Opowieść o mafii i dużo, dużo więcej, czyli "Prorok" Jacquesa Audiarda.

Pewnie nie jest to film dla każdego. Ja też musiałam się przełamać, aby obejrzeć ten obraz obsypany tyloma nagrodami. Wielu być może z góry go skreśli, niesłusznie. Wyda im się nudne i odrażające oglądanie grubo ponad dwugodzinnego filmu, którego akcja toczy się przede wszystkim w więzieniu. Mamy tu wszystko, co bywa w takich produkcjach: więzienną rzeczywistość, hierarchię, zależności, skorumpowanych klawiszy, brutalne sceny. Ale jest też dużo więcej: głębokie portrety psychologiczne bohaterów, akcja trzymająca w napięciu, świetne aktorstwo, montaż, problem islamski i przede wszystkim historię tytułowego proroka, czyli Malika. Obserwowanie jego walki z więziennym światem, dojrzewania i przemiany jest fascynujące i to zarówno dzięki opowieści zapisanej w scenariuszu, jak i Taharowi Rahimowi, odtwórcy roli głównego bohatera. I jeszcze jedno: to nie prosta historia z morałem o nawróceniu się przestępcy. Tu wszystko jest wielowymiarowe i bardziej skomplikowane. Kawał świetnego kina. Tyle zachęty, a druga część, jak zwykle, dla tych, którzy już na "Proroka" pobiegli.

Tę historię można czytać na dwa sposoby. Pierwszy to po prostu historia Malika, szesnastolatka, który w więzieniu musi odsiedzieć dziewięcioletni wyrok za napaść na policjanta. Niewiele o nim wiemy. Dlaczego napadł? Sam czy z kimś? A może nie popełnił przestępstwa, jak twierdzi? Stopniowo dowiadujemy się więcej, tyle, ile służba więzienna czy współwięźniowie. Bardzo ważna jest jedna z pierwszych scen: wywiad przeprowadzany przez kompetentnego, uprzejmego strażnika (wszak to Francja, nie trzeci świat), który przyjmuje go do więzienia. Padają pytania o wiarę i dietę, a kiedy Malik, dla którego te sprawy nie są najwyraźniej istotne, dziwi się, strażnik zapyta wprost: czy je wieprzowinę. Zewnętrzność determinuje ocenę: Malik wygląda jak Arab (Arabus, jak mówią pogardliwie współwięźniowie), ale Arabem wcale się nie czuje. Wychowany we Francji, w sierocińcach i zakładach wychowawczych, jest areligijny i taki zresztą pozostanie do końca. To człowiek wykorzeniony, obcy, nie przynależy do żadnej społeczności. Pogardzany przez liczną grupę więźniów korsykańskich, sam nie czuje żadnego związku z pozostającymi w mniejszości muzułmanami odsiadujacymi wyroki. Fascynujące jest obserwowanie losów Malika i gry wcielającego się w niego aktora. Początkowo bezradny, bo zaszczuty i szantażowany przez Lucianiego, który wydaje się potężniejszy niż władze więzienia. Rozpaczliwie próbuje się bronić przed zleconym mu morderstwem, ale nikt tej pomocy mu nie udzieli. Uderza głową w mur. Czy naprawdę się nie dało? Czy Malik był skazany na to, co zrobił? Czy nie miał wyjścia? Wydaje się, że tak, scenarzysta nie pozostawił wątpliwości i tym razem nie dostrzegam logicznego błędu w scenariuszu, jak to się czasem zdarza. To morderstwo jest jego więziennym chrztem i czymś, co wyznaczy dalszą drogę życiową. Być może jego historia potoczyłaby się zupelnie inaczej, gdyby ktoś potrafił i chciał mu pomóc. Tym bardziej to straszne, że zamordowany Reyeb, którego poznajemy wraz z Malikiem w paru scenach, zyskuje ludzkie ciepło. Jest oczytany, namawia go do wyznaczenia sobie jakiegoś celu w życiu, zachęca do podjęcia nauki w więziennej szkole i czytania książek. Sceny, kiedy Malik przygotowuje się do morderstwa, i samo jego dokonanie, są przejmujące. Czujemy, jak się miota, ile go to kosztuje. Brutalna i długa sekwencja mordu ma swoje uzasadnienie, pozwala widzowi lepej zrozumieć piekło, przez jakie przechodzi zaszczuty Malik. Francuskie więzienie tak dobrze zorganizowane, takie ludzkie, nastawione na resocjalizację osadzonych, przestrzegające praw człowieka, okazuje się pozorem, fasadą. Tu władzę mają potężni, bogaci więźniowie, mafijni bossowie i skorumpowani strażnicy. Z zapartym tchem śledziłam dalsze losy bohatera, jego mistrzowskie poruszanie się w więziennym świecie, umiejętne lawirowanie, pokorne zginanie karku przed Lucianim, kręcenie na boku własnych interesów, szczucie jednych przeciwko drugim, a wszystko po to, aby wybić się na niepodległość. Niestety przestępczą. Bo nie ma tu, o czym już wspominałam, przemiany, nawrócenia czy zrozumienia swoich win. Malik twardnieje, opancerza się, staje się wytrawnym graczem i w końcu zwycięża. Kiedy biega wkoło karcerowego spacerniaka, nie jest już tym samym zalęknionym, nieśmiałym chłopakiem, który trafił do więzienia, ale pewnym siebie zwycięzcą. I chociaż nie mogę zaakceptować jego wyborów, nie potrafię tej postaci ocenić jednoznacznie. Ta walka jest w pewnym sensie walką o przetrwanie, także o życie po wyroku. Pewnym kontrapunktem dla losów Malika jest historia jego przyjaciela, muzułmanina Rahida, który po wyjściu z więzienia próbuje normalnie żyć. Ale to życie wcale nie jest łatwe i w końcu daje się wciągnąć w ciemne interesy. A jednak gdy obserwowałam Malika w samolocie, kiedy cieszył się jak dziecko swoim pierwszym lotem, czy podczas tej samej przepustki odziany w białą koszulę brodził w morzu, odnajdywałam w nim coś niewinnego i sympatycznego. Podobnie w zwyczajnych scenach rodzinnych: tej nad morzem i tej u Rahida i Dżamili. No i jeszcze raz podkreślam: nie byłoby takiego Malika, gdyby nie wspaniała, zniuansowana, wyciszona, precyzyjna gra Tahara Rahima.

Myślę jednak, że tę historię można też czytać inaczej. To zderzenie dwóch światów: europejskiego i islamskiego, pokazane bardzo dyskretnie i subtelnie, ale ważne. Być może właśnie dlatego "Prorok" we Francji cieszył się sporą widownią. Obserwujemy jak Malik, który nie czuje się muzułmaninem, stopniowo przechodzi ze świata, nazwijmy go umownie, europejskiego do islamskiego. Kiedy w jednej z pierwszych scen filmu idzie więziennym korytarzem i przez szybę zagląda do pomieszczenia, gdzie modlą się muzułmanie, jest obojętny. Na końcu staje się kimś więcej niż tylko ich szefem, to tytułowy prorok. Takich symbolicznych przejść można odnaleźć znacznie więcej. Reyeb, którego morduje pod przymusem, jest muzulmaninem. Następnego morderstwa, niby zleconego, ale wykonanego już z pełną swiadomością celu, dokona na Europejczyku. Początek i koniec jego więziennej drogi. I inne sceny, te na spacerniaku. Luciani otoczony liczną świtą swoich (wśród nich Malik, niby swój, a jednak obcy), a gdzieś po drugiej stronie nieliczni muzułmanie. Nikt nie przekracza granicy, gardzą sobą. Z czasem muzułmanów jest coraz więcej, nawet Luciani zauważa to z sarkazmem. Potężny boss mafii nie może już ich ignorować, musi coś zrobić. I robi, ale karty powoli w tej rozgrywce zaczyna rozdawać Malik. Aż wreszcie to muzułmanie są górą, to ich jest więcej, a przy Lucianim zostało tylko dwóch europejskich popleczników. Sytuacja się odwróciła: to dumny, wszechpotężny Luciani podchodzi do Malika i jego grupy, musi się ukorzyć, ale zostanie brutalnie odepchnięty. Początek i koniec. Te sceny niczym rama spinają film. Minęło dziewięć lat i wszystko się zmieniło. Można zapytać, czy mogło być inaczej? Czy ktoś spróbował podjąć walkę o duszę Malika? Nie, pogardzany, odpychany, wykorzystywany, obdarzany nieufnością skierował się wreszczie do swoich, którzy przecież początkowo byli mu obcy. Co ciekawe, to nie wiara jest tu najważniejsza, raczej pieniądze i władza (dotyczy to obu stron). Wybór Malika to albo dalsze chodzenie na pasku Lucianiego i samotność, albo wybicie się na samodzielność wśród swoich i ciepło tej wspólnoty (o scenach "rodzinnych" wspominałam wyżej).

Równie interesująca jest historia Lucianiego (świetny Niels Arestup), można powiedzieć rewers losów Malika. To opowieść o upadku i upokorzeniu. Od więziennego bossa, na którego pasku chodzą nie tylko inni więźniowie, ale też klawisze i adwokaci po drugiej stronie muru, do człowieka pokonanego, upokorzonego i samotnego. Ciekawy jest psychologiczny portret bohatera naszkicowany cienkimi kreskami: spojrzeniem, mimiką, gestem. Luciani od pewnego momentu wydaje się być znudzony, zrezygnowany i zmęczony. Wprawdzie cały czas z sukcesem dyryguje zza krat swoim imperium, ale jakby w pewnym momencie zabraklo mu pary, a może wiary w sens tego, co robi. Być może dlatego, że jego wyrok jest długi, był tu już przed Malikiem i zostaje, kiedy on opuszcza więziennne mury.

I na koniec jeszcze parę słów o Rahidzie, przyjacielu Malika. To też postać niejednoznaczna, niepapierowa. Spotykają się w więziennej szkole. Początkowo to Rahid pomaga Malikowi, jest jego oparciem i mentorem. Wkrótce okaże się, że dotknęła go śmiertelna choroba: rak jąder. Kiedy zwierza się przyjacielowi, ten początkowo grubiańsko sobie z tego żartuje, ale Rahid szybko swoim spokojem i powagą przenosi rozmowę na inne piętro. Mówi o walce, leczeniu i nadziei, o dziecku, które może mieć. Na wolności chce ułożyć sobie normalne życie, czeka na niego dziewczyna, Dżamila. Jest ciężko, ale początkowo wszystko idzie zgodnie z planem. Widać w tym człowieku jakiś tragiczny rys pokazany niezwykle subtelnie. Podnoszenie się z upadku i uleganie pokusie, miłość do kobiety i dziecka, przyjaźń i udział w morderstwie, którego nie chce. Jest przestępcą, ale nie mordercą. I jednocześnie wiadomość o nawrocie choroby. Może gdyby nie to, nie uległby przyjacielowi? Tego nie wiemy. Kiedy Malik, świadomy zwycięstwa i własnej mocy, biega w kółko, Rahid pada w kuchni swojego mieszkania pokonany chorobą. Naprzemienny, szybki montaż tych scen podkreśla tragedię. To dla mnie najsympatyczniejsza postać filmu.

Kto obejrzy, zobaczy więcej. Jak zwykle trudno pisać o wszystkim. Świetny film. Ogląda się znakomicie i znakomicie po seansie myśli.

"Samotny mężczyzna", czyli melancholijny film dla smakoszy (kina).

Tyle interesujących premier, że nie nadążam. Z tygodniowym opóźnieniem obejrzałam "Samotnego mężczyznę" Toma Forda, a w kolejce czekają "Prorok" i "Nic osobistego". Trzeba korzystać, bo wkrótce wakacyjna posucha premierowa, czas nadrabiania zaległości i powtórnego oglądania filmów ulubionych. Ale do rzeczy. Debiut filmowy Toma Forda, kreatora mody, to opowieść o jednym dniu z życia mieszkającego w Los Angeles profesora literatury, Georga Falconera, który nie może poradzić sobie z bólem po nagłej śmierci Jima, ukochanego. Spędził z nim szesnaście lat swego życia. Jest to historia uniwersalna opowiadająca o stracie, samotności, wyobcowaniu ze świata. Piękne, melancholijne kino, skupione na szczególe, z niespieszną akcją, a raczej jej brakiem. Rozmowy i obserwacje, a wszystko chłodne. I chociaż łzy nie uroniłam (a wzruszam się łatwo), nie żałuję, że widziałam. Dalsze uwagi dla tych, którzy film już obejrzeli.

Urzekła mnie powolna narracja i wszechogarniający smutek. Niewiele się dzieje, wszak to zwykły dzień profesora Falconera. Trzeba wstać, ubrać się, zjeść śniadanie i pojechać na uczelnię, a tam poprowadzić zajęcia ze studentami. Problem polega na tym, że do tego wszystkiego trudno się zmusić. Od kilku miesięcy, jakie upłynęły od nagłej smierci Jima, George nie może odnaleźć sensu istnienia. Wszystko przypomina mu ukochanego: dzwoniący telefon, książka, podglądani ukradkiem sąsiedzi, wizyta w pobliskim barze. Obserwujemy bohatera, który nagle zastyga w zamyśleniu i wspomina, a my podążamy za tokiem jego wspomnień wywoływanych przez przedmioty czy zdarzenia. Colin Firth, grający profesora Falconera, nie rozpacza, jest spokojny, zamyślony, ociężały, zmęczony (to jak mantrę podkreślają osoby, z którymi się spotyka tego dnia). Nikomu się nie zwierza, rzuca niezobowiązujące uwagi czy komplementy, którymi przykrywa to, co czuje naprawdę. Jest sam ze swoim bólem. Niewielu wie, co go spotkało. Jego rozpacz wyczytujemy ze spojrzeń, min, gestów, tonu głosu. Poważny, dostojny, postarzony aktor nie przypomina tu siebie. Pewnym dysonansem są sceny, kiedy wypróbowuje pozycję, w jakiej strzeli sobie w głowę, do czego tak starannie przez cały dzień się szykował, porządkując swoje sprawy. I o ile te przygotowania wyglądają bardzo przekonywująco (wszystko, co robi, robi po raz ostatni, żegna się ze światem, co podkreśla zwolnione tempo tych scen), o tyle próby z pistoletem są raczej śmieszne i groteskowe. W tym momencie ginie prawda, której dotyka ten film: poczucie utraty sensu, brak powodu dla dalszego trwania.

Ale w tym filmie dostrzegam więcej. Nie tylko George zmaga się z samotnością i bezsensownością egzystencji. Podobnie jest z Charlottą (Julianne Moore), jedyną przyjaciółką, pierwszą miłością Falconera. Kiedy na moment zrzuca maskę beztroskiej, pustej kobiety, która dzień spędza właściwie na niczym, bo materialny dostatek do niczego jej nie zmusza, przekonujemy się, że i ona jest przeraźliwie samotna. Za nią nieudane małżeństwo, dorosły syn (albo córka, nie pamiętam), wyprowadził się z domu, a ona nie ma pracy czy czegokolwiek, co wypełniłoby jej puste życie. Tęskni za miłością i zazdrości Georgowi, bo chociaż cierpi, ma za sobą prawdziwą miłość i teraz jakieś sensowne zajęcie. Takich postaci, które za maską beztroski i zadowolenia chowają samotność i ból istnienia, jest tu więcej. Taki jest młody chłopak z Madrytu, który przyjechał do Los Angeles w poszukiwaniu filmowej kariery, taki jest też Kenny, student Georga, dzięki któremu porzuca myśl o samobójstwie. Ci ludzie skrywają swoje historie, które migną tylko w czasie przypadkowych spotkań. Może dlatego ludzkie twarze w tym filmie momentami przypominają twarze lalek: nieruchome, sztuczne, z przyklejonym uśmiechem.

Jeśli coś mam za złe "Samotnemu mężczyźnie", to chyba to, że nie wychodzi poza smutek i melancholię. Nie wstrząsnął mną tak, jak inne obrazy mierzące się z podobnym tematem np. "Tajemnica Brokeback Mountain" czy "Cienista dolina". Cierpienie tamtych bohaterów zapadło we mnie głęboko, mimo że podobnie jak tu nie było spektakularnych spazmów i szlochów. Mimo tego film wart jest obejrzenia.

Dużo więcej niż melodramat, czyli "Jaśniejsza od gwiazd" Jane Campion.

Polską premierę najnowszego filmu Jane Campion poprzedzały głosy krytyków, że to jej filmowe odrodzenie. Takie wieści zawsze powodują zapalenie się ostrzegawczego światełka nieufności w mojej głowie. Mimo tego wybrałam się do kina z ochotą i tak, jak lubię, nie czytając wcześniej nic na temat. Wiedziałam tylko tyle, że jest to opowieść o miłości młodej dziewczyny i angielskiego poety epoki romantyzmu Johna Keatsa. Po seansie sprawdziłam, że historia jest autentyczna i większość postaci, nawet te epizodyczne, to ludzie z krwi i kości, a nie wymyśleni przez scenarzystkę (Campion). Tym razem zgadzam się z głosami, które przywołałam w pierwszym zdaniu: film zachwycił mnie i poruszył. Jest nie tylko piękny (zapierające dech zdjęcia Greiga Fresera), wzruszający, ale i przede wszystkim zmuszający do różnorakich refleksji. I jeszcze jedna uwaga. Kto obawia się czegoś w rodzaju licznych ekranizacji filmów Jane Austen (ja nie mam nic przeciwko nim), może odetchnąć spokojnie: to film z innej półki, coś znacznie więcej niż filmowa konfekcja. Trzeba obejrzeć koniecznie. A kto już widział, może przeczytać resztę.

Dla mnie to przede wszystkim kolejna odsłona opowieści o  miłości niemożliwej, z góry skazanej na porażkę. Bo jaka przyszłość rysuje się przed Fanny Brawne i Johnem Keatsem? On, młody, niedoceniany poeta, bez pieniędzy, pozostający na finansowej łasce przyjaciela Charlesa Armitaga Browna (postać autentyczna, przyjaciel wielu artystów, szczególnie Keatsa). Ona, młoda dziewczyna pochodząca z konwencjonalnej, ziemiańskiej rodziny utrzymującej się dzięki, chyba niewielkim, pieniądzom zostawionym przez zmarłego ojca. I jej matka i Brown starają się wyperswadować im to uczucie. Matka, chociaż w filmie pokazana jako osoba życzliwa i tolerancyjna wobec "wybryków" córki, z troską tłumaczy jej, że nie ma majątku, więc musi szukać innego męża. Brown z kolei obawia sie o twórczą wolność artysty. Wie, że gdyby jego przyjaciel związał się z Fanny, musiałby zacząć zarabiać. Sam Keats również zdaje sobie z tego sprawę. Uczucie jest jednak silniejsze. Podsycane przez zazdrość o Browna (pięknie sfilmowana scena, kiedy gnani emocjami idą do lasu, a kamera przygląda się im z góry) wybucha z jeszcze większą siłą i nie można już go zatrzymać. Fanny wie, że tkwiąc w tym związku bez przyszłości, traci jednocześnie szansę na znalezienie poważnego (czytaj: zdolnego utrzymać rodzinę) kandydata na męża. Bo nie chodzi na tańce, bo nie udziela się towarzysko, bo staje się obiektem plotek. Ale uczucie jest silniejsze. Spala się w nim niczym ćma w płomieniu świecy. Ich krótka, ale burzliwa znajomość to wieczne pasmo rozstań i ból tęsknoty. John i Charles muszą wyjeżdżać, aby wynajmowaniem domu ratować swoje finanse (a właściwie finanse Charlsa), stale mają długi. Może niektórym wydadzą się przesadzone, nadekspresyjne sceny, kiedy Fanny (Abbie Cornish) umiera z tęsknoty za ukochanym, oczekując na jego listy. Mnie wydały się autentyczne, podobnie jak obrazy rozpaczy, kiedy dowiaduje się o jego chorobie, a potem śmierci. No właśnie, gruźlica, kolejna przeszkoda, ostatnia i ostateczna. Kochankowie zdają sobie z tego sprawę, chociaż  udają, że jest inaczej. Snują naiwne plany o wspólnej przyszłości spędzanej w małym domku na wsi, kiedy John wróci zdrowy z podróży do Włoch, która jest jedynym ratunkiem dla jego wycieńczonego chorobą organizmu. Przejmujące są sceny pożegnania: i ta w domu pełna czułych wyznań i pocałunków w wieczór poprzedzajacy wyjazd, i ta krótka, niemal oschła następnego dnia przy dyliżansie. Oboje mają przeczucie, że już nigdy się nie zobaczą. Śmiertelna choroba, która kończy ich miłość, jednocześnie ją unieśmiertelnia. Co byłoby, gdyby John wrócił z Włoch zdrowy? Albo zwyciężyłby rozsądek i rozstaliby się: on w imię twórczej wolności, ona, bo tego oczekiwałby od niej konwencjonalny świat. A gdyby, na przekór wszystkiemu, zdecydowali się być razem, jak to sobie obiecywali? No cóż, pewnie ich wielka miłość ległaby w gruzach pod naporem codzienności: ubóstwa, finansowych kłopotów, rozczarowań, kompromisów. Czy można by było ocalić jednocześnie uczucie i poetycką wolność? Doświadczenie, a właściwie liczne przykłady, podpowiada, że nie.

To główny problem poruszany w filmie Jane Campion. Ale mamy tu oczywiście dużo więcej. Przyjemność sprawia śledzenie rozwoju Fanny: od konwencjonalnej, trochę naiwnej, trochę zadziornej młodej dziewczyny do  wiedzącej, czego chce, mierzącej się z życiem, świadomej siebie jednostki. Ciekawa jest postać Browna, przyjaciela i dobroczyńcy Keatsa. Zazdrosny o poetę, stojący na straży jego wolności zdaje sobie sprawę, jakim zagrożeniem jest rodzące się uczucie. Wobec Fanny złośliwy, cyniczny stale udowadnia przyjacielowi, że jest ona tylko naiwną, czułostkową panną, jakich pełno przy każdym kominku, a on daje się uwieść jej pozornemu zainteresowaniu poezją. Ale może pod tą maską złośliwości i cynizmu kryje się zainteresowanie młodą dziewczyną, może uczucie? W momencie próby to on zawodzi: nie wyjedzie z chorym przyjacielem do Włoch, bo będzie zmuszony zająć się nieślubnym dzieckiem, jakie przydarzyło mu się ze służącą Abigail. Nawet się z nim nie pożegna. Człowiek, który tyle mówił o wolności, o twórczej pracy, sam uwikłał się w codzienność. Z drugiej jednak strony to dziecko jest symbolem witalności, życia, które trwa. Ktoś umiera, ktoś sie rodzi. Coś leglo w gruzach, coś powstaje. Nie ma dobrego rozwiązania. Charles ma poczucie winy, jednocześnie cieszy się swoim synem.

Pięknie i subtelnie pokazana jest rodzina Fanny: matka, młodzsy brat Samuel i najmłodsza, rudowłosa, pucułowata siostrzyczka. Na ich twarzach śledzimy troskę i niepokój o Fanny, ale także  ciekawość i może niedowierzanie dla tego, co się dzieje. Niewiele tu słów, wszystko widoczne jest na twarzach i w gestach. Ciekawa jest historia Keatsa: poetyckie niepowodzenia, troska o śmiertelnie chorego brata, finansowa nędza i uzależnienie od pomocy przyjaciela, a wreszcie determinacja przyjaciół, aby wywożąc poetę do Wloch, ratować jego życie.

No i osobne zachwyty należą się zdjęciom. Chodzi nie tylko o starannne odtworzenie epoki, to już nieraz widzieliśmy, ale o malarską urodę niektórych kadrów. Widoki suszącej się na sznurach pościeli na tle miasteczka (to ujęcie porównywalne z tym na cmentarzu  w "Volver" Almodovara: kiedy wieje wiatr, a cmentarz jest pełen kobiet sprzątajacych groby); lasu, a właściwie szarych, powyginanych, bezlistnych konarów, wśród których spaceruje trójka zazdrosnych o siebie przyjaciół czy scena bezpośrednio poprzedzająca to zdarzenie  (już tu o niej wspominałam), utkwiły w mojej pamięci.

Mądry, piękny film. Może ktoś inny wykorzystałby  ten temat, aby zrobić  czułostkowo-melodramatyczny, kobiecy wyciskacz łez (jak mawia mój znajomy: film sponsorowany przez fabrykę jednorazowych chusteczek), ale na szczęście nie Jane Campion.

W bałkańskim tyglu, czyli "Krystaliczna sieć" Mirko Kovaca.

Właśnie skończyłam czytać powieść serbskiego? chorwackiego? pisarza Mirko Kovaca wydaną przez wydawnictwo Pogranicze (2006). Jak widać, już samo ustalenie narodowości pisarza jest trudne. Urodził się w Czarnogórze w roku 1938, mieszkał w Belgradzie, potem przeniósł się do Rovinja (Chorwacja). W notce biograficznej na okładce książki nie ma informacji o jego narodowości. Ale powieść przetłumaczono z chorwackiego, a Wikipedia określa go jako Chorwata, więc może rzeczywiście nim się czuje? A być może narodowość nie ma dla niego istotnego znaczenia? Tak właśnie stawia tę sprawę w powieści. Jej bohatera irytują wszelkie buńczuczne wypowiedzi o wielkości Serbów rzucane przez przyjaciół. Kiedyś, trochę nieoczekiwanie dla siebie, stwierdza, że nie ma korzeni, że nie zna historii swojej rodziny (w rzeczywistości oczywiście zna). Dlaczego tyle miejsca poświęciłam kwestii narodowości pisarza? Otóż jej złożoność wydała mi się symbolicznym odbiciem skomplikowanej historii narodów dawnej Jugosławii. A sama powieść? To melancholijna historia niespełnionego pisarza utrzymującego się z handlu antykami. Jej akcja toczy się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku głównie w Belgradzie. Retrospekcje sięgają lat przedwojennych w Bośni i Hercegowinie, a epilog to lata osiemdziesiąte. Bardzo ciekawa książka o niespełnieniu i skomplikowanych relacjach międzyludzkich, także o tym, jak dobro miesza się w człowieku ze złem. A wszystko to zanurzone w bałkańskim tyglu.

A teraz jak zawsze garść subiektywnych refleksji o tym, co w powieści przykuło moją uwagę. To dziwny i mroczny świat.

Taki jest Belgrad lat sześćdziesiątych, po którym włóczy się bohater - narrator (znowu bezimienny, jak w kilku innych powieściach, o których tu pisałam). Wędruje po dzikich wzgórzach,  które otaczają miasto, plącze się po ruinach twierdzy, spotkamy go na mokradłach gdzieś nad brzegami Dunaju. W czasie swoich spacerów natknie się na opuszczoną cerkiewkę, której już nigdy potem nie odnajdzie. Często spaceruje nocnymi, opustoszałymi ulicami.

Dziwni są też ludzie i ich poplątane losy. Niektórzy pojawiają się nagle w jego życiu i znikają niczym meteory, z innymi łączy go przyjaźń, miłość lub prawie braterska więź. Dużo wśród nich artystów, przede wszystkim malarzy, mistycznych ekscentryków. Jednym z nich jest Gabriel, który spotkał diabła, twórca teorii krystalicznej sieci (stąd tytuł powieści). Ktoś inny pewnego wieczoru znalazł w swoim łóżku śmierć, ale udało mu się przekonać ją, aby sobie poszła. Jest Ana, też malarka, niespełniona miłość bohatera. No i Silva, młoda, zła, dzika dziewczyna wywodząca się z bogatej, przedwojennej, mieszczańskiej rodziny. W jej żyłach płynie krew serbska, żydowska i francuska. Łączy ich skomplikowana relacja. Miłość, fascynacja erotyczna, zazdrość, kumplostwo (celowo używam tego słowa, bo ono najlepiej oddaje jedną ze stron ich relacji). No i jest Kosma, który nagle pojawia się na kartach powieści, by obecnym być aż do końca. Ten bohater najlepiej oddaje ducha tej książki, skomplikowanie i niejednoznaczność opisywanego świata. Kosma jest starszy od narratora, wywodzi się z Hercegowiny, z rodu, który przed wojną trudnił się przemytem tytoniu, o czym dowiadujemy się z zabawnych i pięknych opowieści. Kiedy wkracza w życie narratora i jego rodziny, jeszcze w czasach, gdy ten był małym chłopcem mieszkającym gdzieś w Hercegowinie, jest już tajemniczym przedstawicielem nowej władzy, jej najgorszego wydania, czyli służby bezpieczeństwa. Paradoks polega na tym, że ten człowiek, za którym na pewno ciągnęła się mroczna działalność, wielokrotnie ratuje z politycznych tarapatów ojca narratora, niczego w zamian nie oczekując. Tak jest też potem, w Belgradzie. Z jednej strony bezwzględny udbek (odpowiednik naszego ubeka), gdzieś na bagnach przesłuchujący zatrzymanych, niecofający się przed żadnymi metodami śledczymi, z drugiej hojny i oddany przyjaciel. Jest okrutny, ale jednocześnie targają nim wyrzuty sumienia, które zatruwają mu życie i prowadzą w religijno-mistyczne rejony. Doprowadza do śmierci ojca Silvy, Bogu ducha winnego architekta, a potem opiekuje się osieroconą dziewczyną. Ciekawy jest też stosunek narratora do Kosmy. Gdy był dzieckiem, nie bardzo zdawał sobie sprawę z charakteru jego zajęcia, po dziecinnemu fascynował go jego pistolet, z którego, jak mu się wydaje, raz nawet strzelił. Kiedy po latach spotykają się w Belgradzie, doskonale już zna jego ciemną stronę, brzydzi się nią, a jednak korzysta z  gościnności. Łączy ich coś wiecej niż przyjaźń, to więź wręcz braterska. Podobnie jest z Silvą. Mimo że straciła przez Kosmę ojca, przyjmuje jego pomoc  i opiekę, bawi się jego fascynacją. Skomplikowane międzyludzkie relacje, jakie często wyciąga na wierzch literatura, a do jakich w życiu wolimy się nie przyznawać. Zło i dobro jako nieodłączne komponenty ludzkiego charakteru pojawiają się tu bardzo często. Nagle ktoś wyciąga nóż, ktoś inny zdradza. Narrator potrafi potraktować kogoś z wielkopańską wyższością, poniżyć, obrazić i natychmiast tego żałuje, zdając sobie sprawę ze swej podłości.

Przez karty tej powieści przewija się jeszcze wielu ciekawych, intrygujących bohaterów. Jesteśmy świadkami ich rozmów z narratorem albo śledzimy ich niezwykłą historię. Czasem jest to tylko jakiś epizod z życia, a czasem cała opowieść czy rodzinna historia. Taka jest właśnie konstrukcja tej książki. Linearna narracja co jakiś czas przerywana jest jedno- lub kilkurozdziałowymi dygresjami, gawędami. Na tym też polega jej urok. Dzięki takim fragmentom opuszczamy mroczny Belgrad, aby wędrować przez góry Hercegowiny, znaleźć się nagle w przedwojennym Dubrowniku, zatrzymać się w małych wioskach Czarnogóry czy Wojewodiny.

Ważny jest w tej książce przedmiot. Wszak narrator, pisząc swoją powieść, utrzymuje się z handlu antykami, po które wyrusza do wiosek czy miasteczek Wojewodiny czy Hercegowiny, a potem sprzedaje je nowym panom, którzy wyszli już z fazy proletariackiego, ideologicznego ubóstwa i próbują się zakorzenić, dodać sobie splendoru, kupując stare, piękne przedmioty. Często poznajemy  historię starych kielichów, komód czy zastawy, ich urodę. Narrator pisze o nich z prawdziwą miłością i czułością. Czasem jednak emanuje z nich jakaś tajemnicza groza, jak z pewnej amerykańskiej skrzyni, której nikt nie chce kupić.

Jest to jednocześnie książka smutna i melancholijna. Upadają stare, mieszczańskie rody, przychodzi nowy porządek. Czas nieubłaganie płynie, młodość mija, ludzie odchodzą, wyjeżdżają, układają sobie życie gdzieś daleko, inni umierają. Miłość się kończy, przyjaźń też, powieść wciąż powstaje. Co pozostaje? Niespełnienie? Rozczarowanie? Samotność? Wspomnienia? Tęsknota za młodością? A może ucieczka?

Kolejna bardzo dobra powieść, jaką udało mi się ostatnio przeczytać. Oczywiście, kto do niej zajrzy, znajdzie w niej dużo więcej.

Szwedzki "Burrowing", film nie dla każdego.

Wybrałam się na szwedzki "Burrowing" pokazywany latem na festiwalu Era Nowe Horyzonty. Muszę przyznać, że czuję się trochę rozczarowana, chyba nie tego się spodziewałam. Z materiałów na temat filmu można się dowiedzieć, że jest to obraz szwedzkiego osiedla domków jednorodzinnych, a właściwie jego mieszkańców, widziany oczyma kilkunastoletniego chłopca. Spodziewałam się filmu społecznego, tymczasem jest to obraz kontemplacyjny, zmierzający bardziej w stronę refleksji filozoficznej niż społecznej, chociaż i taka jest tu niewątpliwie. Obejrzałam bez przykrości, z zainteresowaniem, ale cały czas patrzyłam chłodnym okiem. Ten film to dla mnie bardziej matematyczne równanie do rozwiązania niż przeżycie i wzruszenie, a ja w sztuce wolę to drugie. Zakładam jednak, że wielu oglądających może mieć inne wrażenia. W każdym razie na pewno nie jest to film dla miłośników akcji. Zamiast niej oglądamy właściwie osobne obrazy, których bohaterami są dziwni mieszkańcy idealnego, pewnie dość przeciętnego, szwedzkiego osiedla domków jednorodzinnych. Niewiele tu słów, za to często towarzyszy nam muzyka stylizowana na chorały. Warto o tym wszystkim wiedzieć, wybierając się na "Burrowing". A jeśli ktoś już widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Osiedle jest idealne, po szwedzku porządne, każdy dom podobny, otoczony zadbanym ogródkiem. Pusto. Z rzadka przejedzie samochód, czasem ktoś pojawi się na swoim kawałku trawnika. Obserwujemy paru najbliższych sąsiadów kilkunastoletniego chłopca i jego matki. To on jest przewodnikiem po tym świecie. Snuje dość dorosłe refleksje o nich i o życiu. Oprócz tego pojawiają się cytaty z dziewiętnastowiecznego amerykańskiego poety, eseisty i myśliciela Henrego Davida Thoreau, zwolennika odejścia od cywilizacji i powrotu do natury. Kto je wypowiada? Chłopiec? Bezosobowy narrator? Jeszcze ktoś inny? Nie wiadomo. Nie poznamy historii tych kilku bohaterów filmu, wiemy o nich tylko tyle, ile zdradzi nam chłopiec i ile sami zobaczymy.

Ludzie są dziwni. Małomówni, zamknięci w sobie, żyją w swoich światach. Właściwie niewiele o sobie wiedzą, można powiedzieć, że nie zauważają siebie. Są  przeźroczyści, co najlepiej widać w scenie bójki(?) ojca z synem. Na tym samym trawniku przed domem siedzi kilkunastu młodych balangujących ludzi, którzy wydają się nie widzieć kotłujacych się mężczyzn. Tak jakby oddzielała ich jakaś niewidzialna przegroda. Sama scena też jest dziwna. Trudno się zorientować, czy ta młodzież to goście obu mężczyzn? Takich niedopowiedzeń, niejednoznaczności jest w tym filmie więcej. Być może reżyserzy (Henrik Hellstrom i Fredrik Wenzel) mówią widzowi: "Nie to jest ważne, chodzi o coś zupełnie innego, głębszego." Mnie jednak drażni w kinie takie manifestacyjne lekceważenie rzeczywistości, jeżeli jednocześnie stwarza się jej pozory. Inną dziwną postacią jest młody ojciec kilkunastomiesięcznego dziecka mieszkajacy ze swoimi rodzicami. Nie pracuje, opiekuje się chłopcem, nie ma kluczy do domu swoich rodziców, wydaje się trochę opóźniony w rozwoju. ale może to  mylne wrażenie? Z jednej strony czuły ojciec, dbający o dziecko (stale nosi je na rękach), chociaż czasem w dziwny sposób (zmienia pieluchę na asfalcie sklepowego parkingu, co wywołuje reakcję opiekunki społecznej; to w filmie jedyny moment, kiedy bohaterowie wchodzą ze sobą w jakiś bliższy, choć niemiły, kontakt, nawiązują relację), z drugiej drzemią w nim pokłady okrucieństwa. Nagle, z zaskoczenia i chyba pod wpływem impulsu, uderza swojego sąsiada w głowę wiosłem. Co dzieje sie z jego ofiarą? Przeżyje? Trafi do szpitala? Uderzenie jest niegroźne? Tego też się nie dowiemy. Dziwny jest też chłopiec - narrator. Unika rówieśników, jego kontakty z matką są raczej chłodne, stale gdzieś biega, znika, obserwuje sąsiadów. Zachowuje się nieracjonalnie. Wyrzuca do kanału zegarek matki, rodzinną pamiątkę. Dlaczego? Ze złośliwości? Przez przypadek?

Wszyscy ci wyobcowani ludzie uciekają od świata swoich wymuskanych domków, zimnych sąsiadów i rodzin do lasu otaczającego ich idealne osiedle. Błądzą po wertepach, zanurzają się w nurt ciemnej rzeki, wędrują przez gąszcz krzewów i drzew, brodzą w bagnie, jakby chcieli tu właśnie szukać schronienia (czasem dosłownie: starszy mężczyzna zwinięty w kłębek kładzie się w jakiejś jamie niczym płód w brzuchu matki), ukojenia czy spokoju. Ale pokazana w filmie natura wcale nie jest przyjemna. Las jest ciemny, tajemniczy, dziki, omszały, pełen wystających korzeni, groźny. Niewątpliwie symbolem tego jest  bagno, w które co chwilę ktoś się zapada. Mimo wszystko to tu szukają schronienia. Natura, nawet taka, jest lepsza od świata, który, pozornie idealny, jest pełen ludzkiej wrogości i chłodu. Świata, w którym każdy żyje sam.

Pewnie można by jeszcze długo snuć podobne rozważania i interpretacje. To wszystko oczywiście w tym filmie jest i pewnie wielu się zachwyci. Ja jednak pozostałam chłodna i nieporuszona.

I na koniec jeszcze jedno. Zaintrygowana tytułem sprawdziłam jego znaczenie (to oczywiście żadna sztuka). Burrow to: albo jama albo ryć w ziemi. Burrowing będzie więc ryciem w ziemi, aby znaleźć schronienie. Cóż, wszystko się zgadza.

Przereklamowana "Gorączka w Hawanie" Leonarda Padury.

Zanim wyjaśnię, dlaczego jednak rozczarowała mnie powieść kubańskiego pisarza,


kilkanaście zdań wstępu. Jestem miłośniczką dobrego kryminału. Jak każdy fan tego gatunku mam swoich ulubionych autorów. Moją przygodę z literaturą kryminalną zaczęłam od Agaty Christie, pewnie to nic oryginalnego. Potem czytałam angielską pisarkę P.D.James. Opasłe tomiska, skomplikowana zagadka i takież śledztwo, wielu bohaterów, rozbudowane tło obyczajowe i komendant Scotland Yardu Adam Dalgiesh w roli głównej to zalety jej książek. Po pobycie w Wenecji sięgnęłam po Donnę Leon i nadal kupuję jej kryminały, ale muszę z przykrością stwierdzić, że nowsze nie są już tak dobre jak na przykład "Śmierć w La Fenice"  czy "Strój na śmierć". Zawsze czytam je z planem Wenecji w ręce, przypominając sobie miejsca, w których toczy się akcja. Potem oszalałam dla mojego ukochanego komisarza Kurta Wallandera. Powieści Mankella to nie tylko skomplikowana zagadka, wymyślna zbrodnia, ale też ponury, przytłaczający świat Wallandera, jego żmudne zmagania z codziennością, powolne dochodzenie do prawdy. Poszukiwanie mordercy to znój, nic nie dzieje się ot tak sobie, śledztwo trwa często długo. Nie mogę przeboleć, że seria prawdopodobnie już się skończyła. Przeczytałam też trzy kryminały wrocławskie Marka Krajewskiego, ale w końcu znurzyla mnie wyszukana perwersyjność jego zbrodniarzy i po kolejne nie sięgnęłam. Gdzieś tak rok temu odkryłam świetne książki Szkotki Denise Miny. Jak dotąd ukazały sie dwie: "Pole krwi" i "Martwa godzina". Ich akcja rozgrywa sie w Glasgow na początku lat osiemdziesiątych zeszłego wieku, a bohaterką jest młoda dziewczyna, Paddy Meehan, która rozpoczyna pracę w dzienniku "Scottissh Daily News", początkowo jako goniec, potem awansuje na stażystkę w dziale miejskim. Książki są fascynujące nie tylko ze względu na zagadkę kryminalną (nawiasem mówiąc, za każdym razem jej rozwiązanie dokonuje się trochę na siłę, to jedyny minus), ale na super ciekawe tło obyczajowe (na przykład konflikt katolicko-protestancki, zderzenie ubogiego świata Paddy ze światem dziennikarskim) i świetnie nakreśloną postać głównej bohaterki, młodej dziewczyny, która za wszelką cenę usiłuje wyrwać się ze swojego środowiska: robotniczej, konserwatywnej, katolckej rodziny żyjącej na obrzeżach Glasgow. Mam nadzieję, że wydawnictwo WAB wyda kolejne tomy cyklu (ma być ich pięć). Od czasu do czasu zwabiona recenzją sięgam po kryminał z jakiegoś nowego cyklu, ale często kończy się tylko na jednym. Tak było z Andreą Camirellim, mimo że uwielbiam Sycylię, gdzie toczy się akcja jego powieści. Za to bardzo polubiłam wersję serialową jego książek (odwrotnie jest z ekranizacją powieści Mankella: denerwują mnie swoją powierzchownością). Nie przekonałam się też do  Karin Fossum czy Iana Rankina. Cóż, wszystko wskazuje na to, że podobny los spotka kryminały Leonarda Padury i ich bohatera porucznika Mario Conde.

Jego pierwsza powieść "Gorączka w Hawanie" ukazała się w Znaku w roku ubiegłym. Teraz wyszła trzecia z cyklu. Towarzyszą im świetne recenzje. Mnie, oprócz nich, skusiła Kuba i Hawana. Pomyślałam, że to ciekawe  zanurzyć się w zupełnie obcym, egzotycznym, owianym legendą świecie. Nie należy zapominać, że to jednocześnie kraj komunistycznej dyktatury, więźniów politycznych, biedy. Początkowo byłam zadowolona. Od razu zorientowałam się, że książka Padury to nie tylko kryminalna zagadka, ale też powieść obyczajowa i psychologiczna, a, jak wynika ze wstępu, dla mnie to niezbędna część kryminału. Stopniowo poznajemy historię trzydziestoczteroletniego, zgorzkniałego i rozczarowanego życiem porucznika Mario Conde. Jego mlodość, przyjaźnie, historie miłosne, dwa nieudane małżeństwa. Wiemy, że doskwiera mu samotność, ma jednego przyjaciela, Chudego, uwielbia dobrą kuchnię, rum (bywa, że go nadużywa), jest niespełnionym pisarzem, a jego literacki idol to Hemingway. Poznajemy też  innych policjantów, zawsze scharakteryzowanych zwięźle, ale tak, że dzięki kilkunastu zdaniom stają się ludźmi z krwi i kości. Podobnie jest ze szkolnymi kolegami, których wspomina Mario. Akcja toczy się na dwóch planach: współczesnym (rok 1988) i wspomnieniowym (głównie lata licealne i studenckie). Poznajemy też realia obyczajowe Hawany lat osiemdziesiątych. Rozwarstwienie społeczne, świat zwykłych mieszkańców i uprzywilejowanej władzy. Mówi się o ucieczkach do Stanów, o handlu walutą, ale oczywiście nie o więźniach politycznych. Porucznik Conde jest człowiekiem porządnym, ściga  przestępców, ale ja odebrałam go raczej jako obywatela prawomyślnego niż zbuntowanego. Cóż, skoro powieść ukazała się na Kubie, nie można niczego innego oczekiwać. A wszystko to zanurzone w różnorodnej narracji: a to trzecioosobowej, a to narratorem bywa sam Mario, czasem jeszcze ktoś inny.

Skąd w takim razie moje rozczarowanie? Otóż  mnie książka wydała się zdecydowanie za krótka, a ponieważ naprawdę sporo miejsca zajmuje historia Mario, na zagadkę kryminalną nie zostaje zbyt wiele miejsca. Nie jest to kryminał, od którego nie można się oderwać. Nie zagryzamy nerwowo palców, nie umieramy ze strachu, nie jesteśmy wodzeni za nos. Rozwiązanie zagadki jest dość banalne, a dojście do celu w gruncie rzeczy proste, nie wymaga od porucznika wielu starań. Historia miłosna mnie wydała się dość letnia, a nieudane życie porucznika jest niczym wobec bólu istnienia, jakiego doświadcza mój ukochany komisarz Wallander z depresyjnego Ystad. Czego mi jeszcze zabrakło? Opisów Hawany. Lubię widzieć miejsca wykreowane przez pisarza, a Padura nie opisał porządnie nawet mieszkania porucznika, że o mieście nie wspomnę! Świat jest tu raczej nazywany niż opisywany. Ale być może dla niektórych to zaleta. Tak więc zachwyty nad tą serią wydają mi się zdecydowanie przesadzone. Owszem, można przeczytać, ale ja nie odczułam przymusu następnego spotkania z porucznikiem Mario Conde. Za jakiś czas, kiedy znowu zatęsknię za powieścią kryminalną, spróbuję czegoś innego.

Popularne posty