Antoni Libera "Madame"

Wspominałam już kiedyś w tych zapiskach, że w zasadzie nie czytam polskiej beletrystyki współczesnej. Pewnie to błąd, pewnie powinnam, wiem, co się wydaje, jestem na bieżąco, ale zawsze zwycięża inna literatura. Zatem "Madame" Antoniego Libery (Znak 1999) to wyjątek. Czemu zawdzięcza takie wyróżnienie? Trochę przypadkowi (że akurat teraz), trochę pochlebnym głosom znajomych, które docierały do mnie co jakiś czas. Czy warto było? Na pewno tak.

Akcja "Madame" osadzona została w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku i już tylko to może być ciekawe dla czytelnika. Życie codzienne w komunistycznej, gomułkowskiej Polsce. Napisałam codzienne trochę na wyrost. Nie znajdziemy tu narzekań na braki w sklepach, kolejek, opisów ciasnych mieszkań, jednym słowem całej tej komunistycznej udręki codzienności. Jest za to obraz zniewolenia, zamknięcia, utraty wolności, zmagań z cenzurą, dwójmyślenia, koniecznych, obrzydliwych kompromisów, układów w pracy, gdzie awansują partyjne miernoty. Bohaterowie tej powieści to przedwojenna inteligencja i jej dzieci. Mają mieszkania pełne książek, dbają o wykształcenie swoich synów i córek, znają języki obce, chodzą do teatru, kina, na wystawy. Słuchają Wolnej Europy i doskonale wiedzą, w jakim kraju przyszło im żyć. Są przyzwoitymi moralnie pięknoduchami, którzy za nic nie zniżą się do niskich zachowań, a jeśli ulegną chwilowej słabości, natychmiast poczują się zbrukani i niegodni. Dotkliwie odczuwają brak swobody, zamknięcie w granicach swojego kraju, ograniczenie kontaktów ze światem. To, co dzisiaj dla nas jest normą, nad którą się nawet nie zastanawiamy, dla nich było obiektem zazdrości, czymś niewyobrażalnym. Problem w powieści został tym bardziej wyostrzony, że troje spośród bohaterów to romaniści, miłośnicy języka i kultury francuskiej. W ich przypadku brak wolności jest szczególnie dotkliwy, właściwie uniemożliwia im zawodowy rozwój. Aby Jerzyk, pracownik uniwersyteckiej romanistyki, mógł wyjechać na konferencję naukową, musi przebyć upokarzającą drogę przez mękę i liczyć na wyrozumiałość francuskich kolegów, którzy pobłażliwie zaakceptują idiotyczne wymagania komunistycznej władzy. Poczucie wolności, swobody i lekkości, jakie odczuwa za każdym razem, kiedy z trudem, kosztem wyrzeczeń, uda mu się wyjechać do Francji, jest nieporównywalne z niczym. I nieważne, że musi tam oszczędzać na wszystkim, że dla Francuzów jest pariasem zza żelaznej kurtyny. Za to powrót do kraju jest tym bardziej bolesny. Nic dziwnego, że z całych sił zgorzkniały Jerzyk odradza narratorowi studiowanie romanistyki. W zniewolonym kraju jest to zajęcie bezsensowne.

Najbardziej jednak swoją niewolę odczuwa tytułowa madame, trzydziestokilkuletnia piękna i niedostępna Wiktoria, nauczycielka francuskiego i dyrektorka liceum, w którym uczy się narrator. Dlaczego? Bo ona wolność utraciła! Wyobraźmy sobie młodą kobietę urodzoną i wychowaną we Francji, która nagle za sprawą decyzji ogarniętego obsesją strachu ojca musi zostawić swoje dotychczasowe życie i zamieszkać w kraju, którego nie zna i nie rozumie. Francja i Polska wtedy, w tamtym czasie podziału Europy to kompletnie różne planety! Wprawdzie po ulicach Warszawy nie chodzą białe niedźwiedzie, jak sądzili niektórzy, ale jest zgrzebnie, szaro i przede wszystkim potwornie ciasno. Nic dziwnego, że czuje się jak zamknięta w klatce, schwytana w pułapkę. Jest nieszczęśliwa i samotna, zrobi wszystko, żeby wyjechać, co w jej przypadku oznacza odzyskanie utraconej wolności. Madame żyje tu, ale nie jest stąd. Obca, wyniosła, tajemnicza, niedostępna, prawie nierzeczywista, jest jak barwny ptak na tle komunistycznej szarzyzny. Inaczej się ubiera, pachnie francuskimi perfumami, nawet jej dyrektorski gabinet pełen jest francuskiej literatury. Kiedy narrator domyśla się, co dzieje się, kiedy gasną światła w jej mieszkaniu, nie może pogodzić się z myślą, że ktoś zaklęty w tak pięknej, doskonałej formie pozwala się zbrukać żywiołowi natury, fizyczności, po prostu seksu (to słowo nie pada w powieści). Pewnie z tych wszystkich powodów madame rozbudza wyobraźnię swoich uczniów, staje się obiektem ich szczeniackich westchnień. Najlepiej opowie o pięknej Wiktorii zakochany w niej narrator. Oddaję mu głos:

"Całym swoim jestestwem mówiła "nie" temu światu. Wyglądem, manierami, językiem, inteligencją. Była niemym wyrazem, że tkwimy w bagnie i w bzdurze, a można żyć inaczej."

Ona marzy o ucieczce, bo tylko tak może odzyskać utraconą wolność, a on (narrator), uczeń liceum, później student romanistyki (mimo wszystko), dzięki sztuce chce ujarzmić życie, uczynić je barwnym, ciekawym, niezwykłym, a przez to możliwym do udźwignięcia. Początkowo robi to może nie całkiem świadomie, potem, kiedy coraz lepiej zdaje sobie sprawę z osaczającej go beznadziei, sztuka (pisanie) staje się ratunkiem. Od dawna ten skażony literaturą, skłonny do mitomanii młodzieniec teatralizował  i upiększał swoje życie. Wyrósł w przekonaniu, że dawniej było ciekawiej, a on za wszelką cenę nie chciał dopuścić, aby było nudno. Dlatego do końca nie możemy mu zaufać. Ile jest prawdy, a ile legendy w opowieści, którą przed nami rozpostarł? Jaka jest prawda o madame i jego afekcie do niej? Nieważne przecież, jak było, ważne, co nam o tym opowiada, tworząc legendę.

Czytelniku tej notki, być może domyślasz się już, że powieść Libery to, także, kolejny wariant opowieści o dojrzewaniu artysty. Taki portret artysty z czasów młodości. Dlatego być może narrator, podobnie jak madame, jest trochę postacią nierzeczywistą. Zbyt dojrzały, zbyt mądry, zbyt elokwentny, zbyt świadomy siebie. Erudyta, świetnie poruszający się w morzu literatury i sztuki, znakomicie władający francuskim. Stąd tak dużo w tej powieści żonglerki literackiej: cytatów, aluzji, nawiązań i odwołań do Conrada, Manna, Becketta, Dantego, Racine'a, Żeromskiego i wielu innych. Nawet śledztwo w sprawie madame, jakie prowadzi narrator, jest oparte na literackiej zabawie, której trzeba uważnie się przyglądać.

Ciekawa, erudycyjna powieść, na którą na pewno warto zwrócić uwagę.

Siegfried Lenz "Muzeum ziemi ojczystej". Literacka podróż na przedwojenne Mazury.

Po paru miesiącach wróciłam do odkrytego dzięki znajomym Lenza i przeczytałam kolejną jego grubą powieść "Muzeum ziemi ojczystej" (Czytelnik 1991). Jak poprzednio, tak i teraz nie zawiodłam się. Czytajcie Lenza! Mam ochotę zakrzyknąć. Nie będę powtarzała informacji o pisarzu, zainteresowanych odsyłam do mojej notki o "Lekcji niemieckiego", przejdę od razu do rzeczy.
O czym jest powieść niemieckiego autora? O miłości do Mazur, naszych Mazur, co to może wkrótce zostaną uznane za cud natury. Czy na pewno naszych? Nie lubimy pamiętać, że tereny te w przeszłości miały skomplikowaną historię: były częścią państwa krzyżackiego, lennem polskim, Księstwem Pruskim, po pierwszej wojnie w wyniku plebiscytu stały się najbardziej wysuniętą na wschód rubieżą Niemiec (Prusy Wschodnie) i dopiero po drugiej wojnie w wyniku nowego podziału Europy stały się nasze. Zamieszkiwali te tereny przede wszystkim Polacy, Niemcy i Litwini, ale miejscowa ludność utożsamiała się ze swoją małą ojczyzną, Mazurami: krainą lasów, jezior, pagórków. Kto zna te tereny, jeszcze i dziś dostrzeże różnice: odmienną architekturę, rozsiane tu i ówdzie resztki krzyżackich zamków, może drobne odmienności języka. Głośna przed kilku laty, a wracająca dziś,  sprawa Agnes Trawny czy emigracja tutejszej ludności do Niemiec w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku to echa przedwojennej historii. Tu dygresja osobista. Jeden z moich wujków wżenił się w mazurską rodzinę. Najbliżsi krewni jego żony, mojej ciotki, jeden po drugim wyjeżdżali do Niemiec. Nie bardzo to rozumiałam. Kim są? Dlaczego tam jadą? Są Mazurami, nie czują się ani Polakami, ani Niemcami, tłumaczyła mi mama. Nie wiem, ile wtedy z tego pojęłam. Od dawna nie jestem już dzieckiem, znam zawiłą przeszłość, ale dziś dzięki Lenzowi na nowo odkrywam skomplikowaną, fascynującą i tragiczną historię tych terenów. To trochę jak wyprawa w inny świat. Jeśli, czytelniku tej notki, wykażesz jeszcze trochę cierpliwości, uchylę  zasłonę i zabiorę cię w podróż na przedwojenne Mazury.
Akcja powieści rozpoczyna się jeszcze przed pierwszą wojną światową w pięknie położonym nad jeziorami miasteczku Łukowiec (nazwa najprawdopodobniej zmyślona, miejsce pewnie nie, ale na kartach książki pojawia się wiele doskonale nam znanych miejscowości np. Giżycko), kończy w nadmorskiej wiosce w Szlezwiku najprawdopodobniej w latach siedemdziesiątych. W tym czasie przetacza się przez Europę historia, która burzy chwilowo a w końcu na stałe mazurski świat narratora, Zygmunta Rogalli. Więc najpierw jest pierwsza wojna: miasteczko kilkakrotnie przechodzi z rąk niemieckich  do rosyjskich i odwrotnie. Toczy się nawet jakaś bitwa. Potem przychodzi czas plebiscytowej kampanii i wreszcie radosny dzień dokonania wyboru, dla zdecydowanej większości święto niezmącone niepewnością wyniku, święto triumfu nad polską mniejszością. Potem lata spokoju, stabilizacji, aż wreszcie jakoś tak niepostrzeżenie rodzi się faszyzm. I znowu  nieoczekiwany wybuch kolejnej wojny, która, poza dramatycznym początkiem, pozostawia ten zakątek we względnym spokoju. Aż przychodzą Rosjanie i trzeba uciekać. To najtragiczniejszy i najdramatyczniejszy epizod powieści. Odwrót zimą, w śniegu i mrozie, przez opuszczone tereny bombardowane przez Rosjan. Noclegi gdzieś w przydrożnych rowach przy ognisku, głód, brud, śmierć chorych i słabszych, niekończące się oczekiwanie na miejsce na statku, jedynej drodze ucieczki. Ale pierwszeństwo mają ranni żołnierze, więc cierpliwie trzeba czekać. A to nie koniec gehenny: jeden ze okrętów zostaje trafiony. Krzyk, płacz, wołanie o ratunek. Ale czy da się dla nich coś zrobić? Nic! Można tylko bezradnie patrzeć, jak pod wodą toną twoi sąsiedzi, i dziękować Bogu, że to nie twój statek został trafiony przez samolot wroga. Co ma myśleć polski czytelnik, który śledzi te dramatyczne wydarzenia? Trudno, czytając te przygnębiające strony, nie współczuć uciekinierom, trudno nie litować się nad ich tragicznym losem. Z drugiej jednak strony trzeba zauważyć, że niewielu było wśród nich jawnych antyfaszystów, większość popierała Hitlera, dla większości niemiecka armia to nasze wojsko, nasi dzielni żołnierze walczący za ojczyznę, Trzecią Rzeszę. Jeśli komuś nawet, tak jak Zygmuntowi Rogalli, nie podobały się faszystowskie porządki zaprowadzone w Łukowcu i na Mazurach, to i tak czuł się niemieckim patriotą. Jak sobie z tym poradzić? Myślałam. I wtedy w sukurs przyszedł mi sam narrator. To on wypowiada proste, samokrytyczne, pełne goryczy słowa o zawinionej klęsce i przemocy, którą sami zasiali.
Wbrew temu, co może się wydawać, to nie powieść wojenna czy polityczna (a przynajmniej nie tylko). Historia zagląda tu  znienacka, czasami, w dodatku najczęściej groza łagodzona jest przez filtr pamięci. Narrator posługuje się eufemizmami: jeźdźcy Wschodu, mężczyźni w płaszczach, zaplombowane pociągi towarowe. "Muzeum ziemi ojczystej" to przede wszystkim kreowanie w pamięci utraconego świata (trochę jak w "Panu Tadeuszu"), do którego, jak twierdzi narrator, nie ma powrotu. Bo miejsce bez ludzi, którzy je zamieszkiwali, już nie jest tym samym miejscem. Traci swą magię, wartość i powab. A tych ludzi już tam nie ma. Jedni zginęli na froncie, na statku, w syberyjskiej czy hitlerowskiej niewoli, drudzy umarli, bo przyszedł ich czas, pozostali stworzyli sobie nowy świat, chociaż stale pielęgnują pamięć dawnego. Ale nie wszyscy myślą tak jak Zygmunt. Wielu wierzy, że polskie Mazury to tylko stan przejściowy. Dlatego narrator podejmuje dramatyczną decyzję o spaleniu tytułowego, tak bardzo mu drogiego, muzeum, które udało mu się odtworzyć w nadmorskiej, niemieckiej wiosce (takie samo, odziedziczone po wuju, prowadził w rodzinnym Łukowcu). Muzeum, o które tak dbał i walczył, które tak bardzo bronił przed próbami ocenzurowania i zafałszowania przeszłości.
Znowu się zapędziłam w polityczne rejony. Tymczasem materia tej powieści utkana jest z przedziwnych historii i zdarzeń, wspomnień z dzieciństwa i młodości opromienionych magią, z mazurskich zabobonów, wierzeń i obyczajów, opisów niezwykłego, pięknego świata. Iluż tu dziwaków, szaleńców, niezwykłych, barwnych postaci. Na przykład ojciec narratora, cieszący się sławą domorosły wynalazca leków dosłownie na wszystko (dla przemytników, aby stali się niewidzialni; dla żołnierzy, aby na froncie nie opuściła ich odwaga; na jad żmii). Więźniowie miejscowego zakładu karnego, którzy znają setki fascynujących opowieści. Bezwzględny, okrutny i nieczuły dziadek narratora. Sonja Turk, mistrzyni mazurskiej sztuki tkania gobelinów, a jednocześnie wiedźma. I wielu, wielu innych, których nie sposób tu wymienić. To właśnie sprawia, że ta, w gruncie rzeczy, gorzka powieść ma tak niezwykły urok.
A poza tym stawia Lenz ważne pytania: o patriotyzm i nacjonalizm, o relację między jednostką a zbiorowością, o kompromisy, o odwagę i tchórzostwo, o grzech zaniechania.  Konfrontuje postawy dwóch przyjaciół: stojącego z boku Zygmunta i wiecznego buntownika, odważnego Konniego, który lubi podważać powszechnie wyznawane poglądy i nie boi się postępować w kontrze do obowiązujących trendów, za co nieraz przychodzi mu zapłacić odtrąceniem, zniewagami czy więzieniem. Pokazuje, jak życie plącze ich losy i weryfikuje wyznawane ideały. 
Naprawdę świetna powieść. Tym bardziej warto właśnie teraz zwrócić na nią uwagę, bo wkrótce do kin trafi "Róża" Smażowskiego, film który dotyka podobnej tematyki. Zachęcam do odbycia literackiej podróży do świata, który niby dobrze znamy, ale o jego prawdziwej historii wolimy nie pamiętać. Fascynująca książka!

"Jane Eyre", udana ekranizacja angielskiej powieści.

Trochę przez przypadek, na marginesie, trafiłam na "Jane Eyre", świeżą ekranizację powieści jednej z sióstr Bronte zrobioną przez japońskiego reżysera Carego Fukunagę. Właściwie wybierałam się na Koterskiego, ale recenzje takie sobie, a jako że nie należę do grupy jego wiernych wyznawców, odpuściłam. Pewnie kiedyś przy jakiejś okazji zobaczę. A "Jane Eyre" spadła mi jak z nieba, bo bardzo chciałam wyjść do kina w miniony weekend. No i nie żałuję! Dwie godziny nad wyraz przyjemnie spędzone. Piękne, choć ponure plenery, przytłaczające, kamienne wnętrza zamków, przykuwająca uwagę Mia Wasikowska w tytułowej roli i Michael Fassbender jako pan Rochester (a na dokładkę Judy Dench), trzymająca w napięciu historia (ze wstydem przyznaję, że jakoś nigdy nie przeczytałam powieści; trzeba to będzie nadrobić), trochę grozy, trochę wzruszeń (chociaż ja łzy nie uroniłam, a w kinie przychodzi mi to z łatwością). Czego chcieć więcej? No i bohaterka, nie wiem, czy za sprawą aktorki czy powieści, dość współczesna w swojej stanowczości i zdecydowaniu. Bardzo udana ekranizacja, wcale nie ramota! Polecam, koniecznie w kinie, bo oglądanie tego filmu na małym ekranie telewizora lub komputera to jak lizanie cukierka przez papierek. Jest poniedziałek, kiedy piszę te słowa, a ja nadal z przyjemnością myślę o "Jane Eyre". Pewnie kiedyś obejrzę jeszcze raz.

"Rozstanie", poruszający film z Iranu.

Od czasu "Trzech kobiet", dzięki którym odkryłam irańskie kino i zburzyłam swoje stereotypowe spojrzenie na ten kraj, nie opuszczam żadnego filmu stamtąd, a i książkami na temat Iranu nie gardzę. Dlatego czym prędzej pognałam na "Rozstanie" Asghara Farhadiego, którego świetny film "Co wiesz o Elly" jakiś czas temu można było obejrzeć w kinach. No i nagrody na festiwalu w Berlinie nie były bez znaczenia. "Rozstanie" to film jednocześnie bardzo irański i bardzo uniwersalny. Konflikt przeradzający się w tragedię ma swoje korzenie w muzułmańskiej obyczajowości, ale jest to też opowieść o rozpadzie rodziny, bardzo europejska. Rozwój wydarzeń śledzi się z zapartym tchem, próbując odkryć prawdę. Kto ma rację? Kto mówi prawdę, a kto kłamie i dlaczego? Jak zwykle nie chcę zdradzać więcej, bo wyznaję zasadę, że im się mniej wie, tym większa przyjemność z oglądania. Warto wiedzieć, że należy zwracać uwagę na wszelkie szczegóły i nie uronić nic z toczonych na ekranie rozmów, bo wszystko tu jest istotne. A łatwe to wcale nie jest, bo bohaterowie mówią, często krzyczą, z szybkością karabinu maszynowego, więc napisy śmigają po ekranie. Nie jest to kino wesołe, przeciwnie: przygnębiające i przykre w swojej wymowie, takie, które nie pozostawia widza obojętnym. Ale kto nie szuka w kinie tylko rozrywki, film zobaczyć powinien koniecznie. Tych, którzy już widzieli, zapraszam dalej.

Ta historia w Europie nie mogłaby się tak zdarzyć. No bo z czego wzięło się nieporozumienie, które niespodziewanie  doprowadza do tragedii? Jego źródło odnajdziemy w muzułmańskich obyczajach, w tym, co wypada a czego nie wypada robić kobiecie (właściwie należałoby powiedzieć: co jej wolno a czego nie). Razieh, hołdująca tradycji muzułmanka pochodząca z religijnej , ubogiej rodziny, nie powinna podejmować pracy bez wiedzy męża i to takiej pracy: musi opiekować się starym mężczyzną, a to, jak wiadomo, wymaga od niej przekroczenia zakazanych barier. Kiedy staje przed dylematem: pomóc mu się przebrać czy zostawić w mokrych spodniach do powrotu syna, dzwoni do kogoś po religijną poradę. Pozwolenie pozwoleniem, ale mężowi do tego, gdzie i jak pracuje, przyznać się nie może. Tym bardziej, że jest sfrustrowany kłopotami finansowymi a charakter ma gwałtowny. Razieh znajdzie się w potrzasku: pieniądze są jej i jej rodzinie bardzo potrzebne, a jednocześnie wie, że postępuje źle. Praca, która jest koniecznością, staje się utrapieniem. Wymaga  sporego wysiłku, długich dojazdów, wszędzie musi brać ze sobą swoją małą córeczkę. Kiedy zdarzy się nieszczęście i w wyniku sprzeczki i szarpaniny straci nienarodzone dziecko, skłamie i zrzuci winę na Naadera, którego ojcem się opiekuje. Dlaczego to zrobi? Dla pieniędzy, które może wyłudzić? Ze strachu przed mężem? A może boi się przyznać, że poprzedniego dnia z powodu jej nieuwagi starszy pan wyszedł na ulicę i to właśnie wtedy, kiedy go szukała, potrącił ją samochód? Jest ofiarą czy spryciarą? Boi się czy wykorzystuje swoje nieszczęście? W tym filmie nie ma jednoznacznych rozstrzygnięć. Z jednej strony współczułam jej z powodów, o których już wspominałam, z drugiej trudno dziwić się reakcji Naadera, kiedy zastał nieprzytomnego, związanego ojca leżącego na podłodze. Kiedy Razieh kłamie a kiedy mówi prawdę? Wydaje się, że ona sama gubi się w tym wszystkim. A zatajając prawdę, sprowadza nieszczęście na Naadera.

On też budzi jednocześnie współczucie, zrozumienie i niechęć. Trudno dziwić się jego złości, wszak Razieh o mało nie przyczyniła się do śmierci jego ojca. W dodatku swoim natrętnym zachowaniem jeszcze bardziej wyprowadza go z równowagi i powoduje wybuch niekontrolowanego gniewu. Potem jednak broniąc siebie, kłamie i mataczy, idzie w zaparte, udając, że nie wiedział o ciąży kobiety. Najgorsze jest jednak to, że w swoje sprawy wciąga córkę.

Wątek dzieci wydaje mi się w tym filmie najtragiczniejszy, robi na mnie największe wrażenie. Bo tu wszystko rozgrywa się na oczach dwóch dziewczynek. I mała córeczka Razieh jest świadkiem tego, co się dzieje, i Termeh, wrażliwa, zamknięta w sobie, nieśmiała córka Naadera i Simin zostaje wciągnięta w tragiczne zdarzenia. Smutne oczy obu obserwują  poczynania dorosłych. Termeh kocha ojca, być może jest do niego przywiązana bardziej niż do matki, przynajmniej on tak twierdzi. Kocha też dziadka i Simin. Chcąc ją skłonić do powrotu do domu, zostaje przy ojcu. Już samo rozstanie rodziców jest dla niej tragedią. Tymczasem to dopiero początek nieszczęść. Na jej oczach dokonuje się deziluzja. Termeh powoli zaczyna uświadamiać sobie, że jej ojciec kłamie. Kiedy nieśmiało wypytuje go, czy naprawdę nie wiedział, że Razieh była w ciąży, on brnie dalej. Wciąga swoją wrażliwą córkę w brudny świat dorosłych. Nie zdaje sobie sprawy, jak ją krzywdzi. To naprawdę straszne, kiedy dziecko nagle uświadamia sobie, że jego ukochani rodzice są dwulicowi. Kiedy musi się za nich wstydzić. Kiedy musi brać na siebie konsekwencje burzy, jaką wywołali (wściekły mąż Razieh nachodzi ją w szkole, szkalując jej ojca). Nic dziwnego, że gdy przychodzi jej podjąć decyzję, z kim ma zostać, chce to zrobić bez ich obecności. A oni dopiero wtedy, uświadamiają sobie, do czego doprowadzili. Kiedy z niepokojem oczekują na korytarzu urzędu na to, co postanowiła, wszystko się nagle uspokaja. Razem z nimi trwamy w nieznośnie przeciągającej się ciszy, czekając na to, co zrobi wyrwana z sielanki dzieciństwa Termeh.

Świat pokazany w tym filmie wydaje się matnią, z której nie ma  wyjścia. U początku lawiny zdarzeń stoi decyzja Simin o rozwodzie i wyjeździe z Iranu. Ona ma dość życia tam, nie chce, żeby jej córka dorastała w zniewolonym kraju. Trudno jej się dziwić. Z drugiej strony nie można przejść obojętnie obok argumentu Naadera. On wyjechać nie chce, bo musi opiekować się schorowanym ojcem. Skłonna początkowo stanąć po jej stronie, kiedy zobaczyłam na ekranie starego człowieka, zrozumiałam opór jego syna. A może dla Termeh ważniejsza jest kochająca się rodzina niż wolność? Nikt jej nie pyta o zdanie. Jak rozstrzygnąć ten spór? Kto ma rację? Kiedy rozpęta się piekło, rodzice zafundują tej wrażliwej dziewczynce przyspieszony kurs dorosłości, a jej schorowany dziadek niczym pakunek będzie przewożony z mieszkania do mieszkania. Podobnie jak mała córeczka Razieh, którą matka wszędzie musi zabierać ze sobą.  

Ten film mocno oddziałuje na zmysły. Wwiercają się w mózg smutne spojrzenia bohaterów, szczególnie tych bezbronnych: dzieci i starego człowieka. Uszy drażnione są krzykami i gwałtownymi zachowaniami mężczyzn: Naadera i męża Razieh. Pozostają w pamięci szare, długie, bezosobowe, zatłoczone korytarze urzędów, znużone twarze sędziów czy policjantów. Dla nich to kolejna sprawa, którą trzeba odbębnić, dla skłóconych rodzin konflikt, który niszczy ich życie. Z jednej strony kobiety, dla których noszona chusta jest zniewoleniem, pewnie dlatego zarzucają ją na siebie niedbale, z drugiej inne, które przykrywają się szczelnie, ukrywając jednocześnie prawdę o sobie (dlatego Naader tak łatwo może udawać, że nie wiedział o ciąży Razieh). Gwałtowni, nieobliczalni mężczyźni i wyciszone kobiety, każda zdecydowana w swoim działaniu, chociaż każda w inny sposób. Ile tu oskarżenia systemu, religijnego, opresyjnego państwa, a ile stosunków panujących w rodzinie?

Film z jednej strony przygnębia, męczy, bo taki jest pokazywany na ekranie świat, z drugiej robi niezwykłe wrażenie. Przewiercił mnie na wylot.

"Ki", filmowy debiut Leszka Dawida

Obejrzałam "Ki" Leszka Dawida. Za rolę w tym filmie Roma Gąsiorowska dostała nagrodę na tegorocznym festiwalu w Gdyni. Ale nie tylko dla niej warto wybrać się do kina. Historię zwariowanej, żyjącej z dnia na dzień Kingi, samotnej matki kilkuletniego Pio, śledziłam z dużym zainteresowaniem. Tempo, ruch, obraz, kolor, muzyka, ale przede wszystkim wnikliwy portret bohaterki, a w tle obraz środowiska, w którym się obraca. Idąc do kina, zastanawiałam się, czy film da mi więcej niż to, czego spodziewałam się po kilkakrotnym obejrzeniu zwiastuna pokazywanego przed innymi seansami. Tak się stało. Może myśli płynące z ekranu nie są specjalnie odkrywcze, ale bohaterka, także za sprawą Romy Gąsiorowskiej, na tyle drażni i przykuwa uwagę, że na pewno warto "Ki" zobaczyć. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Ki drażni i fascynuje jednocześnie. Nie wiem, ile w tym zasługi aktorki a ile konstrukcji samej postaci. Żyje z dnia na dzień, bez pardonu wyręcza się innymi, nie rozumie, że jej sposób bycia może przeszkadzać żyjącym z nią pod jednym dachem współlokatorom. Bałagani i nie sprząta, puszcza głośną muzykę, od tego pożyczy pieniądze, aby tamtemu oddać. Spóźnia się, zawala terminy, wiecznie się spieszy, wykonuje swoją pracę na pół gwizdka. Ma przedziwną umiejętność anektowania dla siebie wszystkiego, co wokół niej. Także ludzi. Beztrosko angażuje ich w swoje życie. Ktoś ma odebrać Pio ze żłobka, ktoś zamienić się z nią  pokojem, ktoś pożyczyć pieniądze. Ona nie prosi, nie żąda. Po prostu dla niej jest oczywiste, że tak można. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nie obraża się, kiedy jej odmawiają. Odkąd wprowadziła się z synkiem do mieszkania Dor, jednej z przyjaciółek, stale poszerza w nim swój obszar. Dor i Miko, współlokator, z coraz większą bezradnością patrzą na to, co się wokół nich dzieje. Nic dziwnego, że w końcu zdezerterują. Jest bezgranicznie ufna, potrafi powierzyć opiekę nad dzieckiem komuś, kogo przed chwilą poznała, tylko dlatego, że był sympatyczny. Dla niej nie istnieją bariery między ludźmi, nie ma dystansu. Nie czuje niestosowności niektórych swoich próśb. Buntuje się, chciałaby żyć tak beztrosko jak jej przyjaciółki: artystki i feministki, barwne ptaki. One są wolne, ona ma garb: synka. Jak mówi, przygotowując swoją artystyczną wypowiedź, wszystkie problemy kobiet z tego się właśnie biorą.

Nieodpowiedzialna? Beztroska? Tak początkowo myślałam. Sporo w tym prawdy, ale nie cała. Bo z drugiej strony Ki stara się jak może. Pozuje na Akademii, szuka dodatkowej pracy, dba o Pio, jak potrafi, na pewno go kocha. Przychodzi do pracy z dzieckiem, które przeszkadza malującym? Tak, bo nie ma z kim go zostawić. Pożycza pieniądze? Tak, bo jakoś musi nakarmić synka. Prosi Miko, aby udawał jej partnera? Tak, bo w ten sposób może zyskać dobrą opinię w ośrodku pomocy społecznej, a bez zapomóg byłoby jej jeszcze trudniej. Odchodzi od ojca swojego dziecka? Tak, ale czy mogła na niego liczyć? Wcale. To raczej akt odwagi i wyzwolenie niż nieodpowiedzialność. Przykłady można mnożyć. Ki ma rację: jej problemy biorą się stąd, że jest matką. A ani ona, ani tym bardziej Anto, ojciec jej synka, do roli rodziców nie dorośli. Są po prostu niedojrzali. Pytanie, dlaczego mają dziecko, pozostaje bez odpowiedzi. Cóż, pewnie wpadka, a nie świadoma decyzja. Chociaż mogę wyobrazić sobie szaloną Ki, która nagle porwana emocjami i wizją złudną sielankowego macierzyństwa postanawia zostać matką, nie myśląc o konsekwencjach.

Łatwo zwalić winę na Ki. Nieodpowiedzialnie została matką, więc ma za swoje. Ale to nie likwiduje problemu. Jest przecież Pio i to on będzie ofiarą takiego kukułczego wychowania. I tu dotykam sedna. Problem w tym, że Ki może liczyć tylko na siebie. Jeśli dostaje pomoc, to tylko doraźną. Go, kolejna przyjaciółka, przypilnuje dziecko, Miko zagra przed panią z opieki społecznej jej partnera, matka da od czasu do czasu pieniądze, urzędnicy każą jej pójść na terapię, ktoś powie, jak wypełnić papiery potrzebne do sądu. Ale czy tak naprawdę można na nich liczyć? Czy przyjaciółka, feministka, która jedną ręką podsuwa jej sądowe formularze, a drugą wciąga kokę, poradzi jej rzetelnie? Pomoc matki, oprócz finansowej, ogranicza się do uwagi, aby wyszła za mąż za Anto. Nie myśli o tym, że wtedy Ki weźmie sobie na plecy kolejny garb. Terapia okaże się groteską. Zresztą jak mówić o jej skuteczności, skoro za drzwiami płacze Pio pozostawiony pod opieką sympatycznego, ale przypadkowego chłopaka. Obleśny kierownik opieki społecznej swoją pomoc uzależnia od tego, czy Ki będzie z nim sypiać. Jeśli nie, wystąpi  o odebranie jej dziecka. Zamknięty w sobie samotnik, tajemniczy Miko, też nie potrafi się poważnie zaangażować w jej problemy. Ale czy możemy mieć pretensje o to, że nie zakochuje się w Ki i jej dziecku? Tak pewnie stałoby się w słodkim, hollywoodzkim filmie, ale nie tu. No bo czy można kogoś zmusić do miłości? Pytanie retoryczne.

Ki jest przeraźliwie samotna. Serce się ściska, kiedy kamera obserwuje ją z lotu ptaka: kruchą, samotną dziewczynę w pustym, nocnym mieście, zmierzającą do domu, który nie jest domem prawdziwym, tylko przechowalnią samotnych jak ona nieszczęśników. I ostatnia scena filmu: skulona Ki, sama w wielkim mieszkaniu. Nagła cisza nie jest zwiastunem spokoju, ale samotności i bezradności.

Taki jest świat pokazany w tym filmie. Pełno tu życiowych popaprańców, nieszczęśliwców kryjących swoje traumy za maską obojętności, brutalności lub cynizmu. Wszyscy gdzieś pędzą, odbijają się od siebie, ocierają, mijają, ale prawdziwych więzi nie potrafią nawiązać. Relacje między ludźmi są trochę przypadkowe i bardzo powierzchowne. To oczywiście nie jest prawda o całym współczesnym świecie, ale z pewnością o jego części.

Mimo że Ki irytowała mnie bardzo, trudno jej nie polubić, a na pewno trzeba współczuć. Czy jest dla niej jakiś ratunek? Nie wiem.

Martin Pollack "Po Galicji"

Dziś krótko, na marginesie, o książce Martina Pollacka, która nosi długaśny podtytuł O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma. (Czarne 2007). Przypomniałam sobie o niej niedawno i nagle zapragnęłam natychmiast przeczytać. Niemało trudu włożyłam, aby ją zdobyć, ale udało się (Jak się przy okazji dowiedziałam, wkrótce ma zostać wznowiona.).
Dzięki autorowi, znawcy literatury słowiańskiej i historii Europy Wschodniej, który wydał kilka książek o tej tematyce, odbyłam i ja bardzo interesującą podróż koleją od Przemyśla do Czerniowiec na Bukowinie, a potem inną trasą do Lwowa. Przeniosłam się w wiek XVIII i XIX, w czasy kiedy Galicja była częścią monarchii austro-węgierskiej. Stereotyp, że ten obszar to kraj biedy, analfabetyzmu, pijaństwa, masowej emigracji za ocean, małych, zabłoconych a latem zakurzonych sztetli okazał się prawdziwy. A mimo to Galicja wykreowana przez autora na kartach książki jest fascynującą krainą zamieszkiwaną przez mieszankę narodowości różnych wyznań, krainą kilku bogatych miast, dzikiej, wspaniałej przyrody.
Wiele tu zaskoczeń. Choćby takie, że w pewnym okresie Galicja była czwartym na świecie producentem ropy, a wydobywano ją w okolicach Drohobycza. Dotąd to galicyjskie miasteczko kojarzyło mi się tylko z Schulzem i jego "Sklepami cynamonowymi". A takich odkrywczych i ciekawych informacji jest tu dużo, dużo więcej. Słowem kolejne spotkanie z nieznanym, kolejne odkrycie. Polecam!

Popularne posty