Serhij Żadan "Depeche Mode"

Jako wielka miłośniczka prozy Serhija Żadana z wielką radością

przyjęłam wiadomość, że Czarne wznowi trzy pierwsze jego książki już od dawna niedostępne. Właśnie niedawno ukazała się pierwsza - powieść "Depeche Mode" (Czarne 2022; przełożył Michał Petryk). Swoją znajomość z Żadanem zaczęłam od zbioru opowiadań "Mezopotamia" i wpadłam po uszy. Potem poszłam za ciosem i przeczytałam powieść  "Woroszyłowgrad", bo tylko ona była dostępna, a wreszcie genialny "Internat", o początkach wojny w Donbasie w roku 2014. Jak na ich tle wypada "Depeche Mode"? Na pewno w moim prywatnym zestawieniu ta powieść znajdzie się na czwartym miejscu, a właściwie na trzecim, bo pierwsze ex aequo zajmują "Mezopotamia" i "Internat". Jeśli ktoś chce dopiero zacząć swoją przygodę z prozą ukraińskiego pisarza, niech raczej w pierwszej kolejności sięgnie po jedną z tych dwóch. Jeśli zacznie od wznowionego "Depeche Mode", nie wykluczam, że może się zniechęcić. To wszystko nie oznacza, że żałuję lektury, przeciwnie - przeczytałam z zainteresowaniem, chociaż to nie do końca moja estetyka i moi bohaterowie. Konsekwentnie też zamierzam przeczytać dwie następne wznawiane książki Żadana (lipiec, sierpień) i bardzo ich jestem ciekawa. 

Głównymi bohaterami powieści, której akcja rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku głównie w Charkowie, są  trzej studenci mieszkający, jak się można domyślić, w tym samym akademiku. To narrator Żadan, Wasia Komunista i Sobaka Pawłow. Pojawia się też Kakao i kilku innych, i ,w epizodzie, tylko jedna dziewczyna, Marusia, za to o silnym charakterze. Już ksywki bohaterów pozwalają się domyślać, jaka jest ta powieść. Streszczenie akcji można właściwie sprowadzić do jednego zdania - po trzech (tak, trzech) wstępach, w których poznajemy najważniejsze dramatis personae, wszystko sprowadza się do tego, że bohaterowie wyruszają na poszukiwania swojego kolegi z akademika, Karbunatora, żeby przekazać mu wiadomość o śmiertelnym wypadku i pogrzebie jego ojczyma. Ale oczywiście powiedzieć tyle, to nic nie powiedzieć. Bo istotą tej powieści jest chaos. Na swojej drodze spotykają dziwne postacie i wpadają w wir odjechanych historii jak ze snu. A to trafią do nieczynnej fabryki, a to do romskiej dzielnicy, a to do mieszkania Marusi, żeby sprzedać jej popiersie Mołotowa wyniesione ze wspomnianej fabryki, a to do młodego biznesmena całkiem świeżej daty, po drodze będą mieli do czynienia z dobrodusznym gliną. Wszystko to wydaje się właśnie dziwne, nieprawdopodobne, miałam wrażenie, że ich życiem rządzi przypadek, że są jak trzcinka na wietrze - zatrzymają się to tu, to tam, pójdą z kimś gdzieś, wdadzą się w jakiś szemrany interes, zagubią, ale na koniec jakoś się odnajdą i spadną jak kot na cztery łapy. To wszystko podlane jest jeszcze morzem alkoholu - chlanie, a właściwie chlańsko, bo takiego słowa używają, wydaje się być treścią życia bohaterów - zasnute dymem jointów i pogrążone w absurdalnych rozmowach, jakie bezustannie między sobą toczą. Rozmowach, które są źródłem humoru, bo powieść miejscami jest po prostu śmieszna. Wszystko to razem sprawia wrażenie absurdu. Takie prowadzenie akcji przypomina mi przede wszystkim "Woroszyłowgrad", a trochę nawet "Internat", bo jego bohater też jest w drodze. Tyle że w tej ostatniej powieści przyczyną chaosu i poczucia absurdu jest wojna.

Równie surrealistyczna, nieprzyjazna i robiąca wrażenie brzydkiej jest sceneria, w jakiej rozgrywają się wydarzenia. Opuszczona fabryka, zaniedbana romska dzielnica, odrapany komisariat, dworce kolejowe, przecinające miasto tory tramwajowe, garaże, podwórka, obskurny akademik. Tylko duże mieszkanie w kamienicy należące do młodego świeżej daty biznesmena wydaje się narratorowi przyjazne, bo jest jakoś zakorzenione w dostatniej mieszczańskiej przeszłości. Mogłoby być ostoją w płynnym, chaotycznym świecie. Bo taka właśnie jest rzeczywistość, w której żyją bohaterowie. Jeszcze stare się na dobre nie skończyło, a nowe się dopiero kształtuje. Jedni wciąż wierzą w sprawę robotniczą i sprawiedliwość społeczną, a wokół raczkuje drapieżny biznes, dzieci dawnych aparatczyków są dobrze ustawione, a innym wiatr w oczy, pojawia się amerykański kaznodzieja, stara, dobra wóda ma się dobrze, ale można też zapalić jointa, a w radiu posłuchać Depeche Mode. Co się z tego wyłoni? Jak odnaleźć się w tym świecie, kiedy ma się dziewiętnaście lat? Narrator raczej nie ma złudzeń.

(...) wszystko to się niczym dobrym nie skończy, po prostu dlatego, że ja sobie nie mogę wyobrazić niczego dobrego tam, przed nami, tam po prostu nie może być niczego dobrego, dlatego że tego dobrego nie było wcześniej, to dlaczego miałoby się pojawić w przyszłości (...), dlaczego?

Kiedy obserwuje ślimaka myśli sobie:

(...) zmęczony, wymięty przez depresję ślimak (...) zaczyna odpełzać na zachód - na druga stronę peronu. Myślę nawet, że tej drogi starczy mu na całe życie.

Podobnie pesymistyczny jest inny z bohaterów. Tak tłumaczy, dlaczego nie będzie chciał mieć dzieci:

- (...) Tylko nie dzieci.

- Dlaczego?

Nie wiem - mówi - nie wiem. Nie chcę, żeby to wszystko widziały, rozumiesz?

- No, ty przecież to wszystko widziałeś.

- No i i właśnie dlatego nie chcę. (...) 

No cóż, czas pokazał, że jest nawet trudniej niż wtedy myśleli. 

Damon Galgut "Obietnica"

Jakoś tak jest, że są miejsca, które interesują mnie szczególnie. To

nie tak, że skrupulatnie zgłębiam temat. Nie, raczej mam na nie nastawiony radar i czytam z doskoku, kiedy usłyszę o czymś interesującym. Takim krajem jest Republika Południowej Afryki. Nic dziwnego, że kiedy dowiedziałam się o nagrodzonej Bookerem powieści Damona Galguta "Obietnica" (Czarne 2022; przełożył Dariusz Żukowski), byłam pewna, że chcę ją przeczytać. Tym bardziej, że poleciła mi ją osoba, której opinię bardzo sobie cenię. No ale o poprzedniej wydanej w Polsce w roku 2013 książce tego autora usłyszałam dopiero teraz, pewnie wtedy zginęła w zalewie innych nowości. "Obietnica" to chyba czwarta (zaledwie) powieść z RPA, po jaką sięgnęłam. Niewiele, ale wszystkie wywarły na mnie wrażenie. Czytałam też znakomity reportaż Wojciecha Jagielskiego "Wypalanie traw"

"Obietnica" miała w sobie dodatkowy magnes - gdzieniegdzie można przeczytać, że to saga rodzinna. Jeśli jednak ktoś spodziewa się solidnie napisanej historii o rodzinie Swartów, epickiego fresku w dziewiętnastowiecznym stylu, może poczuć się zawiedziony, o ile nie jest otwarty na literackie eksperymenty. No może eksperyment to w tym wypadku za duże słowo. Otóż oryginalność tej powieści polega na specyficznej narracji. Trzecioosobowy narrator co chwilę przerzuca się od bohatera do bohatera, próbując zgłębić jego myśli, motywacje, działania, przedstawiając jego losy. Zwykle celem jego obserwacji są członkowie rodziny Swartów i inni związani z nią ludzie, ale niekiedy jego oko pada na kogoś przypadkowego - na przykład na bezdomnego spędzającego każdą noc pod kościołem. Poświęca mu chwilę uwagi, aby porzucić gdzieś na ulicach miasta, które przemierza w ciągu niezmiernie dłużącego się dnia. Bywa, że zwraca się bezpośrednio do czytelnika, używając przy tym czasowników w liczbie mnogiej. Czasem w jednym, dwóch zdaniach dopuszcza do głosu jednego z bohaterów, by natychmiast tę podmiotowość mu odebrać. Właśnie dlatego  narrator sprawiał na mnie  wrażenie, jakby obserwował wykreowane przez siebie postacie z pewnej perspektywy. To taki zabieg jak głos z offu w filmie przyrodniczym. Zamiast czytała Krystyna Czubówna można by powiedzieć czytał narrator. Przynajmniej ja mam takie skojarzenie i nie znajduję lepszego sposobu, aby o tym specyficznym sposobie narracji opowiedzieć. Dzięki temu zabiegowi czytelnik patrzy na rodzinę Swartów, jej znajomych, pracowników i inne przypadkowe postacie jak na egzemplarze tego samego gatunku. Patrzcie, przyjrzymy się Swartom i ich akolitom, ale przecież wokół pełno takich Swartów. To nie wyjątek, takich jak oni jest wielu, całe społeczeństwo się z nich składa. Tylko niespełnione obietnice mogą być inne. W tym miejscu mogłabym napisać, że taki zabieg sprawia, iż nie potrafię zbliżyć się do bohaterów. Mogłabym, ale nie napiszę, bo tym razem majstrowanie przy narracji wcale mi w tym nie przeszkodziło.

Kolejna sprawa, która robi na mnie wrażenie, to opowieść o rodzinie Swartów. Można śmiało stwierdzić, że jest to historia upadku, zmierzchu i degeneracji pewnej klasy społecznej - białych, zamożnych farmerów, którzy nie potrafią odnaleźć się w zmieniających się realiach RPA. Wszyscy oni nie umieją ułożyć sobie życia. Miotają się w poszukiwaniu sensu. Ojciec, zwany przez dzieci Pa, po śmierci żony pozostaje pod wpływem pewnego duchownego, który zakłada własny Kościół. Jego córka, Astrid, pustkę małżeństwa i jałowego życia, jakie prowadzi, tłumi, wikłając się w romans. Najstarszy z rodzeństwa, Anton, to postać głęboko nieszczęśliwa, nie potrafiąca znaleźć swojej drogi. Tkwi w nieudanym małżeństwie, mami się pomysłem napisania powieści, ale nie umie niczego doprowadzić do końca. Nie potrafi też zapobiec upadkowi rodzinnej farmy, która wraz z upływem lat popada w coraz większą ruinę. Tylko najmłodsza z rodzeństwa, Amor, próbuje nadać sens swojemu życiu, odcinając się od rodziny, służąc innym jako pielęgniarka. Przypomina ascetkę i pustelniczkę. Ona jedna walczy o dochowanie tej tytułowej obietnicy, jaką złożył jej ojciec umierającej matce. On woli nie pamiętać, że ją dał, pozostali ignorują słowa Amor, która była przypadkowym świadkiem rozmowy rodziców. Tak jest wygodniej, a poza tym nie można jej wierzyć, bo zawsze była dziwna. Ta niespełniona obietnica może pełnić w powieści rolę klątwy. Jeśli czytelnik sobie życzy, ma prawo sądzić, że wszystkie nieszczęścia rodziny Swartów wzięły się właśnie z tego. Ma też prawo uważać inaczej, bo czy rzeczywiście wypełnienie woli matki odwróciłoby los Pa, Astrid i Antona? Ich nieszczęścia, nieumiejętność odnalezienia się w życiu  mają swoje źródła w samej rodzinie i pewnie w sytuacji kraju, w którym żyją.

Bo oczywiście realia RPA są w tej powieści bardzo ważne. Sama obietnica, oddanie Salome, wieloletniej służącej i piastunce, oczywiście czarnej, na własność domku, w którym mieszka razem z synem,  ma źródło w sytuacji politycznej i społecznej w kraju. Chociaż narrator skupia się na rodzinie, to w tle obserwujemy zachodzące zmiany. Koniec apartheidu, rządy kolejnych prezydentów, powołanie Komisji Jedności i Pojednania, zmieniające się relacje pomiędzy białymi i czarnymi, narastającą przestępczość, miasta, które zaczynają tętnić wigorem i energią, pogłębiające się różnice społeczne nie tylko wśród białych, ale także wśród czarnych. Jedni potrafią wykorzystać nowe warunki, inni dalej wegetują z dnia na dzień. Bohaterowie muszą dostosować się do tych zmian, które niekoniecznie im się podobają. Stąd ich frustracja, poczucie pustki i nieumiejętność odnalezienia się w świecie.

Jest jeszcze jeden wątek, na który zwróciłam uwagę. To religia, która dzieli zamiast łączyć i rodzi fanatyków, oraz opresyjna rola rozmaitej maści duchownych, którzy sprawują rząd dusz i głoszą słowo. Ale w to słowo nie wierzą nawet oni sami, nie przynosi też ono bohaterom odpowiedzi na pytanie, jak żyć, co jest ważne. Wiara staje się tylko pustym rytuałem gromadzącym rodzinę przy okazji pogrzebów. 

Bardzo dobra powieść. 

Kjell Westo "Niebo w kolorze siarki"

Trochę hamletyzowałam, zanim kupiłam powieść "Niebo w kolorze

siarki" Kjella Westo (Wydawnictwo Poznańskie 2021; przełożyła Katarzyna Tubylewicz). Magnesem i rekomendacją była tłumaczka znawczyni Szwecji, autorka książek o swojej drugiej ojczyźnie, komentatorka spraw bieżących z nią związanych. Ale obok bardzo dobrych recenzji pojawiła się gorsza, co zniechęcało. W końcu jednak postanowiłam przeczytać. 

Zanim o książce, najpierw parę słów o autorze, bo to ważne. Otóż Kjell Westo, prozaik, poeta, dziennikarz, jest szwedzkojęzycznym Finem. Należy do szwedzkiej mniejszości zamieszkującej Finlandię, pisze po szwedzku. I właśnie tacy ludzie jak on są głównymi bohaterami jego powieści.

Akcja rozgrywa się od lat sześćdziesiątych po czasy współczesne w Helsinkach i na nadmorskim półwyspie Ramslandet, gdzie bohaterowie mają swoje letnie domy. Główną postacią i jednocześnie narratorem jest zbliżający się do sześćdziesiątki pisarz, który w ujętej w ramy retrospekcji opowieści wtajemnicza czytelnika w meandry swojego życia od czasów dzieciństwa. Ponieważ wspomnienia zależą od kapryśnej pamięci, musimy mieć świadomość, że to jego wersja opowieści. Nie wszystko musiało wydarzyć się tak, jak nam opowiada. W pewnym momencie jesteśmy świadkami bolesnego zderzenia jego wersji przeszłości z wersją przyjaciół.  Narrator przyłapuje się na tym,  że wyparł niekorzystne dla siebie zdarzenie z młodości, winą obarczając nielubianego kolegę, którego od dzieciństwa się bał. Pamięć bywa też obciążająca. Takim  ciężarem jest wojna zimowa. Narrator wychowywał się w kulcie poległego na wojnie dziadka-bohatera, którego to kultu nie rozumie. Jako dojrzały mężczyzna zda sobie jednak  sprawę, że nie warto z tym walczyć. Dla niego to nieważne, ale dla babci i matki bardzo. Byłaby więc to kolejna książka, której jednym z tematów jest pamięć? Jeśli tak, to wyznam, że jakoś mnie to w tym wypadku specjalnie nie zajmuje.   Dla mnie najważniejsze w tej powieści są dwie sprawy - zwyczajne życie i skomplikowane relacje w grupie kilkorga przyjaciół, których narrator poznał w czasie pierwszych wakacji spędzanych na półwyspie Ramslandet i w szkole, w szwedzkim liceum. To przede wszystkim rodzeństwo, Alex i Stella, ich szkolna koleżanka Linda, osiłek zwany przez narratora Jajem i  Krister, najbardziej osobny z nich.  Opowieść o życiu i relacjach panujących w tej paczce są ze sobą nierozerwalnie związane.

Bo na jego życiu zaważyło spotkanie Alexa i Stelli, rodzeństwa pochodzącego z bogatej rodziny przedsiębiorców. Przepaść klasowa jest przez narratora dość mocno eksponowana. On sam pochodzi z niższej klasy średniej. Jego rodzice wywodzą się ze wsi, jako pierwsi w swoich rodzinach zdobyli wykształcenie, ale spektakularnych karier nie zrobili. Matka była sekretarką, ojciec zastępcą kierownika jakiegoś dużego (chyba) sklepu. Potem zresztą to stanowisko stracił, stając się zwykłym sprzedawcą. Utratę prestiżu mocno odczuł. Mieszkają w zwyczajnym mieszkaniu, wakacje na łonie natury (jak wynika z powieści, rzecz dla Finów bardzo ważna) spędzają w dzierżawionej skromnej chatce bez specjalnych wygód. Alex w chwili złości, chcąc dopiec przyjacielowi, nazwie ją bieda chatką. Tymczasem on i jego siostra Stella mają za sobą historię rodu, który od kilku pokoleń bogacił się, budując finansowy dobrobyt. Mieszkają w Helsinkach w dobrej dzielnicy w dużym, eleganckim mieszkaniu, a wakacje spędzają w posiadłości w Ramsvik. Stosunek ich matki i władczego dziadka, najważniejszej postaci w rodzinie, do niezamożnego przyjaciela jest dwuznaczny i pewnie wynika ze skandynawskich uwarunkowań. Bo z jednej strony przyjmują go u siebie. Narrator bardzo często nocuje u przyjaciela czy to w Ramsvik, czy w mieszkaniu w Helsinkach, potem, kiedy z wzajemnością zakocha się w Stelli, będzie sypiał w jej pokoju, a ich związek zostanie zaakceptowany, a może tylko przyjęty do wiadomości. Z drugiej jednak strony często dają mu odczuć jego niższe pochodzenie. Traktują z wyższością, rezerwą, a dziadek ma o nim jak najgorsze zdanie. Zastanawiam się, czy w Polsce, tej komunistycznej, gdzie przecież też były zamożne, uprzywilejowane elity związane z kręgami władzy, i tej współczesnej taka relacja byłaby choćby na podobnych zasadach możliwa. Wydaje mi się, że nie. Narrator staje się poniekąd kronikarzem tej rodziny, odsłania przed nami jej wstydliwą, szczególnie dla Alexa, tajemnicę. Bo i bogatych cierpienia nie omijają.

Równie dwuznaczny charakter ma wieloletnia relacja narratora z Alexem i Stellą. To przyciąganie i odpychanie. Alex mu imponuje i dominuje go silną osobowością i pochodzeniem. To on jest tym słońcem, wokół którego krąży narrator i inni koledzy. Od jego kaprysów zależy ich relacja. Potrafi całymi tygodniami ignorować istnienie przyjaciela, żeby potem bez żadnych wyjaśnień, a tym bardziej przeprosin, przyjąć go z powrotem do swego dworu. Alex jest człowiekiem zdecydowanym, silnym i chce robić biznesy jak dziadek, pomnażać majątek rodziny. Również na drodze zawodowej nie liczy się z niczym, często postępuje nieetycznie, wykorzystuje ludzi, pomiata nimi, a jednocześnie potrafi ich do siebie przyciągać. Narrator to wszystko widzi, nie akceptuje tego, ale mimo wszystko ich relację można nazwać przyjaźnią. I to z obu stron.   

Równie skomplikowane jest to, co łączy go ze Stellą. Wielka miłość, w której niebagatelne znaczenie ma sfera erotyczna (polskiego czytelnika może zaskoczyć swoboda, jaką się cieszą już w okresie licealnym, a to lata siedemdziesiąte), stałe przyciąganie i odpychanie, otwartość na innych partnerów i zdrady. Do tego dochodzi relacja narratora z Lindą, szkolną koleżanką, która też staje się dla niego bardzo ważna. Odpychanie, przyciąganie, całe lata, kiedy się nie widzą, a jednak są dla siebie bardzo ważni. Podobnie jak Linda, trzeci wierzchołek tego trójkąta. Te dwie kobiety tak bardzo naznaczyły życie narratora, że nie potrafi i nie chce na dłużej związać się z żadną inną. A jednocześnie swoją samotność, szczególnie kiedy jest już dojrzałym mężczyzną, odczuwa bardzo dojmująco.

Jeśli ktoś myśli, że ta powieść jest ekscytującym romansem pełnym nieoczekiwanych zwrotów akcji, namiętności i czego tam jeszcze, to jest w błędzie. Bo to wszystko jest częścią życia, zwyczajnego, codziennego. Są całe okresy, kiedy w życiu narratora nic specjalnego się nie dzieje, kiedy zmaga się z codziennością. Problemami rodzinnymi, choćby świadomością, że zaniedbuje starzejących się rodziców, którzy od czasów rozwodu mieszkają oddzielnie, a przede wszystkim z własną niemocą twórczą. Bo narrator pragnie zostać pisarzem, ale zanim to mu się uda, miną długie lata byle jakich prac, łapania fuch w różnych szkołach (z wykształcenia jest historykiem, a praca nauczyciela nie jest tym, o czym marzy), a i potem po pierwszym sukcesie przyjdzie długi okres literackich niepowodzeń. Z czasem mocno będzie odczuwał upływ czasu, to, że jest coraz starszy. Można by powiedzieć, że z pozoru życie jak życie, a jednak jest w nim materiał na powieść. To zresztą kolejny temat "Nieba w kolorze siarki", bo marzeniem narratora jest przelanie relacji z Alexem i Stellą na karty powieści. Czy w życiu każdego z nas jest materiał na książkę? Czasem myślę, że tak. 

Im dłużej piszę o powieści Kjella Westo, tym więcej w niej odnajduję. Ważne miejsce w jego książce odgrywa też natura - wspomnienia wakacji spędzanych na półwyspie Ramslandet i w Ramsvik należą do moich ulubionych fragmentów. Istotny jest też wątek historyczny - pamięć wojny zimowej, o czym już wspominałam. Także problem tego, na ile kształtuje nas przeszłość, jak mocno waży na życiu. I wiele innych spraw, które wyłaniają się z codzienności, ze zwyczajnego na pozór życia.

Przyznam, że gdzieś tak w połowie powieści miałam moment zwątpienia. Zaczęłam się nieco nudzić, zastanawiałam się, o czym jeszcze będzie pisał autor przez kolejne trzysta stron. A jednak potem znowu zaskoczyło. To taki typ powieści, w której mocno związujemy się bohaterami, podążamy za ich losami, współodczuwamy, żyjemy ich życiem. Nie jest to ani rzecz wybitna, ani czytadło, ale książka dobrze napisana i interesująca. 

Pierre Lemaitre "Lustro naszych smutków"

Cztery lata temu przeczytałam powieść "Do zobaczenia w

zaświatach" popularnego francuskiego pisarza Pierre'a Lemaitre. Autor otrzymał za nią prestiżową Nagrodę Gouncourtów. Już nieraz pisałam, że z braku czasu rzadko sięgam po kryminały lub powieści sensacyjne. Robię to tylko wtedy, kiedy od samej zagadki ważniejszy jest temat. Tak było i tym razem - Francja koniec pierwszej wojny, rzesza poległych i okaleczonych inwalidów. Niedawno przez przypadek odkryłam, że jest to pierwsza część cyklu Dzieci katastrofy. Właśnie ukazała się (a właściwie chyba została wznowiona) część trzecia "Lustro naszych smutków" (Albatros; przełożyła Joanna Polachowska), a jeszcze wcześniej druga, "Kolory ognia" w tym samym wydawnictwie i tłumaczeniu. Kupiłam obie, ale niemal od razu z powodu  tematu sięgnęłam po część trzecią. I cóż, mój zawód był ogromny. Tym większy, że "Do zobaczenia w zaświatach" bardzo mi się podobało. Nie tylko ze względu na sensacyjną akcję, ale także dzięki bogatym portretom bohaterów i szeroko zarysowanemu tłu społecznemu. Dlaczego teraz tak boleśnie się rozczarowałam i miałam poczucie traconego czasu? O tym za chwilę.

Akcja powieści toczy się od kwietnia do czerwca 1940. To moment w dziejach drugiej wojny, kiedy armia Trzeciej Rzeszy atakuje zachodnią Europę. Zajmuje Belgię i przekracza granicę francuską. We Francji pojawiają się tłumy belgijskich uchodźców, a wkrótce sami Francuzi zaczną uciekać na południe. Propaganda wojenna pręży muskuły, ale bolesna prawda szybko wychodzi na jaw. Chaos, błędy dowódców, rozbicie i rozproszenie oddziałów francuskiej armii. Drogi zaroiły się od uciekinierów, uchodźców, dezerterów i żołnierzy, którzy nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić. To dla Francuzów sprawa wstydliwa, podobnie jak to, co stało się po kapitulacji. I to właśnie ten temat sprawił, że po tę część cyklu sięgnęłam w pierwszej kolejności, zostawiając "Kolory ognia" na później. Po raz drugi zapytam, skąd więc rozczarowanie? Z kilku powodów.

Pierwszy i najważniejszy - niczego nowego się nie dowiedziałam. Czy dlatego, że wcześniej czytałam wybitne "Szkice piórkiem" Andrzeja Bobkowskiego, które zaczynają się od tego samego - ucieczki z Paryża i wędrówki na południe? A może powodem jest to, że temat wojennych, nie tylko, uchodźców jest ostatnio z wiadomych przyczyn stale obecny w mediach? A może nic nie przebije "Internatu" Serhija Żadana, który w swojej wybitnej powieści opowiada o chaosie po wybuchu wojny w Donbasie w roku 2014? Czy dlatego stępiła się moja wrażliwość i nie robią na mnie większego wrażenia opisy ludzi wędrujących po drogach, dźwigających swój dobytek, chowających się w rowach przed bombardującymi samolotami? I nie wiem, dlaczego czytając te fragmenty, nie mam takiego poczucia, jakie zdarza mi się w podobnych sytuacjach, że historia znowu się powtarza. A przecież tak jest! Czy to wina moja, czy autora? A może kanty łagodzi epilog, z którego czytelnik dowiaduje się o dalszych losach bohaterów? Niby potrzebuję nadziei, ale jakoś w tym wypadku to dopowiedzenie historii głównych postaci było w moim odbiorze jakimś zgrzytem. Nie mogę jednak wykluczyć, że wielu czytelników nieznających książek, które wymieniłam, i mniej obytych z tematem, zareaguje odwrotnie i zrobi na nich duże wrażenie opis dramatu uchodźców, wojennego chaosu, a epilog pocieszy. Może poczują nieoczekiwaną aktualność tej historii.

Jest i drugi powód mojego rozczarowania. Autor, podobnie jak w pierwszej części, posłużył się dobrze znanym chwytem - śledzi losy kilku bohaterów, których historie jakoś się połączą. Nie on pierwszy, nie ostatni. Tym razem jednak jakoś bardzo szybko domyśliłam się, jaki jest związek pomiędzy nimi i w którym miejscu się ostatecznie spotkają. Intryga, zagadka, nie były aż tak fascynujące i skomplikowane jak w przypadku pierwszej części cyklu, "Do zobaczenia w zaświatach". Stąd znużenie i poczucie, że tracę czas na coś, co bardzo dobrze już znam z innych książek.

I wreszcie powód trzeci - tym razem nie potrafiłam się jakoś specjalnie przywiązać do bohaterów. Ich losy ani mnie ziębiły, ani grzały. Nie współczułam im, nie podziwiałam i niespecjalnie obchodziły mnie łajdactwa niektórych. Może największe wrażenie zrobiły na mnie fragmenty opowiadające o ewakuacji więźniów, wśród których obok pospolitych przestępców byli także polityczni, dezerterzy i pacyfiści. Nie wiadomo, co z nimi zrobić, czym nakarmić, jak pilnować. Jeśli coś mną wstrząsnęło, to sposób, w jaki dowódcy potraktowali tych, którzy byli ranni albo słabi z powodu choroby.

Nie wykluczam, że ta powieść innym się spodoba, mnie rozczarowała. Przy okazji pojawił się dylemat - czy warto czytać część drugą? Skoro kupiłam, pewnie jednak kiedyś przeczytam. 

Popularne posty