Wiktor Paskow "Ballada o lutniku"

Uwielbiam takie sytuacje - odkrycie fantastycznej książki, niszowej,

zupełnie niewypromowanej, o której raczej cicho. Jednocześnie tej radości towarzyszy smutna refleksja, którą nieraz dzieliłam się na tych łamach, że gdyby nie przypadek, to przegapiłabym coś niezwykle ciekawego i wartościowego. No może tym razem nie był to taki zupełny przypadek, bo o powieści nieżyjącego już bułgarskiego pisarza Wiktora Paskowa "Ballada o lutniku" (Wydawnictwo Poznańskie 2020; przełożyła Mariola Mikołajczak) dowiedziałam się dzięki radiowemu klubowi książki Poczytalni z TOK FM. O ile dobrze pamiętam, "Ballada o lutniku" znalazła się na pierwszym miejscu ich rocznego zestawienia. Ale nie przypominam sobie, aby w innym miejscu mówiono o powieści Paskowa. Długo się zbierałam, w końcu kupiłam i połknęłam w dwa popołudnia. Nie jest to rzecz długa, a czyta się bardzo potoczyście (wiem, wiem, powinno być dobrze, ale tak jest ładniej), więc nie ma co się tłumaczyć brakiem czasu.

Zanim przejdę do konkretów jeszcze jedno wyznanie. Naprawdę sporadycznie zdarza mi się wzruszyć do łez nad książką. W kinie płaczę, co staram się skrzętnie ukryć, kiedy czytam, czasem ściska mnie za gardło, ale łzy to rzadkość. Tym razem po prostu się rozryczałam i nie mogłam się nadziwić, dlaczego aż tak. Ta powieść poruszyła we mnie jakieś skrzętnie ukryte struny. Płakałam nie tylko nad losem bohatera. 

A teraz do rzeczy. Akcja "Ballady o lutniku" toczy się w Sofii w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku. Narratorem jest Wiktor, młody mężczyzna, który wspomina czasy swojego wczesnego dzieciństwa. Jego ojciec był muzykiem pochodzącym z muzycznej rodziny, grał w filharmonii, matka, o ziemiańskich korzeniach, dla małżeństwa musiała się ich wyrzec, bo jej bliscy nie zaakceptowali miłości do klepiącego biedę chłopaka, w dodatku Wołocha. Mezalians był podwójny - majątkowy i klasowy. Mieszkają w marnej dzielnicy w czynszowej kamienicy, którą zasiedlają tacy jak oni biedacy. Ludzie prości albo zdegradowani przez ustrój, a bieda i warunki, w jakich żyją, degraduje jeszcze bardziej. Alkohol, awantury, choroby, załamania psychiczne są tu na porządku dziennym. Ale Wiktor nie wspomina ich źle, raczej z czułością. To biedni, nie tylko w znaczeniu materialnym, ludzie. Naszkicowani zaledwie kilkunastoma zdaniami, ale to wystarczy, aby wyobrazić sobie to barwne ludzkie panoptikum.  Chociaż nie jest to powieść polityczna, to przecież gdzieś w tle mamy świadomość czasów, w jakich żyli. Wspomnienia Wiktora podporządkowane zasadzie realizmu od czasu do czasu zostają przełamane fantastycznymi scenami wykreowanymi przez dziecięcą wyobraźnię. W jego fantazjach wszystko może się zdarzyć - źli ludzie zostaną ukarani, ojciec stanie się mocarzem, dobro zatriumfuje.

Liczenie się z każdym groszem, konieczność dorabiania chałupniczą pracą, jakiej się nie znosi, ciasnota, uciążliwi sąsiedzi sprawiają, że gorące uczucie gdzieś wyparowało. Jest codzienna udręka. Ojca ratuje sztuka, matka chwyta się swoich idei fiks. Najpierw to marzenie, że mały Wiktor zacznie grać na skrzypcach, zostanie okrzyknięty cudownym dzieckiem i w ten sposób ona zatriumfuje nad swoją rodziną. Jest i drugie marzenie - kredens. Współczesnemu czytelnikowi trudno w pierwszej chwili zrozumieć, dlaczego matka Wiktora zatruwa życie mężowi wyrzutami, że nie stać ich na jego kupno. Dopiero uwaga narratora, że nikt w ich kamienicy, a może i dzielnicy, takiego mebla nie miał, pozwala wczuć się w jej sytuację. Kredens staje się tu symbolem lepszego życia i dawnego świata, tego, z jakiego się wywodziła. Kariera syna i posiadanie kredensu mają być lekiem na beznadzieję, na brzydotę i nędzę świata, na podłe czasy. Z kolei dla ojca sprostanie marzeniom żony staje się wyzwaniem - potwierdzeniem jego męskości, tego, że sprawdza się jako głowa rodziny, że jej nie zawiódł, że dobrze zrobiła, wychodząc za niego za mąż mimo takiej ceny.

Ale to nie historia matki spowodowała mój płacz. To wszystko, o czym dotąd napisałam - barwni mieszkańcy kamienicy, historia rodzinna - jest bardzo ważne, ale prawdziwym bohaterem tej opowieści jest ów tytułowy lutnik, zgięty w pół, niemal pochylony do ziemi staruszek Georg Henig, który niegdyś, w innym świecie, przybył razem ze swoją żoną Bożenką z Czech do Sofii, aby tu wspomagać rozwijające się życie muzyczne. Przywiózł ze sobą skrzynię z cudownymi narzędziami, które potrafiły z odpowiedniego drewna, także znajdującego się w tej skrzyni, wyczarować wspaniałe skrzypce. Wkrótce stał się filarem bułgarskiego życia muzycznego, wykształcił swoich następców, ale tylko on jeden miał to coś, czego inni nie mieli, posiadł tajemnicę, jakiej inni nie posiedli. Dlatego jego skrzypce były najlepsze. W czasach, kiedy poznał go mały Wiktor, jego talent i umiejętności mają jeszcze znaczenie dla nielicznych. Jego uczniowie marzą tylko o tym, aby przekazał im swoje wspaniałe narzędzia, reszta ich nie obchodzi. Georg Henig mieszka w tej samej ubogiej dzielnicy, w zawilgoconej suterenie, za sąsiadów mając parę, która czyha na jego mieszkanie i jest gotowa posunąć się do każdej podłości, aby je zdobyć. Dla niego jednak to wszystko nie ma znaczenia. Żyje swoją pracą, muzyką i przeszłością. Rozmawia z cieniami swoich bliskich, którzy już od dawna są w lepszym świecie i czekają na niego. Ale on nie może do nich pójść, bo ma jeszcze jedno zadanie do wykonania.

Wątek Georga Heniga, podobnie zresztą jak cała powieść, prowadzony jest na dwóch nutach. Z jednej strony jest to historia bardzo realistyczna. Opisy samotności, opuszczenia, potwornej, ubogiej starości są bardzo realistyczne i dlatego niezwykle dotkliwe. Czytając, czułam smród zapuszczonej piwnicy i starego, niemytego, niemal zagłodzonego ciała, ale czułam też żal i głębokie współczucie. I po raz kolejny trudno mi było oprzeć się refleksji nad okrutnym przemijaniem, nad tym, że nic w życiu nie trwa wiecznie, że nie ocalą nas niegdysiejsze powodzenie i sukcesy. Na koniec i tak możemy zostać samotni, chorzy i biedni. Budzić odrazę i obrzydzenie. Ale jest i druga nuta - poetycka, mistyczna (w potocznym znaczeniu tego słowa). Tak widzi swojego przyjaciela Wiktor, ale taki jest też Georg Henig, bo mistycznie traktuje swoje narzędzia, drewno, z którego powstają instrumenty, bo rozmawia z cieniami swoich bliskich, bo wierzy w siłę muzyki, sztuki, która ocala w każdych warunkach.

Ta smutna, nostalgiczna powieść ma jednak także optymistyczną nutę. Daje wiarę w ludzi. Bo Georg Henig napotyka na swojej drodze osoby złe i bezduszne, ale także po prostu zwyczajnie dobre, które nie potrafią obojętnie przejść obok jego samotności, biedy, bezradności i choroby. Są gotowe mu pomóc, chociaż same nie mają wiele. Są gotowe poruszyć niebo i ziemię, aby go ratować. Czy to się uda? Nie chcę zdradzać wszystkiego. 

I już na koniec chciałabym zwrócić uwagę na bardzo ciekawe posłowie tłumaczki, która opowiada o Wiktorze Paskowie i kreśli tło historyczne. Okazuje się, że opowieść o lutniku ma swoje mocne umocowanie w historii Bułgarii. I jeszcze jedna refleksja wzmocniona lekturą, którą właśnie skończyłam ("Granica" Kapki Kassabovej) - jak niewiele wiemy o tym kraju! Przynajmniej ja, ale myślę, że nie jestem jedyna. A "Balladę o lutniku" Wiktora Paskowa trzeba przeczytać koniecznie!     

Maryla Szymiczkowa "Tajemnica domu Helclów", "Rozdarta zasłona", "Seans w Domu Egipskim", "Złoty róg"

Wielokrotnie w moich zapiskach wspominałam, że nie czytam

kryminałów. Przyczyna jest prozaiczna - brak czasu i konieczność selekcji lektur. Poza tym, od kiedy nieżyjący już Henning Mankell skończył serię z komisarzem Wallanderem, jakoś nie potrafiłam znaleźć ich następców. Kilkakrotnie podejmowałam próby, ale żadna nie zakończyła się sukcesem. Po jednej książce z serii nie sięgałam po kolejną. Wcześniej był taki czas, kiedy czytałam sporo kryminałów, teraz zdarza się to sporadycznie. 

Kilka lat temu dostałam w prezencie "Rozdartą zasłonę" Maryli

Szymiczkowej (Znak Literanova 2016) - drugi tom serii kryminałów retro, których akcja rozgrywa się w Krakowie z przełomu wieku XIX i XX, a ich bohaterką jest profesorowa Zofia Szczupaczyńska. Nie jest już żadną tajemnicą, że za Marylą Szymiczkową skrywa się autorska para - pisarz Jacek Dehnel i tłumacz, amerykanista Piotr Tarczyński. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, więc chociaż do książki podchodziłam sceptycznie, to jej lektura sprawiła mi przyjemność. Wtedy jednak poprzestałam na "Rozdartej zasłonie". Sama nie wiem dlaczego, kiedy jesienią poprzedniego roku (2020) ukazał się czwarty już tom serii, "Złoty róg", a autorzy zaczęli udzielać wywiadów, zapragnęłam przeczytać całość. Najbardziej zaintrygował mnie "Seans w Domu Egipskim" (2018), więc poszedł na pierwszy ogień. Potem wróciłam do części pierwszej, "Tajemnicy domu Helclów" (2015), aby całkiem niedawno, kiedy miałam już wszystkiego dość, przeczytać "Złoty róg".

Być może zajadli czytelnicy kryminałów i powieści sensacyjnych

kręciliby nosem na niezbyt skomplikowaną intrygę, mnie to jednak nie przeszkadza. Różnie z tym zresztą bywa - czytając "Seans w Domu Egipskim", dość szybko domyśliłam się, kto jest mordercą, z kolei zagadka "Tajemnicy domu Helclów" wydała mi się mocno skomplikowana i pokręcona. Nie na tym polega urok tych książek.  Tak, słowo urok najlepiej oddaje ich charakter. Jest to po prostu bardzo przyjemna lektura. Taka, która pozwala oderwać się od problemów, zapomnieć na chwilę o świecie, sprawić sobie przyjemność. Dlaczego? Powodów jest kilka. Podaję je w kolejności przypadkowej.

Bohaterka. Zofia Szczupaczyńska, żona profesora Uniwersytetu

Jagiellońskiego, trochę po czterdziestce, bezdzietna, nieco znudzona monotonią swojej egzystencji, dniami upływającymi zawsze tak samo. Od kiedy odkryła w sobie żyłkę i talent detektywistyczny, z radością rzuca się na każdą kolejną zagadkę. Niestety interesujące morderstwa, których wyświetlenie godne jest jej talentu, nie zdarzają się w Krakowie, mieście sennym i prowincjonalnym, często. Ale kiedy już trafi się jakaś intrygująca zagadka, profesorowa Szczupaczyńska oddaje się wyjaśnieniu tajemnicy z gorliwością, bezczelnością i pewnością siebie, sprytnie manewrując tak, aby jej mąż, poczciwy safanduła Ignacy Szczupaczyński, całkowicie pod pantoflem żony, nie zorientował się, czym zajmuje się jego małżonka, gdzie się włóczy, z jakimi ludźmi musi się spotykać. Jeśli trzeba, potrafi nawet uciec się do podania mężowi środka nasennego albo wysłania go do dawno nieodwiedzanych nudnych krewnych żyjących w zapuszczonym domu na wsi, gdzie, o zgrozo, nie docierają żadne gazety. Biedny Ignacy pozbawiony swojej codziennej lektury marzy, aby czym prędzej wrócić do domu. Poza tym profesorowa Szczupaczyńska jest snobką, plotkarą, zadziera nosa, przypomina nieco Dulską i ma wiele innych okropnych cech. Znakomicie wypunktowała ją wierna służąca Franciszka w swoich złośliwych i zabawnych zapiskach. Ale kiedy Zofia szuka mordercy, gotowa jest na wiele poświęceń - zrobi coś, czego absolutnie nie wypada robić kobiecie z dobrego domu. Nie jest jednak tylko potworem, ma też dobre strony, a w ostatnim tomie poznajemy jej nieoczekiwane pokusy i nieśmiałe porywy serca. Oczywiście profesorowa Szczupaczyńska to niewątpliwie odległa krewna panny Marple, odległa, bo o ile pamiętam, bohaterka kryminałów Agaty Christie była poczciwa i sympatyczna.

Kraków. Wielką zaletą całej serii są opisy miasta. Dokładne, oddające jego klimat, ciekawe, oparte na dokładnym researchu, pokazujące zmiany, które zaszły w ciągu tych kilku lat, w których toczy się akcja tych powieści. Choćby ten tytułowy Dom Egipski przy ulicy Retoryka, wielka atrakcja i sensacja. Nawiasem mówiąc, dziś ten budynek w niczym nie przypomina oryginału - trudno się domyślić, że kiedyś jego zdobienia nawiązywały do starożytnego Egiptu, skąd wzięła się nazwa. No i wtedy ulica Retoryka, gdzie powstawały eleganckie, charakterystyczne kamienice projektowane przez Teodora Talowskiego, to były opłotki Krakowa, a jej środkiem płynęła Rudawa. Takich smaczków jest w kryminałach o profesorowej Szczupaczyńskiej znacznie więcej. Kto, jak ja, lubi kiedy akcja powieści jest mocno osadzona w jakimś miejscu, kiedy można wędrować ulicami miasta, rozpoznając domy, ulice, zaułki, albo szukać ich na planie, ten znajdzie w tych książkach sporą przyjemność.

Mimo lekkiej formy każdy z tomów nawiązuje do tego, co w Krakowie akurat wtedy się działo i poruszało mieszkańców miasta. Mamy więc pogrzeb Jana Matejki, Przybyszewskiego i jego świtę, Wyspiańskiego i inteligentną zabawę z "Weselem", modne seanse spirytystyczne, echa rabacji galicyjskiej czy wreszcie problem emigracji za ocean, przy okazji której zdarzało się wiele oszustw. Na przykład werbunek młodych dziewczyn z ubogich warstw społecznych, które pod pozorem otrzymania dobrej posady były często wysyłane do domów publicznych w Brazylii.  Przez karty powieści przewija się wiele znanych nazwisk ze świata artystycznego, arystokratycznego czy naukowego.  Drugoplanowym bohaterem jest młody Tadeusz Żeleński, najpierw student Ignacego Szczupaczyńskiego, potem bon vivant, który dzięki swoim koneksjom umożliwia Zofii dotarcie do osób i miejsc, do których szanowana i szanująca się krakowska matrona na pewno bez jego pomocy nie miałaby dostępu. To dzięki niemu jest obecna na słynnym weselu w Bronowicach albo w salonie Przybyszewskich.

A poza tym książki są elegancko napisane. Lekko stylizowane, trochę dowcipne, trochę ironiczne, trochę z przymrużeniem oka. Literacka zabawa, gra konwencją. Jeśli ktoś lubi takie niezobowiązujące, a jednocześnie niepozbawione ambicji książki, polecam. Ja na pewno przeczytam kolejną, która być może wyjdzie za rok lub dwa.  

Monika Śliwińska "Muzy Młodej Polski. Życie i świat Marii, Zofii i Elizy Pareńskich"

Mam takie wrażenie, że o książkach Moniki Śliwińskiej zaczęło się

mówić niedawno. Z okazji sto dwudziestej  rocznicy wystawienia "Wesela" wysłuchałam przynajmniej dwóch wywiadów z pisarką. Niezorientowanym wyjaśniam, że Monika Śliwińska jest autorką miedzy innymi biografii Wyspiańskiego. A może to mnie dotąd coś umykało? Ale przecież trzymam rękę na pulsie, uważnie śledzę książkowy światek. Gdzieś tam wiedziałam o pisanych przez nią biografiach, najczęściej chyba wpadały mi w oczy ich okładki reklamowane przez jedną z ebookowych księgarni. Niby miałam ochotę na lekturę, bo tematyka interesująca, no ale nie lubię kupować kota w worku. Dopiero kiedy Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński w jednym z wywiadów przy okazji promocji kolejnego kryminału z serii o profesorowej Zofii Szczupaczyńskiej z uznaniem wyrazili się o pracy Moniki Śliwińskiej, postanowiłam sięgnąć po jej książki. Na pierwszy ogień poszła pierwsza - biografia sióstr Pareńskich "Muzy Młodej Polski. Życie i świat Marii, Zofii i Elizy Pareńskich" (Iskry 2014). Lubię takie lektury - są jak odkrywanie nowych światów. 

Co wiedziałam wcześniej o siostrach Pareńskich? Że Maryna i Zosia zostały uwiecznione przez Stanisława Wyspiańskiego w "Weselu", że je malował. Że Zofia była żoną Boya. O najmłodszej, Elizie, zwanej Lizką, właściwie nic. No i jeszcze że pochodziły ze znanej krakowskiej rodziny. Tyle. Tymczasem ich historie są fascynujące i przejmujące. Dlaczego? Wychowywane w zamożnym domu, w pałacyku otoczonym ogrodem na ulicy Wielopole, wśród artystów, którzy przewijali się przez salon prowadzony przez ich matkę Elizę. Ojcem był znany i ceniony krakowski lekarz. Starsze siostry, Maryna i Zosia, zwana Fusiem, od początku były samodzielne i potrafiły walczyć o swoje. Malował je Wyspiański, na którego talencie poznała się ich matka, wspierając go i promując. Potem zostały uwiecznione przez niego w "Weselu", co w krakowskim mieszczańskim światku wywołało skandal. Najbardziej konwencjonalnie potoczyło się życie Maryny, która wyszła za mąż za znanego lekarza Jana Raczyńskiego. Chociaż i w niej kochał się nieszczęśliwie Witold Wojtkiewicz. Na jej życiu cieniem położyła się druga wojna. Zginęła rozstrzelana razem z trzecim mężem, profesorem Uniwersytetu Lwowskiego Janem Grekiem. W tej samej egzekucji stracili życie inni profesorowie i jej szwagier, Tadeusz Boy Żeleński. Wiedziałam o tej zbrodni, ale kiedy poznaje się dramatyczne szczegóły i przyczynę aresztowania akurat ich, kiedy czyta się relację z tamtej tragicznej nocy, kiedy czyta się o tym, jak długo nikt z najbliższych nie miał pojęcia, co się stało z Maryną, jej mężem i szwagrem, to wszystko robi wstrząsające wrażenie. Nie tylko to. 

Im dłużej zagłębiałam się w książkę Moniki Śliwińskiej, tym bardziej byłam przygnębiona. Dlaczego? Bo kiedy poznawałam historię sióstr Pareńskich, to trudno mi było oprzeć się wrażeniu, że jest to opowieść o końcu pewnego świata, o końcu rodziny, niegdyś znaczącej i zamożnej, z której bogactwa, a tym bogactwem były także wybitne dzieła sztuki - obrazy Wyspiańskiego, Witkacego i innych młodopolskich malarzy, nic niemal nie zostało. Pałac na ulicy Wielopole, który od dawna nie należał już do rodziny, nie przypominał tego z czasów swojej świetności. Szczególnie  ucierpiał ogród. W ruinę popadł letni dom rodziny w Tenczynku pod Krakowem, w którym siostry Pareńskie i liczni znajomi rodziny spędzali letnie miesiące. Część obrazów spłonęła w powstaniu warszawskim, część została skradziona z lwowskiego mieszkania Maryny i jej męża. Z trzech sióstr przy życiu pozostała tylko jedna, Zofia, ich brat, lotnik, dawno zginął w katastrofie samolotu. Kiedy czyta się opowieść o ich losach, czuć, jak bezlitośnie płynie czas, morderca młodości, jak bezlitośnie obeszła się z nimi Historia. 

Przejmujące są też losy najmłodszej z sióstr, Lizki. Od zawsze innej, lękliwej, wycofanej, wrażliwej. Ukojenia, i to od wczesnej młodości, szukała w alkoholu i narkotykach. W zwalczeniu nałogu nie pomogło jej małżeństwo z młodopolskim poetą Edwardem Leszczyńskim. Jej historia kończy się tragicznie. Jak? Można bez problemu sprawdzić, ale lepiej przeczytać książkę. Smutne są losy jej jedynego syna, Witolda. 

Wielkim zaskoczeniem okazała się dla mnie Zofia. Moim zdaniem najbardziej niesamowita i nietuzinkowa z sióstr. Może dlatego, że miałam w głowie zupełnie fałszywy jej obraz? Kiedy przed laty czytałam autobiografię Ireny Krzywickiej "Wyznania gorszycielki", która była wieloletnią partnerką-kochanką Boya, wyobraziłam sobie Zofię jako poczciwą żonę, która godzi się z tym, że mąż romansuje z inną kobietą. Dziś nie umiem powiedzieć, czy tak przedstawiła ją Krzywicka, czy moja pamięć zniekształciła jej obraz. Tymczasem Zofia nie miała w sobie nic z poczciwej kobiety! Nie była nudną, nieszczęśliwą, zdradzaną żoną. Dość szybko po ślubie uczucie małżonków wyparowało, ale to nie przeszkodziło im zostać ze sobą do końca. Łączyła ich przyjaźń, syn i wspólna praca. Po tragicznej śmierci męża Zofia walczyła o zachowanie jego literackiej spuścizny, o pamięć o nim. A ich życie osobiste? Oboje mieli bujne. Boy był niezwykle kochliwy, stale wplątywał się w romanse. Zofia również wchodziła w bardzo intensywne pozamałżeńskie związki - z dziennikarzem Czasu Rudolfem Starzewskim, również uwiecznionym na kartach "Wesela", i z Witkacym. Na tych miłościach cieniem położyły się tragiczne okoliczności śmierci jej ukochanych. A za Krzywicką nie przepadała. Może dlatego, że z nią Boy, w przeciwieństwie do innych, romansował na oczach wszystkich? Ale to nie przeszkodziło Zofii pomagać jej w czasie wojny.

Ale historie trzech sióstr to nie wszystko. Bo książka Moniki Śliwińskiej jest czymś więcej niż tylko biografią Maryny, Zofii i Lizki Pareńskich. Zgodnie z tytułem to także opowieść o ich świecie, a więc również o ludziach z nimi związanych. "Muzy Młodej Polski" składają się z krótkich rozdziałów tworzących coś w rodzaju epizodów z życia ludzi, którzy obracali się w orbicie rodziny Pareńskich. Teraz przyszło mi do głowy, że ta książka to połączenie klasycznej biografii z leksykonem. Brzmi dziwnie, ale coś w tym jest. Być może komuś nie będzie odpowiadała taka forma przyjęta przez autorkę, mnie nie przeszkadza. Ta lektura to kopalnia wiadomości, niezwykłe odkrycia, wiele wzruszeń i spotkań z fascynującymi postaciami. 

Therese Bohman "O zmierzchu"

Poszłam za ciosem i po przeczytaniu "Tej drugiej" autorstwa
szwedzkiej pisarki Therese Bohman niemal od razu sięgnęłam po jej inną powieść - "O zmierzchu" (Pauza 2019; przełożyła Justyna Czechowska). Połknęłam ją równie szybko. Na pewno przeczytam też jej debiut - "Utonęła" właśnie ukazała się w tym samym wydawnictwie i w tym samym przekładzie. 
 
"O zmierzchu" to przejmujące studium samotności, pustki i niespełnienia. Bohaterką powieści jest Karolina Andersson, singielka w okolicach czterdziestki, profesorka historii sztuki na sztokholmskim uniwersytecie. Właśnie rozstała się z wieloletnim partnerem. Nie, to nie on ją porzucił, to ona zdecydowała o odejściu. I nie chodziło o zdradę. W tym wypadku zdrada nie miałaby znaczenia, bo Karolina miała przygody, takie na jedną noc i płomienny romans z żonatym mężczyzną. Jej partner pewnie też. Dlaczego odeszła? Bo doszła do wniosku, że ich związek od lat był pusty, wypalił się. Żyli w zgodzie, układnie, ale obok siebie. Żadnych kłótni, żadnych awantur, wyrzutów, pretensji. Chyba nawet się nie przyjaźnili. A może od początku wiało chłodem? To całkiem możliwe, bo moim zdaniem problemem Karoliny jest to, że nie potrafi być sama, więc być może związała się ze swoim partnerem z desperacji. 
 
Czytelnik podążając za życiem bohaterki, obserwuje, jak łączy się z kolejnymi mężczyznami. Niby jest wyzwolona, wchodzi w te układy spontanicznie, na chwilę, bez zobowiązań, ale jednak podświadomie ma nadzieję, że zostanie z każdym z tych facetów na dłużej. I niekoniecznie chodzi o małżeństwo czy głęboki związek, może z czasem. Teraz najważniejsze jest to, aby mieć z kim spędzić sobotni wieczór i niedzielne popołudnie. Chociaż przecież na pewno wokół niej wiele jest osób w podobnej sytuacji, to Karolina czuje się swoją samotnością naznaczona i wykluczona ze świata szczęśliwych par i rodzin. Ma wrażenie, że wśród nich jej singielstwo kłuje w oczy, że pewne miejsca są nie dla niej. Ale każdy kolejny mężczyzna, z którym łączy jakieś nadzieje, zawodzi ją. Albo uwodzi z premedytacją, aby coś sobie przy okazji załatwić, albo spędza z nią noc i tyle. Dla niego to tylko seks bez zobowiązań, dla niej niby też, ale szybko zaczyna sobie wyobrażać, że jednak mógłby być jakiś ciąg dalszy. Przynajmniej kolejne takie wieczory. Karolina oskarża tych facetów - oczywiście tylko w myślach, bo robi dobrą minę do złej gry, udając, że nic się nie stało, że niewiele ją to obchodzi, że jest taka wyluzowana, że to bez znaczenia - ale przecież sama nie jest lepsza. Nie przeszkadza jej przecież, że oni mają żony czy partnerki. Najwyżej uwiera ją fakt, że są od niej młodsze, ładniejsze, zgrabniejsze, jednym słowem nienaznaczone upływem bezwzględnego czasu. Obserwujemy, jak Karolina coraz bardziej zbliża się ku przepaści. To jeszcze nie depresja, ale na pewno jest na dobrej drodze. 
Bóg by się przydał, życie byłoby bardziej znośne, także w najgorszych chwilach.
Z braku Boga trzeba próbować znosić życie na własną rękę. 
 
Problem w tym, że również życie zawodowe wydaje jej się jałowe. Niby zrobiła karierę, niby cieszy ją tabliczka z tytułem profesorskim na drzwiach gabinetu, ale naprawdę praca wcale nie sprawia jej satysfakcji ani tym bardziej radości. Czuje się wypalona, brakuje entuzjazmu. Może kiedyś było inaczej, teraz nie zajmuje się niczym interesującym. Niby chce to zmienić, niby ma jakieś pomysły, ale na propozycje się krzywi. Trudno mi ocenić, czy marudzi, bo sama nie wie czego chce, czy rzeczywiście nie o to jej chodzi. Kiedy wreszcie wydaje się, że szczęście się do niej uśmiechnęło i trafiło jej się ciekawe zawodowe wyzwanie, prawdziwa sensacja, szybko orientuje się, że coś jest jednak nie tak. A wokół niej, na uczelni, w gazecie, z której działem kultury współpracuje, w galeriach sztuki, pełno zadowolonych z siebie mężczyzn. Pewnych siebie, obnoszących swój zawodowy sukces, chwytających każdą zawodową okazję, płynących z prądem zawodowych mód, brylujących na wernisażach i salonach. Niesympatycznych karierowiczów przekonanych o swojej wielkości, patrzących z góry na Karolinę, a może na inne kobiety też. Kariera, prestiż i status - to ich cel.
 
Cóż, okazuje się, że Szwecja, ten równościowy raj, wcale tak bardzo nie różni się od naszego świata. Samotność, poczucie pustki są wszędzie takie same.  
 
I na koniec jeszcze jedna uwaga - podobnie jak w "Tej drugiej" oprócz wnikliwego portretu bohaterki czytelnik znajdzie także skupione na detalach i szczegółach opisy. Dzięki nim świat, w jakim obraca się Karolina, można sobie znakomicie wyobrazić. 

Popularne posty