Yossi Granovski "Adżami. Opowieści z Jafy"

Ponieważ na literaturę izraelską mam nastawiony mój czytelniczy

radar, co nie oznacza, że czytam każdą książkę z tego literackiego obszaru, postanowiłam sięgnąć po zbiór opowiadań Yossiego Granovskiego "Adżami. Opowieści z Jafy" (Filtry 2023; przełożył Roman Vater). Na początek parę słów o pisarzu, o którym dotąd nic nie słyszałam, potem o Adżami i Jafie. Droga  urodzonego w 1952 roku Yossiego Granovskiego do zawodowego zajmowania się literaturą nie była typowa. Najpierw długo służył w wojsku i służbie granicznej, co było sposobem na uniknięcie bezrobocia, dopiero jako trzydziestolatek ukończył studia prawnicze, potem pracował w policji, skąd zwolniono go, kiedy ukończył czterdzieści jeden lat. Wtedy na stałe wszedł w literacki świat - został bibliotekarzem w Jafie, gdzie od lat mieszka, pracował w piśmie literackim, promował młodych poetów z Jafy, głównie arabskich piszących po hebrajsku. Sam mówi bardzo dobrze w ich rodzimym języku. Wprawdzie tworzył już w czasie, kiedy służył w wojsku, ale pierwszy zbiór opowiadań wydał dopiero w roku 2004. Od tamtej pory ukazało się ich kilka. Bohaterami są  najczęściej Żydzi i Arabowie, mieszkańcy Jafy, jego przybranej małej ojczyzny. Przybranej, bo urodził się w Tel Awiwie.

Od 1950 roku Tel Awiw i Jafa to jeden miejski organizm, ale kiedyś, przed powstaniem Izraela, ta druga była tętniącym życiem miastem arabskim z dużym portem. Stanowiła najważniejszy ośrodek ekonomiczny i kulturowy arabskiej Palestyny, która najpierw była częścią Imperium Osmańskiego, a po jego upadku i powstaniu Turcji mandatowym terytorium brytyjskim, czyli chyba tylko trochę lepiej niż kolonią.  Tel Awiw został założony przez Żydów przybywających do ziemi przodków. Już za Brytyjczyków wybuchło w Jafie arabskie powstanie, ale prawdziwy dramat rozegrał się tuż przed proklamacją Izraela. Chociaż zgodnie z planem ONZ-etu Jafa miała zostać arabską eksklawą w nowym państwie, jeszcze przed ogłoszeniem niepodległości najpierw prawicowa milicja zburzyła jedną z dzielnic miasta, potem Hagana  oblegała je i ostrzeliwała, aż obrońcy się poddali. Kiedy dzień później w Tel Awiwie ogłoszono deklarację niepodległości, zaczął się eksodus arabskich mieszkańców Jafy. W sumie uciekło ich około sto tysięcy. Pozostałych, około czterech tysięcy, stłoczono w dzielnicy Adżami, którą na rok wojsko izraelskie otoczyło drutem. Wyjść stamtąd można było tylko z pomocą specjalnej przepustki. Taki to paradoks - ci, którzy byli prześladowani, zaczęli prześladować innych. Ci, których zamykano w gettach, sami stworzyli getto. To zaledwie ułamek tego, czego dowiedzieć się można z bardzo ciekawego posłowia Romana Vatera, tłumacza książki, znawcy Izraela, gdzie studiował i przez kilka lat mieszkał.

Wybrane do polskiego wydania opowiadania zgromadzone w książce "Adżami. Opowieści z Jafy" pochodzą z różnych  zbiorów, co daje się odczuć, ale o tym za chwilę. Ich akcja rozgrywa się albo jeszcze przed rokiem 1948, albo na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Pokazują zmianę, jaka zaszła w Jafie, która traci swoją rangę i z ważnego, ruchliwego arabskiego miasta staje się po powstaniu Izraela miejscem zasiedlanym głównie przez ubogich żydowskich imigrantów z Bułgarii i Maroka. Roman Vater pisze wprost o transformacji Jafy w "slumsy" południowego Tel Awiwu.

Muszę przyznać, że początkowo byłam rozczarowana. Nie żebym żałowała lektury, ale spodziewałam się czegoś, co mnie zachwyci albo zainteresuje, albo poruszy. A najlepiej wszystko na raz. Nie ukrywam, że wolę powieści, kiedyś opowiadań nie czytałam prawie w ogóle, od kilkunastu lat to się zmieniło, chociaż nadal chętniej sięgam po dłuższe formy. Opowiadanie, przynajmniej w moim przypadku, łatwiej przemyka, przelatuje w trakcie lektury. Aby ze mną zostało, aby się osadziło, musi mieć to coś, co przytrzyma  emocje i przykuje uwagę. W krótkiej formie znacznie o to trudniej. I właśnie trzy pierwsze opowiadania, a w sumie jest ich w tym zbiorze tylko sześć, nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Nie bardzo umiałam się w nich odnaleźć. Ich bohaterem i narratorem jest Ahmed, który urodził się i mieszkał w arabskiej wiosce, dopiero potem osiadł w Jafie. Z pierwszego opowiadania dowiadujemy się, jak to się stało, że zamiast skończyć studia prawnicze, został handlarzem towaru, czyli mówiąc wprost narkotyków, głównie opium. 

To takie opowieści łotrzykowskie. Ahmedowi przytrafiają się różne nieprawdopodobne historie, z których wychodzi obronną ręką, bo szczęście mu sprzyja, a najczęściej on mu pomaga sprytem i dzięki najrozmaitszym koneksjom, które zdobył, parając się handlem towarem. Jego wspomnienia sięgają dzieciństwa, czyli czasów pierwszej wojny, kończą się po czterdziestym ósmym roku. Gdzieś w tle tych łotrzykowskich opowieści jest życie codzienne. Już w tych trzech opowiadaniach obserwujemy przemianę tego świata. Ale może dlatego, że są one bardzo krótkie, nie podziałały na mnie jakoś specjalnie. Przełom nastąpił w czwartym, którego narratorem i bohaterem też jest Ahmed. Chociaż znowu na pierwszy plan wybija się łotrzykowska historia, to jest tu coś więcej. To już czas po czterdziestym ósmym roku, kiedy większość arabskich mieszkańców uciekła z Jafy. Ahmed opowiada o tym, jak mu się udało do niej wrócić. Tym razem historia tego miejsca, naszkicowana kilkoma obrazami pokazanymi bez patosu, zwyczajnie, może nawet w nieco żartobliwym, bo gawędziarskim tonie, chwyciła mnie za serce. Bo umiem wyobrazić sobie, jakie ludzkie tragedie kryją się za tymi kilkoma rzuconymi niedbale zdaniami. 

Ale prawdziwie zachwyciły mnie dwa ostatnie opowiadania, zdecydowanie dłuższe niż poprzednie, stanowiące ponad dwie trzecie całości. To Opowieść Nasifa i Opowieść Ibrahima. Ich bohaterem nie jest już Ahmed, a akcja toczy się po proklamowaniu Izraela. I to w nich najlepiej widać zachodzące w Jafie zmiany - napływ Żydów z państw Maghrebu czy z Bułgarii, przejmowanie przez nich mienia arabskiego. Trudno ich osądzać, sami niewiele mają, zostawili za sobą wszystko, co posiadali, muszą budować swoje życie na nowo. Do zostawionych przez Arabów domów każą im się wprowadzać urzędnicy. Bohaterowie tych opowiadań, którzy pamiętają dawną Jafę, obserwują te zmiany. Nie ma już niektórych miejsc, inne zmieniły właściciela, zamiast brytyjskich policjantów czy urzędników są żydowscy. Jest w tym dużo nostalgii za dawnym światem, ale nie zawsze złość. Cóż, trzeba się w nim na nowo odnaleźć, jakoś urządzić. Ale są też ludzkie tragedie. I to one tak bardzo mnie poruszyły. Historia nieszczęśliwej miłości Żydówki i Nasifa, Araba z Bengazi, który oficjalnie jest Żydem, a historia o tym, jak do tego doszło, utrzymana jest nadal w łotrzykowskim tonie znanym z czterech pierwszych rozdziałów. Równie mocno porusza opowieść o czarnym Ibrahimie pochodzącym z Sudanu, który, a jakże, też zdobywa żydowskie papiery, i jego przyjacielu At-Tyczu. Mamy tu nieszczęśliwą miłość, opowieść o meandrach przyjaźni Ibrhima i At-Tycza, żydowskich  imigrantów, wiele ciepła, ale i ogromny smutek. Granowski pisze o arabskich mieszkańcach Jafy, jakby był jednym z nich, nie egzotyzuje ich, oddaje im podmiotowość i znakomicie pokazuje, że życie nie jest proste, a świat czarno-biały. Po każdej stronie są ludzie dobrzy, uczciwi i źli. Jest w tych opowieściach melancholia, nostalgia i smutek, ale też dużo energii i przekonania, że trzeba życie składać na nowo. Tak więc ostatecznie jestem na tak i polecam tę książkę, nawet bardzo. 

A na koniec kilka refleksji około wydawniczych. Może lepiej przeczytać posłowie przed lekturą opowiadań? Może wtedy będzie w nie łatwiej wejść? No i szkoda, że dostajemy taki skromny wybór. Może lepszą decyzją byłoby wydanie większego tomu z wyraźnym podziałem na opowiadania o Ahmedzie i innych bohaterach? Z informacji o autorze wnoszę, że historii o Ibrahimie czy Nasifie jest chyba więcej. Pewnie wydawnictwo, a może to decyzja tłumacza, chciało dać przegląd twórczości Granowskiego. Mam nadzieję, że za tą pierwszą książką, pójdą następne.

Marie NDiaye "Zemsta należy do mnie"

Ponieważ temat nierówności klasowych, awansu społecznego

znajduje się w kręgu moich zainteresowań, nie mogłam ominąć powieści "Zemsta należy do mnie" Marie NDiaye uznawanej za jedną z ważniejszych współczesnych francuskich autorek (Filtry 2023; przełożyła Magdalena Kamińska-Maurugeon). Tym bardziej, że zbiera bardzo dobre recenzje. Jak czytam na stronie wydawnictwa, pisarka opublikowała ponad dwadzieścia książek i wiele sztuk teatralnych. Przydałaby się precyzja - zbiorów opowiadań? powieści? esejów? Wszak sztuka teatralna to też książka. Za powieść "Trzy silne kobiety", która ukazała się w Polsce w roku 2010, dostała Nagrodę Goncourtów.

"Zemsta należy do mnie" to historia adwokatki, mecenas Susane, mającej bronić kobiety, która zamordowała troje swoich dzieci. Kiedy do kancelarii wkracza mąż morderczyni, aby powierzyć mecenas Susane tę sprawę, jest pewna, że zetknęli się już kiedyś w dzieciństwie. Ona była dziesięcioletnią dziewczynką, on miał pięć lat więcej. To trwające zaledwie kilka godzin  spotkanie wywarło na niej ogromne wrażenie. Może nawet zdecydowało o jej dalszych losach. Ale czy rzeczywiście to on? Mężczyzna niczym nie zdradza, że ją rozpoznaje. Odtąd mecenas Susane wpada w rodzaj obsesji - za wszelką cenę będzie próbowała dowiedzieć się od matki, z którą wtedy była w domu jego rodziców, jak się nazywali. Jej natarczywość w tej kwestii doprowadzi do rodzinnego konfliktu.  Czy mąż morderczyni i tamten chłopak to ta sama osoba? Co się wtedy wydarzyło między nimi? Te pytania powracają niczym mantra. Mecenas Susane pamięta swoją wersję tej historii, ale czytelniczki i czytelnicy mogą podejrzewać, że coś wyparła. A może jednak nie? To tylko jedno z niedopowiedzeń w tej powieści, zapewne celowych.

Muszę przyznać, że mam problem z książką Marie NDiaye. Z jednej strony bardzo mnie wciągnęła, połknęłam ją niemal w jeden dzień. Z drugiej miałam poczucie oczywistości poruszanych problemów. Może za dużo się na te tematy naczytałam i nasłuchałam? Jeden z nich to wspomniany już awans społeczny. Mecenas Susane wywodzi się z klasy ludowej, jak to się dziś mówi. Skończyła studia prawnicze, pracowała w dużej kancelarii adwokackiej, ale w końcu postanowiła iść na swoje. Na razie nie wiedzie się jej najlepiej, prowadzi kilka drobnych spraw, obrona morderczyni może stać się przełomem w jej solowej karierze. Niby osiągnęła dużo, ale nie jest z siebie zadowolona. Rodzice są z niej dumni, a ona ma wrażenie, że ich oszukuje, że nie znają jej prawdziwej sytuacji. Prowadzi ascetyczny i samotniczy tryb życia. Stara się być jak najbardziej korekt i na czasie. Dlatego zatrudnia do pomocy w domu imigrantkę z Mauritiusa, chociaż żadna pomoc nie jest jej potrzebna. Traktuje to w kategoriach aktywistycznych. Z tego samego powodu za darmo prowadzi starania o zalegalizowanie pobytu jej i jej rodziny. Nie chcąc w niczym urazić młodej kobiety, daje sobą manipulować. Zaczyna się między nimi toczyć dziwna gra, w której to mecenas Susane jest tą słabszą stroną. Może dlatego, że chociaż coś osiągnęła, wprawdzie nie tak dużo, jak by chciała, ale jednak, wciąż czuje się bardzo niepewnie. 

Jej historię poznajemy za pośrednictwem trzecioosobowego narratora w bardzo specyficzny sposób. Fakt, że nigdy nie dowiemy się, jak ma na imię bohaterka, a narrator mówi o niej zawsze mecenas Susane, sprawia, że obserwujemy ją niczym jakiś obiekt, z dystansu. Mnie ten zabieg kojarzy się z narracją w filmach przyrodniczych. Taki sposób opowieści sprawił, że nie potrafiłam złapać kontaktu z bohaterką. Nie współczułam mecenas Susane, za to  irytowały mnie jej postawa i nijakość. Ale czy można traktować ją jak bohaterkę z krwi i kości? Dla mnie jest raczej figurą uosabiającą kobietę, która wspięła się w hierarchii społecznej, ale nadal czuje się niepewnie i stale jest gdzieś pomiędzy. Nie przynależy już do świata rodziców, czuje się w ich domu wyobcowana, ale nie nawiązała kontaktów ze swoim nowym środowiskiem. Drażni mnie też sposób przedstawienia jej konfliktu z rodzicami. Właściwie o co się kłócą? Co tak bardzo rozkminiają? W ogóle mam takie wrażenie, jakby ta powieść zawieszona była gdzieś pomiędzy realizmem, a ... no właśnie czym? Nawet nie bardzo umiem to nazwać. Teraz przychodzi mi do głowy termin przypowieść. Więc może moje zdroworozsądkowe pytania i wątpliwości nie mają w tym wypadku racji bytu? Dlaczego na przykład bohaterka nie próbuje zapytać męża morderczyni, gdzie mieszkał w dzieciństwie? Jego odpowiedź mogłaby od razu rozwiać jej wątpliwości, nie musiałaby dręczyć swymi pytaniami matki.

Drugi temat, który mnie wydał się już przemielony na dziesiątą stronę, to historia morderczyni. Dlaczego zabiła swoje dzieci, które przecież kochała? Nie, to nie jest rodzina patologiczna. Ona była nauczycielką, dopóki nie urodziła pierwszego syna, jej mąż wykłada na uczelni. Mieszkają w eleganckim mieszkaniu, niczego im nie brakuje. Jak łatwo się domyślić, dostajemy tu oczywiście historię nieudanego małżeństwa, chociaż pozornie wszystko gra, rezygnacji z własnych ambicji, także awansu społecznego, udręczenia macierzyństwem, udawania. Każde z małżonków coś gra przed drugim, żadne nie jest szczere. Czasem myślałam, że może wystarczyłaby rozmowa, aby uniknąć nieporozumień, ale historia zmierza w innym kierunku. Mąż oczywiście okazuje się tyranem i psychicznym przemocowcem. To prawda, że wiele jest takich związków, sama znam podobne, strasznie mnie zawsze irytuje, kiedy kobieta pozwala robić z siebie służącą własnej rodziny, więc temat jak najbardziej ważny, problem w tym, że tutaj dostajemy wszystko kawa na ławę. Czytając opowieść żony, a potem wersję męża, myślałam sobie - no nie, znowu, ile można. Jakoś nie ma w tym żadnej finezji, wszystko podane jest na tacy.

Teraz, kiedy redaguję moją notkę, nasunęła mi się jeszcze jedna możliwa interpretacja powieści Marie NDiaye. Mamy tu trzy bohaterki, dwie reprezentują stary, syty świat, trzecia nowy, który dobija się do Europy. Wszystkie marzą o awansie społecznym - mecenas Susane i jej klientce się udało, ale nie są szczęśliwe, ta trzecia dopiero o ten awans walczy. One wydają się być pogrążone w marazmie, jakby wyczerpała je droga, którą przebyły, a może są rozczarowane osiągniętym celem i nie mają pomysłu, co dalej. Ona jest pełna wigoru, wie, czego chce i potrafi każdego owinąć sobie wokół palca. Nie, wcale nie jest sympatyczna. A więc może jest to opowieść o zmierzchu naszego świata?

Jak widać, mam z tą powieścią problem. Wciąga i irytuje jednocześnie, skłania do rozmaitych refleksji, porusza ważne tematy, ale w sposób, który mnie drażnił. To mój odbiór, bo recenzje ma bardzo dobre. Opinie czytelniczek i czytelników na rozmaitych portalach, gdzie z ciekawości zajrzałam, raczej też.     

Grzegorz Łyś "Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie"

Kiedy półtora roku temu ukazała się bardzo chwalona książka

Grzegorza Łysia "Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie" (W.A.B. 2021), pomyślałam, że chętnie bym po nią sięgnęła, ale biografia Malinowskiego to nie mój priorytet, więc z braku czasu na wszystkie lektury, na które miałoby się ochotę, nie wpisałam jej na listę książek oczekujących. Ale kilka miesięcy temu przeczytałam "Witkacego i kobiety. Harem metafizyczny" Małgorzaty Czyńskiej, gdzie Malinowski trochę się pojawia, a ostatnio szczególnie zelektryzowała mnie wiadomość o tym, że Karakter wydaje powieść Agnety Pleijel "Lord Nevermore" w nowym tłumaczeniu Justyny Czechowskiej. Zanim przeczytam książkę szwedzkiej pisarki, której bohaterowie wzorowani są na Witkacym i Malinowskim, postanowiłam sięgnąć po biografię tego ostatniego pióra Grzegorza Łysia. Natychmiast też wpisałam na wspomnianą listę niedawno wydaną książkę o Stanisławie Witkiewiczu, ojcu Witkacego.

I jak to zazwyczaj mam z biografiami, znowu dokonałam wielkiego odkrycia. No bo co wiedziałam o Bronisławie Malinowskim? Że przyjaźnił się z Witkacym, że w dramatycznym dla niego okresie po samobójczej śmierci narzeczonej zabrał go ze sobą na wyprawę na wyspy Oceanii - jestem prawie pewna, że nie bardzo miałam świadomość, iż konkretnie chodziło o Trobriandy - no i że napisał "Życie seksualne dzikich". Tyle. Myślę, że nie stanowię wyjątku. Jak zauważa Grzegorz Łyś, większość z nas nie ma pojęcia, jaką rolę w światowej antropologii odegrał Bronisław Malinowski. Jesteśmy dumni z Marii Skłodowskiej-Curie, a z jego znaczenia nie zdajemy sobie sprawy. 

Autor odtwarzając krętą i nieoczywistą drogę na naukowy szczyt bohatera swojej książki, pokazuje, jakim przełomem w antropologii w tamtym czasie było to, co zrobił Malinowski. Po pierwsze badania terenowe. Dziś to oczywistość, ale wtedy naukowcy zajmujący się tą dziedziną nie ruszali się zza biurek. Swoje teorie na temat innych społeczeństw snuli na podstawie doświadczeń misjonarzy, kupców, urzędników kolonii. Autor "Złotej gałęzi", uznany wtedy antropolog James Frazer, zapytany o to, czy odwiedził społeczności, o których pisze, odparł z dumą, że nie. Jego najdalsze podróże to Grecja i Włochy. To tę książkę przeczytał student Bronisław Malinowski, to ona stała się jedną z podwalin jego późniejszych zainteresowań, do których droga była jednak bardzo kręta i wcale nieoczywista, to on w końcu dokonał symbolicznego ojcobójstwa na jej autorze. W książkach i artykułach, które były rezultatem jego kilkuletnich badań terenowych na Trobriandach, stanął po stronie tych nielicznych, którzy kwestionowali teorię ewolucjonizmu głoszącą, że prymitywne ludy to relikt ewolucji, skamielina w ewolucyjnym łańcuchu, i późniejszą nieco teorię dyfuzjonizmu (rozprzestrzenianie się  kultury na inne obszary z jednego lub zaledwie kilku centrów). Uważał, że badane przez niego dzikie ludy, mają swoją kulturę, inną niż ludzie biali, ani lepszą, ani gorszą, i nie można patrzeć na nią przez pryzmat białego człowieka. Poza tym stał się jednym z twórców antropologicznej teorii funkcjonalizmu głoszącej, że każde zjawisko kulturowe ma jakąś funkcję istotną w systemie społecznym. Jak pisze autor jego biografii, stworzył pierwszy w historii nauki kompletny i do dziś najdoskonalszy opis pierwotnej społeczności plemiennej.

Grzegorz Łyś pokazuje też kontrowersje, jakie pojawiły się wokół Bronisława Malinowskiego, szczególnie, kiedy w latach sześćdziesiątych, długo po jego śmierci (1942), odkryto  dziennik nieprzeznaczony do druku. Kiedy decyzją żony został wydany w obszernych fragmentach, wywołał skandal, bo obrońca praw i tradycji dzikich w prywatnych notatkach bywał rasistą, zwolennik uprawnienia kobiet męskim szowinistą, a empatyczny badacz społeczny okazał się skrajnym egocentrykiem. Wielu jego dawnych uczniów odcięło się od niego. Z jednej strony pisał o Trobriandczykach: Oto nasi bracia. Mają kulturę podobnie jak my, niekiedy fascynującą. Chociaż ich kultura różni się od naszej, są tacy sami jak my. Z drugiej w swoim dzienniku w czasie pobytu na Cejlonie w drodze na Trobriandy zanotował: Czarne małpy udające Europejczyków w tramwaju dają mi poczucie wyższości rasy białej. Ale mniej więcej w tym samym czasie, kiedy wyszedł dziennik, odkryli go dla siebie postmoderniści i na nowo zainteresowano się jego dorobkiem. Jeszcze później, bo w latach siedemdziesiątych, na Trobriandach pojawili się turyści, dzieci rewolucji seksualnej. Zwabiła ich tam oczywiście najbardziej chyba znana jego książka "Życie seksualne dzikich".  Obrońcy Malinowskiego wskazują, że dziennik służył mu do wiwisekcji, a profesor Tokarska-Bakir uważała, że był dowodem jego depresji i rodzajem terapii. Wytykano mu też, że jego badania służyły państwom kolonialnym, szczególnie Imperium Brytyjskiemu. Autor twierdzi, że  badacz nie był apologetą kolonializmu, krytykował ingerencję państwa w życie tubylców. 

Bronisław Malinowski jawi się jako postać bardzo skomplikowana, pełna sprzeczności, zmagająca się z lękami, słabościami, niedoskonałościami, problemami ze zdrowiem. Klął, był snobem, prowokatorem, uwielbiał, kiedy go podziwiano, świadomie budował swoją legendę jako króla antropologii. Jednocześnie to ciepły, wrażliwy człowiek, pamiętał o bliskich, pomagał im, kiedy tego potrzebowali. Miał liczne grono oddanych zwolenników i uczniów, którzy go uwielbiali, inni jednak nie lubili go i dyskredytowali jego dorobek naukowy.  Angażowanie się w politykę od czasów młodości było mu obce, nie walczył w żadnej z wojen. W pierwszej, bo właśnie wtedy prowadził swoje badania na Trobriandach i nie przyszło mu nawet na myśl, aby je przerwać i zaciągnąć się na przykład do legionów. To między innymi z powodu tej apolitycznej postawy przyjaźni Bronia i Stasia, jeszcze  w czasach zakopiańskich, sprzeciwiał się ojciec tego ostatniego, szczery patriota. Osobna historia to związki Malinowskiego z kobietami - uwielbiał pakować się w sytuacje skomplikowane, w trójkąty. Uczuciowe burze długo nadawały sens jego egzystencji. Były przyczyną moralnych rozterek, cierpień, ale i ekscytacji.  Autor biografii skłania się ku stwierdzeniu, że miał też skłonności homoseksualne, które tłumił. To kolejny powód, dla którego nie przepadał za nim ojciec Witkacego. Podobne obawy, że uwiedzie ich syna, żywiła jego żona.

Bardzo ciekawe są rozdziały opowiadające o młodości Malinowskiego, szczególnie o jego związkach z Zakopanem, trudnej przyjaźni z Witkacym i Leonem Chwistkiem, ich wędrówkach po Tatrach i zażartych sporach światopoglądowych oraz dyskusjach. To w tamtym okresie autor biografii dopatruje się podwalin pod jego późniejsze zainteresowania. Przyjaciele byli świadkami różnego podejścia do sfery seksualnej. Z jednej strony dulszczyzna, hipokryzja i tabu. To świat mieszczański. Z drugiej swoboda i rozpusta w kurorcie, jakim stało się Zakopane. Na czas pobytu tam ci sami mieszczanie zawieszali normy społeczne obowiązujące w tej sferze życia. Z trzeciej strony swoboda artystów Młodej Polski, Przybyszewski i do tego pierwotny seks góralski. Na to wszystko napatrzył się młody Bronio. Grzegorz Łyś twierdzi, że bez Młodej Polski i bez Zakopanego nie byłoby Malinowskiego badacza. Wskazuje jeszcze jedną inspirację dla jego metody naukowej - badań terenowych. W taki sposób pracował jego ojciec, Lucjan, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, językoznawca, badacz dialektów śląskich i folkloru. Na całe miesiące znikał w Beskidzie Śląskim, zbierając materiały do swojej pracy. Czasem w tych wyprawach towarzyszył mu syn. Stosunek do ojca i matki to kolejny ważny wątek w biografii Malinowskiego.

Takich wątków jest w tej niezwykle ciekawej książce bardzo dużo. Zachęcam do lektury i odkrycia ich. Nie sposób oddać skomplikowanej postaci Bronisława Malinowskiego i jego pokrętnej drogi do naukowej kariery w tej krótkiej notce. Zresztą nie o streszczenie tu chodzi, a o lekturową inspirację.

Agnieszka Gajewska "Stanisław Lem. Wypędzony z Wysokiego Zamku. Biografia"

Powiedzieć, że literatura fantastyczno-naukowa nie leży w sferze

moich zainteresowań, to nic nie powiedzieć. Po prostu jej nie lubię, podobnie jak fantasy i w mniejszym stopniu groteski. Ale trochę głupio przynajmniej nie spróbować twórczości Stanisława Lema. Dlatego co jakiś czas sięgam po jedną z jego książek. Pierwsze były chyba "Dzienniki gwiazdowe", które poleciła mi dawno temu pewien bliski mi wówczas miłośnik pisarza. Potem "Powrót z gwiazd", kilka opowiadań z "Bajek robotów" i z "Cyberiady". Wreszcie stosunkowo niedawno zachwyciłam się "Solaris", do której to powieści przymierzałam się od dawna, ale jakoś się nie składało, a wreszcie złożyło się po obejrzeniu jej teatralnej adaptacji. W tym kontekście nie dziwi, że nie zainteresowałam się aż tak bardzo, aby po nią sięgnąć, wydaną w 2017 roku biografią pisarza pióra Wojciecha Orlińskiego. Wysłuchałam tylko kilku bardzo ciekawych rozmów z jej autorem, ale to tyle. Jednak kiedy kilka lat później ukazała się książka Agnieszki Gajewskiej "Stanisław Lem. Wypędzony z Wysokiego Zamku. Biografia" (Wydawnictwo Literackie 2021), postanowiłam ją przeczytać. Może dlatego, że więcej się o niej mówiło? Miała na ogół bardzo dobre recenzje, a w rezultacie została nominowana do Nike i zdobyła Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii esej. Decyzja okazała się trafna - połknęłam ją niemal jednym tchem.

Kiedy niedawno opowiadałam znajomym, że przeczytałam biografię Lema, zdziwili się. Dlaczego? Bo życie pisarza wydało im się znane i niespecjalnie interesujące. Zapytali mnie, czy dowiedziałam się czegoś nowego. Nie, wcale nie zaskoczyła mnie ta wypowiedź w ustach ludzi czytających, a nawet zajmujących się literaturą zawodowo, bo i ja myślałam podobnie, oczywiście zanim zabrałam się za książkę. Wiadomo, Lem wielkim pisarzem był, urodził się we Lwowie, skończył medycynę, potem zaczął pisać, mieszkał w Krakowie, przez jakiś czas w Austrii, był ateistą, miał żonę i syna. I wszystko jasne. Im głębiej wchodziłam w książkę Agnieszki Gajewskiej, tym bardziej przekonywałam się, że to pozory - Lem stanowił dotąd tylko jakąś plamkę w obszarze mojej wiedzy. Nie da się przecież sprowadzić życia człowieka do tych kilku informacji. Bardzo często podobnie mam z innymi biografiami. Niemal zawsze odkrywam cały ocean ciekawych informacji. Co w takim razie znalazłam w opowieści o życiu Stanisława Lema?

Po pierwsze okres lwowski, a szczególnie jego okupacyjne przeżycia  i ich konsekwencje, które odcisnęły się na losie pisarza. Wprawdzie coś już na ten temat wiedziałam z wywiadów, których udzielał Wojciech Orliński, ale to były tylko strzępki, urywki, tym razem weszłam w to głębiej. Teraz nie jest już tajemnicą, że pisarz urodził się w żydowskiej rodzinie Lehmów, bo tak brzmiało ich nazwisko, które dopiero po wyjeździe ze Lwowa przybrało znaną nam formę. Jego rodzice nie byli Żydami religijnymi. Do wybuchu wojny wiódł Lem wygodne życie dziecka i młodzieńca z dobrego, mieszczańskiego domu. Wprawdzie nie byli rodziną bardzo zamożną, ale ojciec lekarz mógł zapewnić żonie i synowi wygodną egzystencję. Potem Lem był świadkiem i uczestnikiem dramatycznych wydarzeń, jakie rozegrały się we Lwowie w czasie niemieckiej okupacji, ukrywał się on i ukrywali się jego rodzice, często musieli zmieniać kryjówki. Ocaleli z Zagłady, ale większość ich krewnych zginęła. Odetchnęli, kiedy Lwów został wyzwolony spod niemieckiej okupacji. Ale tamte przeżycia, strach, pogromy, obrazy stosów zmasakrowanych trupów, które miał w pamięci, i wyjazd ze Lwowa położyły się cieniem na jego życiu. Tęsknił za swoim miastem rodzinnym do śmierci, ale nigdy nie odważył się pojechać ani tam, ani do Ukrainy mimo licznych zaproszeń. Przejmujący jest list, który napisał już z Krakowa do swojego kuzyna Władysława Hemara.

Piszę chaotycznie. Ale to naprawdę za wielkie wymaganie, żeby pisać o tym, co było. Trzeba jakoś omijać, ostrożnie dobierać słów, bo znowu się zbudzi. Obecnie szukam drogi do samego siebie, jakże mam ją znaleźć do innych?  

Ratunkiem stało się pisanie. Echa tamtych przeżyć po wielu latach pobrzmiewają w innym liście pisanym do jednego z tłumaczy.

Bardzo długo nie śmiałem zdecydować się na posiadanie dziecka (...), bo też świat wydaje się na ogół miejscem b. kiepsko urządzonym na przyjęcie ludzi, szczególnie kiedy miało się właśnie takie doświadczenia, które stały się naszym udziałem. Ale cóż - jest czas umierania i czas życia.

Ze strachu starannie ukrywał swoje pochodzenie, ale demony odżyły w Marcu 1968 roku. W tamtych wojennych doświadczeniach można doszukiwać się przyczyn nawracających okresów nigdy niezdiagnozowanej depresji  i ostrożnej postawy politycznej. Pisarz panicznie bał się, że bezpieka wyciągnie na światło dzienne jego pochodzenie, dlatego niechętnie wypowiadał się na tematy polityczne, nie angażował się w protesty, nie podpisywał żadnych listów napisanych przez opozycję ani apeli. Swoje myślał, ale dzielił się refleksjami tylko z najbliższymi przyjaciółmi. W korespondencji też musiał być ostrożny, bo miał świadomość, że jego listy mogą być czytane przez niepowołane osoby. Dopiero kiedy wyjeżdżał za granicę w tym, co pisał z wolnego świata mógł być szczery. Jego ostrożna postawa wynikała także z obsesji, że musi zarabiać - z wojennych doświadczeń wyniósł przekonanie, że pieniądze mogą uratować życie. Dlatego wolał się nie wychylać, aby nie zostać objętym zakazem druku. Poza tym był przekonany, że protesty niczego nie zmienią. Podziwiał swojego przyjaciela, też pisarza, Jana Józefa Szczepańskiego, który przyjął inną postawę, za co zapłacił właśnie takim zakazem.

Zupełnym zaskoczeniem była dla mnie pisarska droga Lema. Odkąd pamiętam przecież wielkim i sławnym autorem był. Jakoś nie miałam świadomości, że jego najważniejsze powieści powstały stosunkowo wcześnie do roku 1968. Potem zmagał się z licznymi rozczarowaniami gatunkiem literackim, którym się parał, kryzysami twórczymi, metodą pisania (wiecznie niszczył i palił swoje rękopisy, zaczynał od nowa), nawałem rozmaitych drobnych prac oraz zleceń - felietonów, esejów - i obowiązków związanych z korespondencją oraz obsługiwaniem swojej twórczości, jednym słowem z tym wszystkim, co powinien robić za niego sekretarz, którego zatrudnił dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Czuł się niedoceniany, szczególnie w Polsce, długo najbardziej popularny był w Związku Radzieckim. Kiedy przyszła prawdziwa sława, nie zawsze potrafił się nią cieszyć - przeszkodę stanowiły nawracające stany depresyjne, alienacja, poczucie osamotnienia, rozczarowanie światem, pesymizm i stan zdrowia. Zawsze drażliwy na swoim punkcie z czasem coraz gorzej znosił krytykę, a jego przekonanie o swojej racji i apodyktyczność rosły. Zdecydowanie nie był łatwym człowiekiem. 

Zaskakująco współczesne są jego przemyślenia na temat Zachodu, do jakich skłaniały go obserwacje poczynione w czasie  wyjazdów. Już wtedy krytykował zachłyśnięcie się ZSRR, za to niewspółmierne atakowanie Stanów i nadmierny konsumpcjonizm. Po 1989 roku szybko rozczarował się polską rzeczywistością. Zajmował zdecydowane stanowisko w kwestiach takich jak aborcja, prawa kobiet, zwierząt, klimatu, wpływu Kościoła na życie ludzi i państwo, brunatnienie Polski. Dziś z takimi poglądami stałby zdecydowanie po lewej stronie. No i byłby jeszcze bardziej przerażony.

Warto sięgnąć po książkę Agnieszki Gajewskiej. Jest w niej oczywiście znacznie więcej, choćby cała sfera jego zainteresowań filozoficznych i naukoznawczych. Po lekturze nabrałam wielkiej ochoty na sięgnięcie po kolejne utwory Lema, bo autorka poświęca im sporo miejsca, o czym nie wspomniałam. A gdybym miała więcej czasu, z ciekawości przeczytałabym biografię pisarza pióra Wojciecha Orlińskiego. Tak dla porównania.

Popularne posty