"Złodziejaszki"

Długo trzeba było czekać na najnowszy film jednego z moich ulubionych reżyserów Hirokadu Koreedy. "Złodziejaszki" były pokazywane na zeszłorocznym festiwalu w Cannes, gdzie triumfowały, zdobywając Złotą Palmę. Taki film powinien trafić na nasze ekrany od razu, dlatego już myślałam, że może dystrybutorzy o nim zapomnieli. Na szczęście wreszcie jest. Napisałam, że japoński reżyser jest jednym z moich ulubionych. To prawda, ale przyznać muszę, że "Złodziejaszki" to jego trzeci film, jaki widziałam, a ma ich w swojej filmografii znacznie więcej. Po zrobieniu internetowego researchu doszłam do wniosku, że jest, jak myślałam. Otóż w Polsce w regularnej dystrybucji pokazywano dotąd tylko dwa - "Jak ojciec i syn" oraz "Moją młodszą siostrę". Ale to wystarczyło, aby reżyser zaskarbił sobie moje uwielbienie. Odtąd na hasło Koreeda natychmiast wybieram się do kina. 

Znawcy przyrównują jego twórczość do Yasujiro Ozu i do Kena Loacha. Tego drugiego znam z kilku filmów, tego pierwszego tylko z genialnej, zachwycającej "Tokijskiej opowieści", którą kilka lat temu wprowadzono na nasze ekrany. Niezorientowanym wyjaśniam, że obraz powstał w roku ... 1953, a reżyser zmarł dziesięć lat później. Mimo upływu lat, mimo innej epoki, mimo czarno-białej taśmy, mimo wolnego tempa film nic nie stracił. Nadal robi wrażenie, a opowiada o sprawach niezmiennych - rodzinnych więzach. Ja zachwyciłam się nim tak bardzo, że obejrzałam go aż dwa razy. Muszę przyznać, że kiedy oglądałam dwa poprzednie filmy Koreedy, podobieństwo do "Tokijskiej opowieści" narzuciło mi się samo. Dopiero potem znalazłam potwierdzenie moich przeczuć w opiniach znawców. A o Kenie Loachu jakoś nie pomyślałam, ale rzeczywiście podobieństw można się dopatrzeć, szczególnie w "Złodziejaszkach", w których, podobnie jak angielski reżyser, Koreeda portretuje z wielką sympatią ludzi z nizin społecznych. Jeśli już podążać tropem podobieństw, a właściwie skojarzeń, to nie należy zapominać o "Sekretach i kłamstwach" mojego ulubionego Mike'a Leigh. W obu filmach na wierzch po latach wychodzą rodzinne tajemnice. No ale dość już snucia około złodziejaszkowych refleksji, czas przejść do filmu.

Ale i teraz zacząć wypada od tego, że Koreeda po raz kolejny wraca do swojego ulubionego tematu i stawia podobne pytania. Ten temat to rodzina, a pytanie brzmi - czym właściwie jest? Co ważniejsze - więzy krwi czy więź uczuciowa? Czy na rodzinę jesteśmy skazani, czy też możemy ją sobie wybrać? Czy da się zbudować relacje rodzinne od podstaw? Kiedy zaczynamy oglądać "Złodziejaszków", bardzo długo mamy wrażenie, że przyglądamy się życiu wielopokoleniowej familii. Jest babcia, są rodzice, starsza córka i młodszy syn. Co prawda reżyser od czasu do czasu podsuwa widzowi jakiś trop, ale dopiero kiedy dowiemy się, jak sprawy mają się naprawdę, potrafimy go w pełni odczytać. Iskrą wyzwalającą kolejne zdarzenia, które w rezultacie doprowadzą do rodzinnego armagedonu, jest pojawienie się małej, zaniedbanej dziewczynki, którą ojciec i syn obserwują od jakiegoś czasu i pewnego wieczoru zabierają do domu. Otaczają ją troską i miłością, ale też uczą złodziejskiego fachu. Bo taka to rodzina. Dorośli chwytają się dorywczych prac, żyją z renty babci, a dorabiają sobie drobnymi, sklepowymi kradzieżami, nie mając jednak przy tym żadnych wyrzutów sumienia. Co na półce sklepowej, to nie ma właściciela. Tak mniej więcej brzmi ich motto. Tu nasuwa się kolejne pytanie - czy dla dziecka otoczonego miłością i troską wychowanie w takiej dysfunkcyjnej rodzinie jest dobre? Odpowiedź jest wielopiętrowa, a dzięki temu  niejednoznaczna. Kto obejrzał film, ten wie. 

Długo oglądamy na ekranie rodzinną codzienność. Życie w malutkim, potwornie zagraconym, bałaganiarskim domku wciśniętym gdzieś pomiędzy bloki. Gotowanie posiłków, pracę, kradzieże, rozmowy przy stole, żarty, serdeczne docinki, wspólne spędzanie czasu. Kulminacją jest beztroski dzień na plaży, jaki wspólnie spędzą. Przypadkowy obserwator uzna ich w tym momencie za zwyczajną, szczęśliwą rodzinę. Ta część filmu ma spokojny, niespieszny rytm. Trochę przypomina dokument, a trochę społeczne kino realistyczne. Ale sporo tu też pełnych zadumy, poetyckich ujęć - codzienność zatrzymana w kadrze, uwznioślona, podniesiona do rangi piękna. Potem na skutek pewnych wydarzeń następuje przełamanie. Film zmienia tempo, na jaw wychodzą kolejne rodzinne tajemnice. Prawda jest na tyle zaskakująca, że trudno byłoby się jej domyślić. W końcówce wszystko znowu zwalnia, przychodzi czas zadumy i pytań. Tych, które postawiłam i innych podobnych. Każdy ma tu coś na sumieniu. Każdy, poza małą dziewczynką, której los okaże się najsmutniejszy. Zakończenie daje tylko połowiczną nadzieję. Warto jeszcze wspomnieć, że oglądamy tu całkiem inną Japonię. Japonię nizin społecznych, ludzi wyrzuconych na margines, z trudem wiążących koniec z końcem. Aż trudno uwierzyć w takie oblicze Kraj Kwitnącej Wiśni. Mamy na ten temat bardzo silnie utrwalony stereotyp - Japonia kraj bogaty, ludzie co prawda harują, ale żyje im się dobrze. Okazuje się, że nie wszystkim. Pisała trochę o tym w swojej książce "Kwiaty w pudełku" Karolina Bednarz.
Gdybym miała wybierać, to odrobinę wyżej postawiłabym dwa poprzednie filmy Koreedy, ale to wybór czysto subiektywny. Wszystkie są znakomite, wszystkie trzeba obejrzeć, jeśli ktoś dotąd tego nie zrobił.

Maciej Zaremba-Bielawski "Dom z dwiema wieżami"

Macieja Zarembę-Bielawskiego znam z jego artykułów o Szwecji zamieszczanych od czasu do czasu w polskiej prasie, ale jakoś tak wyszło, że dotąd nie czytałam żadnej z jego książek. "Dom z dwiema wieżami" (Karakter 2018; przełożył Mariusz Kalinowski) jest pierwszą, w dodatku nietypową w dorobku autora. Nietypową, bo autor nie zajmuje się w niej, jak dotąd, problemami szwedzkimi, ale opowiada historię swojej rodziny. Można ją postawić w rzędzie takich tytułów jak znakomici "Fałszerze pieprzu" Moniki Sznajderman. Podobieństwo nie zasadza się tylko na temacie. I Sznajderman, i Zaremba-Bielawski  pochodzą z rodzin polsko-żydowskich, oboje muszą bawić się w detektywów, aby odkryć do końca historię swoich rodziców i dziadków. "Dom z dwiema wieżami" sytuuje się również w nurcie książek opowiadających o Marcu 68, bo to właśnie w konsekwencji antysemickiej nagonki nieświadomy niczego autor nagle usłyszał od matki: Wyjeżdżamy. Jestem Żydówką. Tragizm tej sytuacji polegał również na tym, że jego ojciec, wybitny psychiatra, twórca psychiatrii nowoczesnej, znacznie starszy od matki, wyjechać ani nie chciał, ani nie mógł. Przecież nie zaczyna się życia od nowa, kiedy się ma prawie osiemdziesiąt lat!

Kiedy czyta się opowieść jak ta, nie da się uciec od refleksji, że życie ludzkie bywa nieprawdopodobne. Ilość zbiegów okoliczności, przypadków, cudownych zrządzeń losu, ale i tragicznych zdarzeń, dramatycznych wyborów jest w historii rodziców autora ogromna. W tej sytuacji na cud zakrawa, że tych dwoje spotkało się i stworzyło rodzinę. Cudem jest wobec tego także fakt, że Maciej Zaremba-Bielawski pojawił się na świecie. Jego matka właściwie nie miała prawa przeżyć Zagłady, ojciec też mógł zginąć w czasie jednej z czterech (!) wojen, w jakich brał czynny udział. Trudno też nie zadumać się nad faktem, jak niejednoznaczna, pęknięta bywa ludzka natura. Bo rodzice autora skrzywdzeni przez los, później sami krzywdzą innych. Ta książka prowokuje też do osobistych refleksji, do stawiania swoim przodkom niewygodnych pytań. Często czysto teoretycznych , bo ci przodkowie, jak w moim przypadku, już nie żyją i nie ma kogo pytać. Inna sprawa, czy bym się odważyła. Bo jak zapytać babcię, co myślał dziadek, który był lekarzem, o wprowadzonej w 1937 roku zmianie w statucie Związku Lekarzy Państwa Polskiego? Walny zjazd wykluczył medyków żydowskiego pochodzenia ze Związku. Ostatecznym celem było wyrugowanie Żydów z zawodu. Jaki miał do tego stosunek mój dziadek, lekarz? Jak zapytać babcię, gdzie zamieszkali, kiedy w roku 1943 albo w 1944 na kilka miesięcy zatrzymali się w Brześciu? Czy nie było to mieszkanie po rodzinie żydowskiej, po której, jak po innych brzeskich Żydach, nie pozostał już żaden ślad? A jeśli w nim się zatrzymali, czy poświęcili jego właścicielom jakąś myśl? Czy się za nich modlili? Moja babcia była bardzo religijna, więc byłoby to całkiem naturalne. Czy może w czas wojennej tułaczki nie mieli do tego głowy, bo przecież i oni byli uciekinierami, a na Wołyniu zostawili całe swoje dotychczasowe życie? Czy mój tata zastanawiał się kiedyś nad tym? Czy pytał? Z Brześcia pamiętał tylko tyle, że co niedzielę razem ze swoim ojcem, a moim dziadkiem, i młodszym bratem jechali dorożką do cukierni. Całkiem miłe wspomnienia. Z drugiej strony wiem, że ich tułaczka obfitowała w wiele przykrych epizodów.

I o tej nieznanej szerzej uchwale Związku Lekarzy Państwa Polskiego, i o Brześciu pisze w swojej książce Zaremba-Bielawski. No bo trudno opowiadając o losach żydowskich dziadków i żydowskiej matki, nie pisać o przedwojennym antysemityzmie i o Zagładzie. Tym bardziej, że ofiarą antysemickich szykan byli i matka, i dziadek autora, sędzia Izaak Immerdauer. Zresztą prawnikiem został z konieczności - medycyny z powodu swojego pochodzenia studiować nie mógł! Matka nie znalazła się na wspólnym szkolnym zdjęciu, bo z tych samych powodów nie życzono sobie jej obecności na nim. To oczywiście tylko drobny przykład tego, co ich spotykało. Równie dotkliwie pisze autor o Zagładzie. Niezwykle mocno wybrzmiewają przytaczane fakty - Zaremba-Bielawski opowiadając o wojennych losach swojej babci i mamy, pisze, ilu Żydów przed wojną mieszkało w miejscowościach, w których się ukrywały, a ilu ocalało, a są to liczby porażające. Pisze też, jaki łańcuch ludzi przyczynił się do tego, że one przeżyły. Wojenne losy matki autora przypominają opowieści niektórych bohaterek Hanny Krall. Tragiczny był niestety los Izaaka. Ze swoim pochodzeniem wypisanym na twarzy i widocznym w oczach nie miał żadnych szans. Dlatego rodzina się rozstała. Jaka dramatyczna decyzja. Jaka tragiczna sytuacja.

I kolejne zdumienie, kolejna refleksja. Jak różne są ludzkie doświadczenia. Kiedy matka i babcia autora robiły wszystko, aby uciec przeznaczeniu, jego ojciec spędził całą wojnę w niemieckim oflagu. Biorąc pod uwagę okoliczności, można śmiało powiedzieć, że spędził ten czas komfortowo. Chociaż coś o życiu w obozach jenieckich dla oficerów słyszałam, to jednak historie opowiedziane w książce wprawiają w zdumienie. Fenomenowi oflagów, bo tak śmiało można to nazwać, poświęca autor obszerny przypis w formie całego rozdziału.

Ważną częścią książki jest też oczywiście wątek Marca 68 roku. Trochę na ten temat przy okazji zeszłorocznej rocznicy czytałam, czego świadectwo dawałam w tych zapiskach. Mimo że nie dowiedziałam się już niczego nowego, to trudno nad krzywdą i haniebnym traktowaniem marcowych emigrantów przejść do porządku dziennego. I te fragmenty brzmią niezwykle mocno, oskarżycielsko i boleśnie.

Książka jest świetnie skomponowana i znakomicie napisana. To coś więcej niż zrekonstruowana rodzinna historia. To także refleksja nad paradoksami ludzkiej natury i losu, nad polskim antysemityzmem (autor wgłębia się w myśli Dmowskiego, aby zrozumieć jego źródło). Zaremba-Bielawski zaczyna swoją opowieść od dzieciństwa. Przygląda się sobie tamtemu niczym okazowi w muzeum, patrzy z dystansu, często używa trzeciej osoby, pisząc o swoim dzieciństwie i wczesnej młodości. Przyznam, że ekshibicjonizm tej części czasami mnie irytował. (To jedyny zarzut, jaki mam pod adresem tej książki.) Te zabiegi mają jednak swój cel. Bo tamto życie nie było życiem prawdziwym. Rodzice ukryli przed nim nie tylko żydowską historię matki, ale i skomplikowane losy swojego małżeństwa. Na przykład wygumkowali starsze, przyrodnie rodzeństwo. W kolejnych rozdziałach autor z detektywistyczną dociekliwością rekonstruuje losy swojej rodziny, zaczynając od lat dwudziestych zeszłego wieku, a w przypadku ojca wspomnienia sięgają nawet czasów sprzed pierwszej wojny. 

Mogłabym długo jeszcze pisać, ale czas zmierzać do końca. Polecam tę arcyciekawą, ale i bardzo smutną opowieść. Warto wspomnieć, że "Dom z dwiema wieżami" znalazł się na liście książek nominowanych do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego.

"Wszyscy wiedzą"

"Ułaskawienia" i "Kafarnaum" nadal nie obejrzałam, za to wybrałam się na najnowszy film Asghara Farhadiego "Wszyscy wiedzą". Już po zeszłorocznym festiwalu w Cannes, gdzie był pokazywany, ale nagrody nie dostał, słyszałam głosy rozczarowania. Teraz, kiedy wreszcie wchodzi na nasze ekrany, zdziwiłam się niepomiernie, że został nakręcony w Hiszpanii. To jeszcze nie musiałoby oznaczać katastrofy. W końcu przedostatni film Farhadiego też powstał w Europie, konkretnie we Francji, a był jak zwykle znakomity. Gęsty, zaskakujący, zmuszający do refleksji, pokazujący bohaterów, którzy muszą dokonywać trudnych wyborów. Nic tam nie było proste i czarno-białe. Do takiego kina przyzwyczaił nas ten irański reżyser. Niestety tym razem Farhadi stworzył film w całości europejski - akcja nie tylko toczy się w Hiszpanii, ale grają tylko hiszpańscy aktorzy i to z najwyższej półki. A może chodziło o kino uniwersalne? Ale przecież jego irańskie filmy, także "Przeszłość", chociaż francuska to z bardzo ważnym irańskim wątkiem, mimo że zanurzone w lokalnej obyczajowości były znakomicie uniwersalne. Na tym także polegała ich wielkość. Tym razem niestety nie wyszło. Głosy rozczarowania, jakie słyszałam po Cannes, okazały się ani na jotę nieprzesadzone. Podzielam je całkowicie! Wielka szkoda! Czy to zniżka formy, jednorazowa wpadka? Czy może jednak kino Farhadiego bez irańskości nie istnieje? Nie wiem. Ja w każdym razie jestem bardzo ciekawa innych kultur, obyczajów, Iran, w którym nie byłam, a bardzo bym chciała, od dawna mnie interesuje. Dlatego nie chcę od irańskiego reżysera kina europejskiego w dodatku takiego gładkiego jak to. Chcę, żeby pokazywał mi problemy swojego kraju, żeby się z nim spierał. Mam nadzieję, że znowu tam wróci.

A teraz do rzeczy. "Wszyscy wiedzą" to rodzinna historia rozgrywająca się w pięknych hiszpańskich okolicznościach. Małe, urocze, otoczone winnicami miasteczko ze swoim plaza. Na ślub siostry przyjeżdża z Argentyny, gdzie mieszka, Laura ze swoimi dziećmi. Obserwujemy przygotowania do uroczystości, potem przyjęcie weselne. Jest pięknie, radośnie uroczo, aż nagle w środku nocy dochodzi do tragedii - z domu porwana zostaje nastoletnia córka Laury. Od tego momentu film zmienia się w połączenie kryminału, melodramatu i rodzinnej psychodramy. Ogląda się to gładko, z przyjemnością, jaką daje patrzenie na znakomitych aktorów (Penelope Cruz i Javier Bardem) i cały ten hiszpański anturaż, o którym już wspominałam. Niestety tylko tyle. Całość ostatecznie rozczarowuje. Od pewnego momentu rodzinne tajemnice z przeszłości stają się przewidywalne, podobnie rozwój wypadków. Tymczasem w swoich poprzednich filmach Farhadi zawsze zaskakiwał, komplikował, rozdzielał racje pomiędzy bohaterów, stawiał ich i widza przed trudnymi wyborami, nikt nie był jednoznacznie dobry ani jednoznacznie zły. Tu teoretycznie też tak jest, ale tylko teoretycznie. Wyszło jakoś płasko i nad wyraz gładko. Trudno się przejąć losem bohaterów. Ogląda się to bardziej jak kryminał, i to raczej taki w stylu Agathy Christie - lekko trącący myszką, niż rodzinną tragedię. Zgadzam się też z opinią wyrażoną w Tygodniku Kulturalnym, że plusem filmu jest jego gorzkie zakończenie, które mogłoby dać asumpt do czegoś znacznie głębszego.

Nie takiej przyjemności, nie takiego kina od Asghara Farhadiego oczekuję.

 

Philip Roth "Teatr Sabata"

Już od dawna czas był najwyższy, aby sięgnąć po kolejną powieść mojego ukochanego Philipa Rotha. Przygodę z jego twórczością rozpoczęłam późno, ale natychmiast poczułam, że to mój pisarz. Odtąd regularnie nadrabiam zaległości. Nie wszystko, co przeczytałam, zachwyciło mnie w równym stopniu, ale trudno, aby tak płodny prozaik za każdym razem tworzył powieść wybitną. Na razie najwyżej na mojej prywatnej liście rankingowej, a przeczytałam dwanaście powieści Rotha, plasują się "Duch wychodzi" i "Wzburzenie", potem amerykańska trylogia, czyli "Amerykańska sielanka", "Wyszłam za komunistę" i "Ludzka skaza", no i "Kompleks Portnoy'a" oraz "Nemezis".  Zdecydowanie nie podobała mi się tylko jedna - "Upokorzenie". Pozwalam sobie na takie zwięzłe podsumowanie, bo i okazja jest szczególna - Philip Roth umarł niedawno (Powinno być - kilka miesięcy temu. Ten wpis powstał w czerwcu), a smutny dzień jego śmierci zbiegł się z dniem radosnym - właśnie wtedy Olga Tokarczuk dostała Bookera za "Biegunów". Tak to się plecie. Roth nie żyje i nigdy już nie dostanie Nobla. Odkąd zaczęłam czytać jego książki, co roku spodziewałam się, że to właśnie on albo drugi mój ukochany, Amos Oz (Też już niestety nic nie napisze. Pożegnalny wpis tutaj.), dostąpi tego zaszczytu. Niestety nic z tego. Z Noblem czy bez obaj i tak są wielcy. Nie ukrywam, że to właśnie wiadomość o śmierci Philipa Rotha kazała mi sięgnąć po kolejną jego powieść. Chociaż na mojej półce książek oczekujących leży pięć kolejnych, to kupiłam inną - "Teatr Sabata". Chyba dlatego, że w materiałach, jakie ukazały się po śmierci pisarza, znalazłam informację, że była to jego ulubiona powieść, bardzo dla niego ważna - darzył ją szczególnym uczuciem.
Jej bohaterem jest ponad sześćdziesięcioletni Morris Sabat, nazywany też Mickey'em, dziwkarz, uwodziciel, zboczeniec, wykorzystujący kobiety, burzący obyczaje, wciągający w matnię młodzież, żonobójca. To jego słowa, tak, trochę ironicznie, widzi siebie w momencie wielkiego rozgoryczenia, takie słowa każe sobie wyryć na nagrobku, kiedy umrze. Jeśli był zboczeńcem, to tylko w potocznym, obraźliwym znaczeniu tego słowa, żony nie zabił, pozostałe epitety są prawdziwe. Tak, całe jego życie od czasów wczesnej młodości, od kiedy jako bardzo młody człowiek zaczął pracować na statkach, obracało się wokół seksu. Prawdopodobnie przez psychologa lub psychiatrę zostałby sklasyfikowany jako seksoholik. On tak o sobie nie myśli. Seks, kolejne erotyczne przygody są dla Sabata z jednej strony przejawem niczym nieskrępowanej wolności, przekraczaniem granic - żyję, jak chcę i co mi zrobicie, z drugiej ucieczką. Ucieczką od świata i od śmierci, która w jego życiu pojawiła się bardzo wcześnie, do której w swoich wspomnieniach obsesyjnie wraca. To śmierć kilka lat starszego, ukochanego brata będącego jego autorytetem i przewodnikiem po świecie. Zginął w czasie drugiej wojny, zestrzelony przez Japończyków. Jego strata zburzyła życie całej rodziny, przecięła beztroskie dzieciństwo Sabata. Ze śmiercią i utratą zmierzy się jeszcze kilkakrotnie w swoim życiu. Niemal zawsze będzie to przeżywać równie mocno. 
To pesymistyczna powieść, powieść o nieudanym życiu, o klęsce. Klęski nie tylko Sabata dotyczą. Zresztą, czy on tak ocenia swoje życie, wcale nie jestem pewna. Owszem, robi to w chwili słabości, zwierzając się przyjacielowi niewidzianemu od bardzo wielu lat, od czasu, kiedy uciekł z Nowego Jorku i zagrzebał się na prowincji. Czy chce wzbudzić litość, aby znaleźć pomoc, czy naprawdę tak czuje? Z jednej strony użala się nad sobą, przedstawiając swoje życie jako pasmo klęsk i niepowodzeń, z drugiej natychmiast zaczyna poszukiwania, jest gotów wdać się w kolejny romans, rzucić się w nową przygodę. Ta perspektywa czyni go innym człowiekiem, daje mu kopa, pozwala znowu uciec. Tyle że Sabat już nie bardzo ma gdzie uciekać, nie jest młody, ma sześćdziesiąt cztery lata, dziś to nic, ale akcja powieści toczy się na początku lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, w dodatku cierpi na artretyzm. Zaniedbał się, wygląda jak starzec z długą, siwą brodą. Ile kobiet jeszcze uwiedzie? Ile razy się zakocha?
To kolejna powieść Rotha o starości. Jak zawsze przejmująca. Bo w starości, jeśli trafnie odczytuję myśl Rotha wyrażoną nie tylko w tej książce, nie strach przed śmiercią jest najgorszy, tylko zderzenie pragnień, które nadal są żywotne, z niemożnością ich zrealizowania, odstawienie na boczny tor, nuda, trwanie. Sabat jeszcze walczy, ale jego o wiele lat starszy kuzyn, który dożył setki, ma już przed sobą tylko nudę i trwanie. Nawet wspominać mu trudno, bo niewiele pamięta. Scena, kiedy główny bohater dość nieoczekiwanie odwiedza swojego dawno niewidzianego krewniaka, jest jedną z najbardziej przejmujących w całej powieści. Stary, samotny człowiek, który przeżył wszystkich, swoją żonę, swoje kochanki, swoje dzieci, swoich przyjaciół i znajomych. Sam w zapuszczonym domu niemal tak wiekowym jak on.
Ale bohaterkami "Teatru Sabata" są także kobiety. Jego zaginiona pierwsza żona i druga, alkoholiczka. Obie niepotrafiące się odnaleźć w życiu, skazane na klęskę, bo nie umieją odciąć się od przeszłości. Tak jak Sabata na zawsze naznaczyła śmierć brata, tak na ich losie cieniem położyły się relacje z ojcem i rozpad małżeństwa rodziców. Tylko Drenka, Chorwatka, jego kochanka, potrafiła się jakoś dogadać z losem. Może dlatego, że podobnie jak Sabat przekraczała granice, ucieka w seks, w eksperymenty. To daje jej napęd i wigor, ale nie jest ratunkiem przed ostatecznym.
Nie zapiszę "Teatru Sabata" na listę moich ulubionych powieści Philipa Rotha, może dlatego, że trudno mi polubić głównego bohatera, ale w żadnym razie nie żałuję, że ją przeczytałam.

James Baldwin "Gdyby ulica Beale umiała mówić" (o książce)

Kilka notek temu pisałam o całkiem świeżej ekranizacji powieści "Gdyby ulica Beale umiała mówić" autorstwa nieżyjącego już wybitnego afroamerykańskiego pisarza Jamesa Baldwina. Tak się złożyło, że pewnie przy okazji premiery filmu, Znak wznowił literacki pierwowzór w nowym tłumaczeniu Marii Zborowskiej. (Słyszałam, że w nowym, ale ta informacja okazała się chyba fałszywa. Z ciekawości sprawdziłam poprzednie wydanie z roku 1977 i tłumaczka jest ta sama. Może w takim razie przekład został poprawiony? Ten trop wydaje się prawdopodobny - utkwiło mi w pamięci słowo stylizacja użyte w całkiem współczesnym kontekście. Bo wersja, że w przeszłości funkcjonowały dwa przekłady, raczej nie wchodzi w grę.) Po obejrzeniu filmu tak bardzo byłam ciekawa literackiego oryginału, tak bardzo chciałam sprawdzić, na ile ekranizacja jest wierna powieści, a na ile nie, że kupiłam ebooka mimo jego ceny. Nie czekałam na promocję. Z konieczności pisząc o książce, będę stale odnosiła się do jej ekranizacji. Skoro wrażenia są tak świeże, skoro jedno łączy się z drugim, trudno od porównań uciec.

Tym, którzy filmu nie znają (No bo kto zna książkę? Tak myślałam. Nie widzę.) i nie czytali mojej notki o nim, należy się kilka słów wyjaśnienia, o czym jest ta opowieść. Akcja toczy się w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku w nowojorskim Harlemie. Bohaterowie to para czarnoskórych kochanków - dziewiętnastoletnia Tish i trzy lata od niej starszy Fonny. Ich słodką miłość przerywa dramat - młody mężczyzna zostaje fałszywie oskarżony o brutalny gwałt i trafia do więzienia, gdzie czeka na proces. Tish, jej rodzice, siostra i ojciec ukochanego robią wszystko, aby go stamtąd wydostać. Ale to jak bicie głową w mur. Czarny w zderzeniu z białym wymiarem sprawiedliwości jest bez szans. Bardzo trafne dla opisania sytuacji afroamerykańskiej społeczności wydają mi się słowa Tish, która jest jednocześnie narratorką - otchłań demokratycznego piekła.

Powieść jest początkowo równie słodka jak film. Egzaltowany język, jakim posługują się Tish i inni bohaterowie, nieco razi, powiedziałabym, że nawet bardziej niż na ekranie. Ponieważ czytałam tę książkę niemal od razu po obejrzeniu jej adaptacji, to bez trudu rozpoznawałam całe frazy z filmu. Ekranizacja do pewnego momentu jest bardzo wierna oryginałowi. I tu, i tu narracja bieżąca, starania o uwolnienie Fonnego, przeplata się z retrospekcją, historią miłości pary kochanków. Z czasem opowieść staje się coraz mniej słodka, coraz bardziej gniewna. Jakby Tish traciła swoją niewinność, idealizm, pogodę ducha, a musiała się zmierzyć z twardą, brutalną rzeczywistością.  Nagle zaczyna zauważać biedę na ulicach Harlemu, śmieci, bylejakość. Bardzo mocno, wręcz z nienawiścią, ona i inni bohaterowie wypowiadają się o białych, o dyskryminacji ze względu na kolor skóry.

Dużo mocniejszy wydźwięk ma historia Daniela, przyjaciela Fonnego, który spędził dwa lata w więzieniu też fałszywie oskarżony - o kradzież samochodu. Na kartach powieści dużo więcej opowiada o prześladowaniach, jakie spotkały go za kratami. W jakiejś recenzji filmu spotkałam się z zarzutem, że biały policjant, który przyczynił się do aresztowania Fonnego, został przerysowany, przedstawiony zbyt jednoznacznie. Ale tak autor sportretował go w książce, a właściwie jeszcze gorzej, bo nawet jego fizyczność odstręcza.

Z jednej strony z powieści bije jeszcze większy pesymizm niż z filmu, bo konsekwencją uwięzienia Fonnego jest dramat w jego rodzinie, w ekranizacji ten wątek został pominięty, z drugiej inne zakończenie, otwarte, może dawać odrobinę nadziei. Jedno się nie zmienia - siła rodziny, a przede wszystkim kobiet.

Niezależnie od tego, czy ktoś widział film, czy nie, po powieść Baldwina warto sięgnąć.

Andrzej Bobkowski "Szkice piórkiem"

"Szkice piórkiem" Andrzeja Bobkowskiego (CiS 2014) były ulubioną książką bliskiej mi

osoby. A może nadal są? (Nie wiem, osoba, chociaż nadal dla mnie ważna, to już nie tak bliska.) Ulubioną, a może kultową albo istotną? W każdym razie to od niej o "Szkicach piórkiem" słyszałam, ale wtedy takie lektury jakoś mnie nie pasjonowały. Nudziarstwo, tak myślałam. Jednak od tamtej pory w Wiśle upłynęło dużo wody, moje książkowe gusta też się zmieniły, a w ciągu ostatnich kilku miesięcy nastąpiła sekwencja czytelniczych zbiegów okoliczności, które sprawiły, że w końcu Bobkowskiego przeczytałam. Najpierw wpadła mi w oko jakaś super atrakcyjna promocja na e-booka, więc postanowiłam kupić, bo przypomniałam sobie, że była to dla bliskiej mi osoby ..... Potem przeczytałam powieść Gretkowskiej "Poetka i książę" o spotkaniu Agnieszki Osieckiej z Jerzym Giedroyciem, a konsekwencją tego  była lektura jego znakomitej biografii autorstwa Magdaleny Grochowskiej ("Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu"). Jak to się wszystko łączy? Bobkowski był współpracownikiem paryskiej Kultury i jednym z bohaterów wspomnianej książki. W tej sytuacji "Szkice piórkiem" wreszcie przeczytać po prostu musiałam.

Czym jest ta książka? Kim jest Andrzej Bobkowski - autor kojarzony właściwie tylko z tym jednym tytułem? Po dokładne informacje odsyłam do innych źródeł, choćby na stronę internetową andrzej-bobkowski.pl, a tu wspomnę krótko, że urodził się w roku 1913 w rodzinie inteligenckiej - jego ojciec był wojskowym, ciotką żona Juliusza Osterwy, inna ciotka to profesorka filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Razem z rodzicami często zmieniał miejsca zamieszkania, aż w końcu osiedli w Krakowie. W młodości był typem chuligana, nie w potocznym znaczeniu tego słowa oczywiście, po prostu duchem niezależnym, niespokojnym, do szkoły nie miał wielkiego nabożeństwa, wagarował, oblał maturę (zdał ją rok później). Studiował na warszawskim SGH. W marcu 1939 roku razem z żoną Basią wyjechał do Francji, skąd po jakimś czasie mieli wyruszyć do Argentyny. Te plany pokrzyżowała wojna. I właśnie razem z wejściem armii niemieckiej do Francji zaczynają się "Szkice piórkiem", kończą wraz z wyzwoleniem Paryża przez Amerykanów.

Bo książka Bobkowskiego to nic innego jak dziennik z tamtych lat. Jeśli jakoś się go kojarzy, bo nie była to i chyba nadal nie jest rzecz popularna, a sam pisarz też nie bardzo funkcjonuje w powszechnej świadomości, to z rowerową podróżą przez Francję odbytą w roku 1940. A może to tylko ja miałam takie wyobrażenie o "Szkicach piórkiem"? A to oczywiście tylko część jego zapisków. Bo rzeczywiście Bobkowski, który jako pracownik fabryki amunicji, w której był zatrudniony początkowo jako robotnik, potem w Biurze Polskim, gdzie zajmował się sprawami swoich rodaków, został ewakuowany na południe Francji. Ewakuacja ładnie brzmi, ale była to chaotyczna ucieczka przed armią niemiecką po zatłoczonych drogach. Nic dziwnego, że Bobkowski, jeszcze w czasach krakowskich zapalony cyklista, po cudownym zdobyciu roweru wraz z kolegą, robotnikiem Tadziem, zdecydował się podróżować w ten sposób. Potem spędził czas jakiś nad morzem, aby wreszcie razem ze wspomnianym już Tadziem wracać rowerem do Paryża, gdzie została jego żona, Basia. Francja dzieliła się już wtedy na strefę okupowaną przez Niemców i na teoretycznie wolną, ale w praktyce kolaborująca z III Rzeszą, ze stolicą w Vichy pod rządami Petaina. Znakomity opis ewakuacji, pobytu nad morzem i rowerowej podróży stanowi pierwszą część dziennika.

I tu pora na pierwszą refleksję i pierwsze zdumienie - kiedy w okupowanej Polsce życie już dawno było nie do zniesienia, Bobkowski spędza sielski czas na południu Francji. Nie on jeden oczywiście. Urządził sobie przyjemne wakacje. Ta nieprzystawalność doświadczeń, odmienność losów uderza mnie nie po raz pierwszy. Zdumiewa, przygnębia i fascynuje fakt, że gdy jedni cierpią, inni żyją sobie beztrosko. Tak zawsze było, jest i będzie. Kiedy my popijamy swoją przysłowiową (sojową) latte w przyjemnej knajpce, w Jemenie ludzie umierają z głodu, w Syrii wojna stale się jeszcze tli, w obozach dla uchodźców rozsianych po świecie wegetujący tam nieszczęśnicy wiodą beznadziejny żywot, miliony współczesnych niewolników harują w nieludzkich warunkach za marne grosze i tak dalej, i tak dalej. Mam jeszcze wymieniać? Brzmi to wszystko banalnie, ale taka jest rzeczywistość niestety.

Wróćmy jednak do "Szkiców piórkiem". Ta nieprzystawalność doświadczeń widoczna jest w całym dzienniku. Bo okupacja we Francji i okupacja w Polsce to zupełnie coś innego. Mieszkańcy Paryża po pierwszym szoku wiodą zwyczajne życie. Pracują, spacerują, odwiedzają znajomych, przesiadują w bistrach i restauracjach, działają kina i teatry. Sporą część tych zapisków stanowią relacje z wizyt w teatrze, którego Bobkowski był wielkim miłośnikiem. Kiedy czyta się "Szkice piórkiem", można odnieść wrażenie, że jedynym problemem paryżan są kartki na żywność i kłopoty z aprowizacją, które z czasem narastają. W ciągu tych kilku lat autor dziennika razem z żoną latem wyjeżdża jeszcze dwukrotnie na sielskie wakacje, tym razem na północ Francji. I tylko zdobycie biletu na pociąg jest problemem, bo na urlop wyrusza przecież cały Paryż. Opowieść, ba, cała epopeja o tym, jak zdobywał bilety, jest jednym z zabawniejszych fragmentów dziennika.

Wojna i spokój - tak Bobkowski kilkakrotnie nazywa swoje zapiski. Spostrzeżenie niezwykle trafne. Bo nawet bomby spadające, głównie na obiekty wojskowe i fabryki znajdujące się na obrzeżach Paryża,  nie robią na nikim specjalnego wrażenia. Także końcowe fragmenty opowiadające o ostatnich dniach okupacji francuskiej stolicy, o walce ruchu oporu z opuszczającymi miasto Niemcami, z której to walki autor bezlitośnie kpi, zupełnie nie przystają do tego, co dzieje się w w tym czasie w Polsce. Bo w Polsce właśnie wykrwawia się powstańcza Warszawa. Tym mocniejszy jest kontrast. Bobkowski, który w swoim dzienniku prawie nie pisze o tym, co dotyczy wojennych losów swojej ojczyzny, wstrząśnięty wspomina właściwie tylko o odkryciu grobów w Katyniu i śmierci Sikorskiego w katastrofie lotniczej, w tych ostatnich fragmentach bardzo mocno przeżywa powstanie warszawskie.

Co jeszcze uderza w "Szkicach piórkiem"? Nieobecność tragicznego losu Żydów. Ich dramat pojawia się dwa razy. Raz, kiedy autor odnotowuje z oburzeniem, że muszą nosić gwiazdy Dawida. Drugi raz, kiedy wspomina o koleżance swojej żony, Żydówce, która ukrywa się na francuskiej wsi i której w pewnym okresie pomagają. Holocaust jest właściwie w dzienniku nieobecny. Nie należy zapominać o czasach, w jakich te zapiski powstawały. Co Bobkowski mógł wiedzieć o ostatecznym rozwiązaniu? Z rzadka wspomina o obozach, ale nie w kontekście żydowskim. Cenzurował się w obawie, że dziennik może wpaść w niepowołane ręce? W znakomitym posłowiu Roman Zimand obala oskarżenia autora "Szkiców piórkiem" o antysemityzm, jakie niektórzy kierowali pod jego adresem. Pisze też, że pomagał kilku Żydom.

Ale najmocniej uderza ... ucieczka od polskiej martyrologii i afirmacja codzienności, z której Bobkowski czerpie radość. Wierzę w koty i w rum, i w słońce, i w zielone chmury, i w wolność. To jego wyznanie wiary. Tym tchnie cały dziennik. Polska go niewoliła, dlatego od niej uciekał (po wojnie uciekł też od Europy aż do Gwatemali). On chce być wolny na własnych warunkach, z całą odpowiedzialnością przyjmuje konsekwencje tej wolności. Szerzej i mądrzej, także na podstawie innych tekstów Bobkowskiego, pisze o tym Zimand we wspomnianym posłowiu. I drugi cytat - Polska nam siadła na mózg. Emigracja, jak wspomina, to ucieczka od Grottgera do Maneta czy Renoira. Pastwi się nad polskim umiłowaniem cierpiętnictwa, kultem śmierci. Nawet kiedy rozpacza nad ginącą Warszawą, nie szczędzi gorzkich słów o niepotrzebnej śmierci młodych warszawiaków. Cóż, podziwiam ludzi, którzy poświęcają się dla jakiejś sprawy, ale ze wstydem (?) muszę wyznać, że postawa Bobkowskiego jest mi bliska. Indywidualizm, praca, lecz nie pracoholizm (wtedy to pojęcie nie istniało), afirmacja codzienności, której istotą są książki, kino, teatr, podróże, miłe chwile i ... rozmyślania, refleksje.

Na zakończenie wspomnę jeszcze, że bardzo dużo miejsca poświęca Bobkowski Francji i Francuzom. Krytyczne rozważania na ich temat stale powracają w jego zapiskach. Miłość i zawód jednocześnie. Spora dawka szyderstwa. No i rozpacza nad Polską, która wpada w łapy Stalina. Tym bardziej śmierć warszawiaków wydaje mu się bezsensowna. Tym bardziej nie chce wracać.

Są oczywiście w "Szkicach piórkiem" fragmenty nudne, przez które przebijałam się z mozołem. Taka jest natura dzienników. Ale to nie zmienia faktu, że ja się w zapiskach Bobkowskiego zakochałam. I tym stwierdzeniem zakończę.

"Córka trenera"

Nadal nie widziałam ani "Kafarnaum", ani "Ułaskawienia", za to wybrałam się na "Córkę trenera" Łukasza Grzegorzka. Podobał mi się jego poprzedni, debiutancki film "Kamper" z Martą Nieradkiewicz i Piotrem Żurawskim. Ponieważ, co sprawdziłam, widziałam go tuż przed wakacyjnym wyjazdem, poświęciłam mu na tych łamach tylko kilka linijek przy okazji innego filmowego wpisu. A o "Córce trenera" słychać było trochę jeszcze przed Gdynią - wielu recenzentów narzekało, że film Grzegorzka nie dostał się na festiwal. Teraz też zbiera raczej dobre recenzje. Nawet Tadeusz Sobolewski poświęcił mu parę dni temu swój tekst, a wiadomo, że on pisze już tylko o tym, co zwróciło jego uwagę. No a Jacek Braciak, grający główną rolę męską, był gościem ostatniego Tygodnika Kulturalnego. Po wysłuchaniu tej rozmowy zdecydowałam się obejrzeć "Córkę trenera".

Jest to prosta, bezpretensjonalna historia o siedemnastoletniej Wiktorii, która trenuje tenis pod okiem swojego ojca. Są wakacje, a oni przemierzają Polskę, podążając z turnieju na turniej. Większość z nich rozgrywana jest na prowincji, więc jeżdżą od Oławy, przez Bielsko do Mrągowa. Tenis to sport kosztowny, dlatego mieszkają w przydrożnych motelach, w domkach kempingowych i innych podobnych miejscach. To i tak dobrze, bo niektórych zawodników nie stać nawet i na to - nocują w samochodzie. Mały światek, wszyscy się znają, te same twarze, żadnego blichtru, żadnego high lifu , żadnych pieniędzy, na trybunach pustki. Zamiast Wimbledonu szarość prowincji. Stale w drodze, monotonne, ciężkie treningi, wieczne wyrzeczenia. Tego nie można, tamtego nie można, zero prywatnego życia. A sukces bardzo niepewny. W końcu Radwańskich czy innych Williams jest niewiele. Na szczyt dotrą nieliczni. Znałam i znam kilka osób uprawiających ten sport w podobny sposób jak bohaterka filmu i zawsze, kiedy o nich myślę, zastanawiam, czy warto. Czy warto stawiać wszystko na jedną kartę. Odbierać dziecku czy nastolatkowi swobodę, przyjaźnie i wszystko, co składa się na zwyczajne życie. A łączenie tego ze szkołą to dopiero horror! Jako realistka twardo stąpająca po ziemi uważam, że szkoda czasu i wysiłku. No ale gdyby wszyscy tak myśleli, skąd braliby się mistrzowie?

Historia opowiedziana przez Grzegorzka, który, jak czytam, zna ten świat od podszewki, bo sam był takim zawodnikiem, jest dość przewidywalna. To opowieść o relacji córki i ojca. Wiadomo - ojciec-trener lokuje w Wiktorii wszystkie swoje sportowe nadzieje i ambicje. Kocha i tyranizuje, zmusza do katorżniczej pracy, stawia wszystko na jedną kartę, ogranicza. Bywa cholerykiem, ociera się o śmieszność. Sam siebie też nie oszczędza. Świadomie i na zimno rezygnuje z życia osobistego. Wszystko podporządkowane jest treningom i zawodom. A Wiktoria pod wpływem pewnych zdarzeń zaczyna dostrzegać, że poza tenisem też jest życie. I o tym ścieraniu się, wzajemnym mocowaniu opowiada "Córka trenera". Świetni są Jacek Braciak i Karolina Bruchnicka grająca Wiktorię. W znaczących epizodach pojawiają się Agata Buzek i Piotr Żurawski.

I niby wszystko jest w porządku, ale ... jakoś nie zachwyca. Obejrzałam, jak lubię pisać, bez przykrości, ale też bez emocjonalnego zaangażowania. Jakoś ta historia przeszła obok mnie, nie dotknęła. Nie po drodze nam ze sobą. Czy dlatego, że sport specjalnie mnie nie interesuje? A może dlatego, że temat toksycznych relacji z rodzicami jest mi obcy? Szczęśliwie nie miałam rodziców tyranów, którzy pakowaliby we mnie wszystkie swoje ambicje. I nawet jeśli nie spełniłam ich oczekiwań, szczególnie ojca, co jest prawdopodobne, to nigdy nie dali mi tego odczuć. A może to jednak wina filmu? Bo zbyt letni, bo taki bezpretensjonalny? Nie wiem. Tak czy siak wyszłam trochę rozczarowana i nieco znudzona. Gdybym nie zobaczyła, dziury w niebie by nie było.

Popularne posty