Mario Vargas Llosa "Rozmowa w Katedrze"

Zacznę od wyznania - literaturę latynoamerykańską znam bardzo
słabo. A i to za dużo powiedziane, bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że właściwie jej nie znam. Nie czytałam Cortazara, Borgesa ani Marqueza, sztandarowych pisarzy Ameryki Południowej. Próbowałam kiedyś przebrnąć przez "Sto lat samotności", ale porzuciłam. Nie dla mnie realizm magiczny. O współczesnych pisarzach też nie ma co mówić. Nie uległam popularności Cabre i nie sięgnęłam po żadną jego książkę. W tym przypadku zraziły mnie głosy, że to literatura popularna udająca wielką. A takiego podszywania się bardzo nie lubię. Być może to nieprawda, może powinnam spróbować. Po Isabelle Allende nawet nie próbuję się zabierać, od kiedy obejrzałam ekranizację jej powieści "Dom duchów" (film nosił tytuł "Dom dusz"). 
 
Od tej reguły są jednak dwa wyjątki - przeczytałam "Czwartkowe wdowy" argentyńskiej pisarki Claudii Pineiro, która kilka lat temu była gościem festiwalu Literacki Sopot, a drugą jej książkę mam w czytniku i na pewno kiedyś po nią sięgnę. No ale przede wszystkim znam kilka powieści Mario Vargasa Llosy i bardzo je lubię. Czytałam je dość dawno, niektóre nawet bardzo dawno, jeszcze przed erą bloga. To "Pantaleon i wizytantki", "Ciotka Julia i skryba", "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" i jeszcze coś, czego nie pamiętam. Zawsze chciałam więcej, no ale wiadomo, tyle jest do czytania. Na półce mam nawet stare wydanie "Rozmowy w Katedrze", uznawanej przez wielu za najwybitniejszą powieść Llosy, i już kilkakrotnie chciałam zabrać się za jej lekturę, ale wyblakły druk i niewielka czcionka skutecznie mnie zniechęcały, szczególnie odkąd rozleniwił mnie czytnik. Aż tu nagle, chyba przy okazji premiery najnowszej powieści "Burzliwe czasy", pojawiły się ebooki z książkami Llosy i to w bardzo miłych cenach. Natychmiast kupiłam "Rozmowę w Katedrze" i dwa inne, a potem, już w nie tak atrakcyjnej cenie, świeżynkę - "Burzliwe czasy". No i teraz, czytelniku tej notki, spodziewaj się festiwalu wpisów o powieściach Llosy, bo postanowiłam przeczytać wszystkie nabytki jak najszybciej, przeplatając każdy z nich książką innego pisarza. To tak dla higieny psychicznej, żeby nie przedobrzyć.
 
Na pierwszy ogień poszło moje wieloletnie czytelnicze marzenie - "Rozmowa w Katedrze" (Znak 2017; przełożyła Zofia Wasitowa). Nie mogłam się od tej książki oderwać, mimo że nie zawsze jest to  łatwa lektura, a dlaczego, o tym za chwilę. Akcja powieści toczy się w latach pięćdziesiątych w Peru w czasach dyktatury generała Odrii i opowiada o mechanizmach władzy autorytarnej. Jeśli, czytelniku tej notki, w tym momencie westchnąłeś głęboko, bo uznałeś, że to nuda, nic bardziej błędnego. Powieść toczy się na wielu planach, ma wielu bohaterów i to ich osobiste historie pokazane na tle burzliwych wydarzeń politycznych tamtych lat stanowią jej oś fabularną. Ale przyglądanie się mechanizmom dyktatury jest naprawdę fascynujące. Zakulisowe gry, walki frakcyjne, polityczne prowokacje, zwalczanie opozycji, lewe interesy, działalność konspiracyjnych organizacji, wybory, wiece, bunty, strajki, oglądanie się na Stany, które mieszały w polityce krajów Ameryki Południowej, wspierając wojskowe dyktatury w imię walki z lewicą mniej lub bardziej radykalną. To wszystko tu znajdziemy. I nie trzeba być znawcą  historii Peru, aby to zrozumieć. Owszem, można wygoolglować sobie co nieco, ale równie dobrze można się obejść bez tej wiedzy, bo  Llosa opisuje mechanizmy uniwersalne. Nie muszę dodawać, że wiele z nich odnajdziemy niestety w naszej rzeczywistości. Aby w moich zachwytach nie być gołosłowną i pokazać, jak to jest zrobione, dam przykład tylko jednej trzymającej w napięciu sceny rozciągniętej do rozmiarów sporego rozdziału. W  odległym od stolicy górskim mieście ma się odbyć wiec przeciwników dyktatury. Władza szykuje prowokację - ściąga krzepkich mężczyzn, którzy wmieszają się w tłum i doprowadzą do zamieszek, rozbijając zgromadzenie. Ale prowokacja okazuje się być piętrowa - przeciwnicy ministra do spraw bezpieczeństwa sabotują dowodzoną przez niego akcję, czym chcą doprowadzić do jego upadku. To wszystko, chociaż wcześniej już wiemy, że minister został zdymisjonowany, bo akcja nie toczy się chronologicznie, rozgrywa się na oczach czytelnika - śledzimy przeplatające się rozmowy telefoniczne skonsternowanych polityków, którzy próbują jakoś opanować sytuację wymykającą się spod kontroli, i opowieść jednego z bohaterów zwerbowanego do przeprowadzenia prowokacji. Naprawdę trudno się oderwać, chociaż zdarzenia relacjonowane są polifonicznie.
 
Bardzo ciekawy jest też portret społeczeństwa peruwiańskiego. Wśród bohaterów znajdziemy ludzi różnych klas społecznych. Są ci najbogatsi - związani z władzą przemysłowcy, czerpiący wymierne profity z tych bliskich, nieformalnych relacji, politycy, senatorowie, potomkowie starych rodów. Większość z nich to ludzie biali. Mieszkają w dobrych dzielnicach, w wygodnych domach otoczonych ogrodami. Mają oczywiście prawicowe poglądy, chociaż nie wszystkim w smak wojskowa dyktatura. Jest warstwa średniaków, dziennikarze, nauczyciele, pielęgniarka. Są spiskujący studenci i panienki lekkich obyczajów. Świat tych ostatnich ściśle łączy się ze światem polityki. Są wreszcie ci z dołów drabiny społecznej - kolorowe służące, czarni kierowcy, ludzie do wynajęcia. Niewidzialni, którym zawsze wiatr w oczy. Te grupy się nie spotykają, żyją osobno, chociaż obok siebie. O tym, jak bardzo rozwarstwione jest społeczeństwo peruwiańskie, najlepiej świadczy awantura, do jakiej doszło w rodzinie bogatego przemysłowca i polityka, kiedy młodszy syn, outsider i czarna owca, ożenił się z pielęgniarką. Kiedy się to czyta, aż trudno uwierzyć, że taka reakcja była w ogóle możliwa.
 
Ale nie ma powieści bez fascynujących ludzkich historii. I tak jest u Llosy. "Rozmowa w Katedrze" ma kilku głównych bohaterów. Może najważniejszym z nich jest Santiago. To o nim wspomniałam przed chwilą. To on jest wiecznym zmartwieniem dla rodziców. Bo najpierw zamiast iść na uniwersytet katolicki, jak robią dzieci z takich rodzin, poszedł na uniwersytet państwowy, siedlisko zrewoltowanych, lewicowych studentów o różnym kolorze skóry, potem przysporzył ojcu problemów swoją polityczną, konspiracyjną działalnością, a wreszcie wyprowadził się z domu, rzucił uczelnię i zaczął pracować w jednej z gazet. Nie, nie zrobił kariery, stał się wyrobnikiem pióra. To postać pęknięta, która buntuje się przeciw światu, z którego pochodzi, ale nie potrafi tego buntu przekuć w coś więcej. Wie, że nie chce żyć tak jak jego rodzice i rodzeństwo, ale nie bardzo ma pojęcie, co dalej. Grzęźnie w prozie życia, jedne kompromisy zamienia na inne. Czy na jego losie zaważył miłosny zawód, jaki przeżył? Czy ciąży mu pochodzenie i koneksje ojca, z których nie omieszkał skorzystać, kiedy wpadł w tarapaty? Czy to go przetrąciło i wmanewrowało w byle jaką codzienność? Drugi ważny bohater to Ambrosio, czarnoskóry biedak z prowincji, który w Limie szuka szczęścia. Najpierw dzięki znajomościom z rodzinnej miejscowości zostaje kierowcą ważnego polityka, potem jest kierowcą ojca Santiago. To rozmowa tych dwóch bohaterów, którzy przypadkowo spotykają się po latach w odrażających okolicznościach i idą porozmawiać do podłej knajpy zwanej Katedrą, stanowi oś opowieści. Ambrosio to postać tragiczna, wielowymiarowa, próbuje kierować swoim losem, wydrzeć życiu, co się da, potrafi być oddany do granic, poświęcić siebie, ale i tak dostaje od życia kopniaka. Przytoczę jego przejmujące słowa. Może najważniejsze w powieści?
Tak, paniczu. I co będzie robił?To co przedtem (...) Zawsze coś się złapie, jak nie tu, to gdzie indziej (...), i tak to tu, to tam, no a później to już mu pewnie przyjdzie umrzeć, no nie, paniczu?
Żeby zrozumieć cały bezmiar tragedii, jaka jest w tych słowach, napiszę, czym zajmował się Ambrosio, kiedy po latach spotkał go Santiago. Pracował w schronisku dla zwierząt, wyłapywał bezpańskie psy w czasie epidemii wścieklizny i bezwzględnie je zabijał. Robił  to za marne grosze, bo innego zajęcia nie mógł znaleźć. 
 
Ważnych bohaterów w powieści jest znacznie więcej. Ojciec Santiago, don Fermin - postać równie tragiczna, pęknięta, niejednoznaczna. Amalia, czarna służąca w domu don Fermina. Hortensja i Queta, damy do towarzystwa, a może po prostu panienki lekkich obyczajów. I minister do spraw bezpieczeństwa, o którym już wspominałam. Każdy z nich niesie swoją historię, każdy jest znakomicie sportretowany. Ich losy zazębiają się. Jest też cała masa bohaterów drugiego i trzeciego planu. Na szczególną uwagę zasługują dwie historie - ojca i syna, pana i służącego mu kierowcy.
 
Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o dwóch sprawach. Pierwsza to sensacyjny wątek, który pojawia się w powieści, tajemnica jednego z bohaterów wyjaśniająca się z czasem. To dlatego losy niektórych postaci układają się tragicznie. Druga to konstrukcja powieści, która może sprawiać momentami trudność w czytaniu. Opowieść snuta jest z perspektywy kilku bohaterów. Mieszają się narracje, kilka pierwszoosobowych z trzecioosobową, mieszają się też czasy - historia nie jest opowiadana chronologicznie. Niby całość wpleciona jest w tę tytułową rozmowę w Katedrze, która uruchamia ciąg wspomnień, ale co jakiś czas czytelnik uświadamia sobie, że śledzi i inne rozmowy. Może najtrudniejsze są te fragmenty, w których polifonicznie prowadzonych jest kilka wątków - przypomina to szybki filmowy montaż. Wtedy trzeba czytać uważnie, ale bez przesady, naprawdę nie stanowi to trudności nie do pokonania.
 
Nie da się o tak bogatej, tak wielowątkowej powieści opowiedzieć wszystkiego, nie można też za wiele zdradzać, bo w końcu sama story też jest tu ważna, a może nawet najważniejsza. Pozostaję z niedosytem, że zaledwie napomknęłam to i owo. Po prostu taką powieść trzeba przeczytać, a nie o niej rozprawiać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty