysemityzm. Dziennik jest dowodem na to, jak antysemicka propaganda przesiąka ludzkie umysły. Fallada wielokrotnie twierdzi, że nie jest antysemitą, ale też wielokrotnie daje dowody, jak antysemickie stereotypy zadomowiły się w jego sposobie myślenia. Powiela na przykład stereotyp o żydowskiej chciwości, w innym miejscu użyje pogardliwego epitetu drobny, wynaturzony Żydek, na kolejnych stronach z ubolewaniem pisze o zmianie swoich poglądów na temat Żydów.

Kupiłam i przeczytałam tę książkę ze względu na tematykę i entuzjastyczną notkę, jaką o niej przeczytałam na łamach książkowej rubryki w jednym z tygodników. Muszę przyznać, że po przeczytaniu poczułam się trochę rozczarowana. Pewnie miałam zbyt wielkie oczekiwania i stąd ten niedosyt. Owszem, książka jest ciekawa, ale jakoś szczególnie mnie nie poruszyła. A może to kwestia rozgadania tak charakterystycznego dla wspomnień czy dzienników. Groza gdzieś rozmywa się pośród żywiołu opowieści o znajomych i zdarzeniach czy pośród dygresji. Znacznie bardziej przeżyłam inne lektury na ten sam temat: "Południcę" Julii Franck, "Muzeum ziemi ojczystej" Siegfrida Lenza (o obu pisałam) i "Aimee i Jaguar" Erici Fischer (lektura jeszcze z czasów przedblogowych). Te książki naprawdę polecam. A po Falladę też sięgnąć na pewno warto. Może dla kogoś, kto jest miłośnikiem dzienników, takie świadectwo będzie bardziej interesujące? A ja jestem ciekawa powieści Fallady, która czeka cierpliwie na półce.

Popularne posty