Drago Jancar "Widziałem ją tej nocy"

Po bałkańską literaturę sięgam w ciemno. No prawie w ciemno, bo na przykład na jedną z czołowych jej przedstawicielek, Dubravkę Ugresic, jakoś nie mam ochoty. Być może to błąd. Ale kiedy tylko ukazała się zapowiedź powieści słoweńskiego pisarza, Drago Jancara, "Widziałem ją tej nocy" (Czarne 2014; przełożyła Joanna Pomorska), wiedziałam, że przeczytam. I nie zawiodłam się. Mimo niesprzyjających okoliczności pochłonęłam ją w niecały tydzień, a nie jest to książka traktująca o lekkich sprawach. Za to żaden postmodernizm, żaden literacki, językowy eksperyment, po prostu dość tradycyjna powieść. Niby wszystko już było, niby o wszystkim już pisano, ale ważny temat odpowiednio pogłębiony sam się obroni. I tak się sprawa ma z powieścią słoweńskiego pisarza.

Książka przedstawiana bywa jako romans. Nic bardziej mylnego. Owszem, zaczyna się od romansu i od miłości, ale to tylko początek. Nie miłość przecież jest tu najważniejsza, ale wojna i związane z nią moralne dylematy i wybory. Wojna, która ważne decyzje każe podejmować szybko i nie zostawia czasu na etyczne rozważania, na hamletyzowanie, dzielenie włosa na czworo. Działać trzeba natychmiast, dokonywać wyborów od razu. Ale wątpliwości co do ich słuszności pozostają, często na długie lata. Bywa, że rodzą się dopiero z czasem i nie pozwalają zapomnieć o przeszłości.

Główną bohaterką tej opowieści jest Veronika, kobieta wykształcona, studiowała w Berlinie, żona bogatego biznesmena z Lublany, kobieta ekscentryczna, oryginalna, samowolna, niezważająca na konwenanse, nieco egoistyczna, wielka miłośniczka koni i zwierząt. Czasem można odnieść wrażenie, że bardziej przejmuje ją los czworonogów niż ludzi. To ona jest centralną postacią opowieści. Na jej życie i na zagadkę jej zniknięcia w styczniu 1944 roku spoglądamy z punktu widzenia pięciorga bohaterów. Ludzi, którzy ją znali i którym nie była obojętna. Zaczyna się rzeczywiście od szalonego romansu. To opowieść Serba, Steva, żołnierza jugosłowiańskiej (przedwojennej) armii, który na prośbę męża Veroniki uczy ją jeździć konno. Potem jest wielka, namiętna miłość zakończona nieszczęśliwie. Niczego tu nie zdradzam, bo o tym, jak zakończy się romans zamężnej Veroniki i oficera, który dla ukochanej kobiety zaryzykował swoją wojskową karierę, czytelnik dowiaduje się właściwie już na pierwszej stronie, a na drugiej nad i zostaje postawiona kropka. Potem jednak jest znacznie ciekawiej. Każda kolejna opowieść odsłania przed czytelnikiem coraz więcej, odkrywa kolejne tajemnice, rozwiązuje zagadki, jest coraz bardziej fascynująca i smutna. Poznajemy późniejsze losy głównej bohaterki, przede wszystkim te wojenne. Żadna z opowiadających o niej postaci nie wie wszystkiego, to czytelnik składa w całość tragiczną historię Veroniki i jej męża.

Gdybym miała podać główny temat tej książki, powiedziałabym, że to opowieść o rujnującej sile wojny, która burzy ludziom życie, poniża ich i sprawia, że zachowują się tak, jak nigdy w czasach pokoju. Niby nic nowego, ale jest w tej powieści moc, która do głębi porusza. Każe się zadumać i zamyślić, zmusza do refleksji. Może dlatego, że wojnę oglądamy poprzez losy jednostek, nie narodów czy armii. Nie ma tu wielkiej polityki, nie ma bitew, opisów frontu. Główny teatr wojny omija cichą Słowenię. Ale nawet jeśli nie tędy przetacza się front, to i tak okrucieństwa wojny dają znać o sobie. Nie można żyć tak, jakby nic się nie zdarzyło. Nie da się ignorować rzeczywistości. Nie da się nadal bezkarnie zachwycać muzyką, sztuką, podejmować eleganckich gości, kochać swoich koni, polować, prowadzić interesów. Nawet jeśli jest się przyzwoitym, porządnym człowiekiem. Nie da się żyć bez jasnych deklaracji. W czasie wojny wróg musi być wrogiem, czarne czarnym, białe białym, nie ma miejsca na rozmaite odcienie szarości. Nie można kochać czy lubić po prostu człowieka. Trzeba kochać swojego, zadawać się ze swoimi. A tak chcieli żyć Veronika i jej mąż Leo. Jakby wojny nie było. A jeśli już się zdarzyła, to próbowali się z nią jakoś ułożyć.

Ale "Widziałem ją tej nocy" to nie tylko historia nietuzinkowej kobiety, jej męża i kochanka. Równie ważni się inni bohaterowie. Stara matka, niemiecki lekarz, partyzanci. To dzięki ich losom rozszerza się perspektywa opowieści. Poznajemy skomplikowany wojenny czas w Jugosławii. Szczególnie ciekawe są opowieści o niemieckim lekarzu i wiejskim chłopaku, Jeranku, który trochę wbrew własnej woli został wplątany w konspirację a potem partyzantkę. Oni dwaj, podobnie jak Veronika, też nie mieli ochoty na tę wojnę. To nie była ich wojna. Chcieli normalnie żyć, ale brutalnie zostali wyrwani z normalności i zmuszeni do działania często wbrew sobie. Cóż, wojna wszystko tłumaczy. Właściwie wszyscy bohaterowie tej książki stają w pewnym momencie przed pytaniami: na ile są winni? na ile odpowiedzialni? czy gdyby postąpili inaczej, nie stałoby się to, co się stało? Po raz kolejny literatura stawia pytanie o winę niezawinioną, o odpowiedzialność. Poza tym Drago Jancar świetnie pokazuje, jak przypadkowy splot okoliczności, jakieś urażone ambicje, nieodwzajemnione uczucia, jakiś drobny gest, ton głosu, spojrzenie, źle odczytana sytuacja, przypadki w sumie, mogą doprowadzić do tragedii. Gdyby ktoś nie znalazł się w tamtym momencie w tamtym miejscu ... Czasem decyduje kwadrans, chwila i rusza machina tragicznych w skutkach zdarzeń.

Wojna pokazana w powieści Drago Jancara to wojna na uboczu. Piękne krajobrazy słoweńskich gór, lasy, sielska wieś, polowania, konne jazdy, proste wiejskie prace, przyjęcia, dźwięki fortepianu. Jest trochę tak jakby jej nie było. Tylko gdzieś w mieście ludzie siedzą w niemieckim więzieniu, niemiecki kat torturami zmusza zatrzymanych do zeznań, są łapanki, po lasach kryją się partyzanci. I jest kilka scen bardzo mocnych, przejmujących, przerażających, ściskających za gardło. Tym bardziej, że pojawiają się znienacka, na moment. Jak kamień, który rzucony w wodę, na kilka sekund mąci jej toń.

Świetna powieść. Poruszająca, przejmująca, dotykająca głębi ludzkiej egzystencji. Pokazująca życie w całym jego cholernym skomplikowaniu.

Antonio Munioz Molina "We mgle czasów"

Z literaturą hiszpańską jestem na bakier. Nie miałam dotąd szczęścia. Jakieś dwie powieści, które przeczytałam z przyjemnością, ale i ze świadomością, że to nic wielkiego. Już nie stoją na mojej półce, pozbyłam się ich bez żalu, robiąc cykliczny remanent. I jeszcze jedna, przez którą ledwo przebrnęłam, taka nudna i płaska, chociaż pisarka podobno znana (nie pamiętam nazwiska). Tej pozbyłam się jeszcze prędzej. Chętnie nadrobiłabym te zaległości, bo do Hiszpanii mam duży sentyment. Nic dziwnego, że skorzystałam z okazji i postanowiłam przeczytać świeżo wydaną grubaśną powieść (ponad osiemset stron) Antonia Munioza Moliny "We mgle czasów" (Świat Książki 2014; przełożyła Marta Boberska). Tym razem bingo! Świetna książka, która wciągnęła mnie bez reszty. Trzy tygodnie obcowania z poruszającą, bardzo ciekawą prozą. I niech cię nie przerazi, czytelniku tej notki, że powieść ta niemal pozbawiona jest dialogów, że dostaniesz lity, gęsto zadrukowany tekst, często pozbawiony akapitów, a autor chętnie posługuje się długimi, wielokrotnie złożonymi zdaniami. Pewnie dlatego na okładce mowa jest o widocznym wpływie Prousta na jego prozę. Być może brzmi to strasznie, ale powieść czyta się naprawdę znakomicie. Jest tak intensywna, że trudno o niej zapomnieć, nawet jeśli z braku czasu codzienna porcja lektury to tylko trzydzieści stron. Zabrałam się za nią w trudnym dla mnie momencie i w pierwszym odruchu chciałam odłożyć na bardziej sprzyjający czas, ale przetrwałam kilka pierwszych stron, aby dać sobie czas na dopasowanie się do stylu autora. Warto było, potem otuliłam się nią niczym szalem, aż szkoda było się rozstać.
Dlaczego w ogóle sięgnęłam po powieść Moliny? Z powodu tematu - hiszpańskiej wojny domowej. Od czasów lektury "Komu bije dzwon" Hemingway'a ten temat mnie przeraża i fascynuje. Nigdy go specjalnie metodycznie nie zgłębiłam, ale kiedy trafia się jakiś artykuł, zawsze czytam. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, co sąsiad może zrobić sąsiadowi. Zdumiało mnie to i przestraszyło. I do dziś trwam w tym zdumieniu i przerażeniu. Potem były Bałkany, Rwanda, lektury o Holokauście i Kambodży, teraz jest Syria. I do dziś nie potrafię zrozumieć, jak i dlaczego nagle w ludziach wyzwalają się bestie, które w najwymyślniejszy sposób dręczą, poniżają, torturują i mordują swoich sąsiadów. Hemingway nie oszczędza czytelnika i chociaż jego sympatia jest po stronie zwolenników republiki (sam walczył w ich szeregach jak wielu ochotników ze świata), to nie pozostaje ślepy na ich okrucieństwo, opisując je w jednym z rozdziałów dość obrazowo. Po latach dowiedziałam się, że rzeź dokonana na falangistach, o której pisze, miała miejsce w Rondzie. Byłam tam i nie mogłam  pogodzić się z tym, że w tak pięknym miejscu, tak spektakularnie położonym działy się kiedyś takie straszne rzeczy. Pewnie po ulicach tego niezwykłego miasteczka chodzą jeszcze ludzie, którzy brali udział w tamtej masakrze. Może jednym z nich był miły, bezzębny staruszek pasący owce, który uprzejmie próbował mi opowiedzieć coś o starych kamiennych mostach? Ale dość tych dygresji. Czas wracać do "Mgły czasów".
Molina w swojej powieści opowiada o samych początkach wojny domowej i kilku miesiącach ten czas poprzedzających. Bohaterem jest czterdziestokilkuletni architekt, Ignacio Abel. Pochodzi ze społecznych nizin, ale dzięki pieniądzom uciułanym przez ojca i własnej pracowitości mozolnie zdobywa wykształcenie. Być może jednak nigdy nie osiągnąłby sukcesu zawodowego i finansowego, gdyby nie ożenił się ze starszą od siebie Adelą z bogatej i ustosunkowanej madryckiej rodziny. To koneksje teścia pozwoliły mu dostać wymarzone stanowisko przy budowie nowoczesnego miasteczka akademickiego. Ignacio nie pasuje do rodziny swojej żony i właściwie szczerze gardzi teściami i swoim niewydarzonym szwagrem. Mierzi go ich katolicyzm, konserwatywne poglądy, wąskie horyzonty, przywiązanie do skostaniałych rytuałów i tradycji. Trudno powiedzieć, aby Ignacio był postacią kryształową. Momentami czułam do niego nawet niechęć. Za jego oportunizm, egoizm, zaniechania, brak woli działania, jakąś letniość. Nie sposób jednak odmówić mu pewnej dozy refleksyjności. Mimo wszystko trudno go nie polubić. Ma w sobie wszystkie ułomności przeciętnego człowieka. Zupełnie nie nadaje się na bohatera, co  doskonale rozumie. Korzystając z zaproszenia amerykańskiego uniwersytetu, wyjedzie z ogarniętej wojną domową Hiszpanii. Wielu zarzuca mu dezercję w momencie, kiedy tak bardzo przydałby się na miejscu. Kiedy broniąca się przed wrogiem republika tak bardzo potrzebuje ludzi takich jak on. Wykształconych, znających języki. Ale Ignacio Abel nie nadaje się na bohatera. Nie rozumie rewolucyjnej logiki (zawsze takiej samej: w imię ideałów konieczne są ofiary i krew; to koszty, jakie trzeba ponieść) i ucieka z ogarniętego szaleństwem Madrytu. Dla niego mordowani, torturowani, rozstrzeliwani masowo ludzie to nie liczby w statystykach, ale konkretne osoby mające twarze, imiona, historię. Doskonale wie, jak łatwo można stać się taką ofiarą. Fałszywe posądzenie, donos, zły (czytaj: w dobrej dzielnicy) adres. Wie, jak smakuje zwierzęcy, paniczny strach przed śmiercią.
Molina doskonale pokazuje mechanizm rodzącego się zła. Delikatne symptomy, z czasem coraz wyraźniejsze, których nikt nie zauważa. Wszyscy lekceważą zagrożenie, nie wierzą w możliwość najgorszego. Jak zwykle. I nagle Hiszpanię ogarnia zbiorowe szaleństwo, żądza krwi, mordu i zemsty. Obraz szalonej madryckiej nocy tuż po wybuchu wojny domowej na długo pozostaje w pamięci. Ignacio przemierza miasto na piechotę, poszukując swojej ukochanej i jest świadkiem pandemonium. Pochody, demonstracje, wędrówki zdezorientowanych ludzi, chaos, pożary, płonące i dewastowane kościoły. Te na poły realistyczne, na poły oniryczne sceny przypominają obrazy z piekła. Potem wcale nie będzie lepiej. Autor opisuje degradację miasta i degradację człowieka. Człowieka wyrwanego ze swoich normalnych obowiązków, samotnego, rozdzielonego z rodziną, żyjącego pod presją strachu. Jak łatwo zapomnieć o normalności, jak łatwo przyzwyczaić się do brudu, bałaganu, życia chwilą w oczekiwaniu na najgorsze. Ignacio Abel niby jest swój, należy przecież do syndykatu, jest zwolennikiem republiki, ma wysoko postawionych znajomych, ale jednocześnie jest podejrzany. Bo mieszka w dobrej dzielnicy, ma pieniądze, nosi dobre ubrania, no i wżenił się w rodzinę, która teraz na pewno stoi po przeciwnej stronie barykady. Kiedy wreszcie przybędzie do spokojnej, sielskiej Ameryki, będzie wstydził się swojej degradacji: zaniedbania, wymizerowania, sfatygowanego garnituru.
Drugim bohaterem tej książki jest miasto. Niszczone przez swoich i przez wroga. Dewastowane kościoły i rezydencje arystokracji pełne dzieł sztuki, opuszczone budowy nowoczesnych dzielnic, nowe budynki popadające w ruinę, wycinane drzewa, miejskie parki zamieniane w koczowiska przez uchodźców, którzy uciekli z terenów zajętych przez falangistów. Chaos, piekło i bezsens rewolucji. Molina bardzo dobrze pokazuje rozwarstwienie republikanów, których stronę chyba trzyma, nie szczędząc im jednak krytyki. Nawet jeśli niewiele się wie na temat hiszpańskiej wojny domowej, książka sporo rozjaśnia i daje bardzo dobre podstawy, aby poszperać i dowiedzieć się więcej.
Ale to, co tu dotąd napisałam, stanowi przecież tylko jedną warstwę tej powieści. Jej drugim tematem, bardzo ważnym, jest miłość. Miłość, która przychodzi nie w porę, miłość grzeszna, bo przecież Ignacio ma żonę i dzieci, ale jest to jednocześnie miłość, która na nowo budzi do życia. Cóż, to częsty paradoks. "We mgle czasów" to także wnikliwe studium zdrady.
Czas już kończyć, nie da się przedstawić całego bogactwa tej obszernej powieści. A jest tu i psychologiczny portret dwóch kobiet, żony i kochanki. Jest samotność i trud politycznego uchodźcy. Są dylematy moralne, nie tylko te związane ze zdradą, ale również wojenne. Są ważne pytania. Chyba najważniejsze brzmi: czy jednostka może mieć wpływ na bieg historii? Czy warto się angażować, skoro tak naprawdę nic od nas nie zależy, a prawda nie jest czarno-biała? Czy lepiej uciec i ratować swoje życie? Co jesteśmy winni ojczyźnie i sprawie? Co może zrobić zwykły człowiek, kiedy światowi politycy ograniczają się, jak zwykle, tylko do słów otuchy i poparcia, a biedna Hiszpania wykrwawia się w okrutnej wojnie domowej? Jakże aktualnie brzmią te pytania. Zresztą w sporze Ignacia z jego kochanką, Judith,  na ten właśnie temat wyraźnie pobrzmiewa współczesna perspektywa.
I na sam koniec parę słów o konstrukcji powieści. Książka zbudowana jest z retrospekcji. Poznajemy bohatera na dworcu kolejowym w Nowym Jorku w chwili, kiedy zmierza do pociągu mającego go zawieźć do wymarzonego celu podróży. Autor chociaż niby od początku zdradza pewne zdarzenia, umiejętnie podsyca ciekawość czytelnika, nie dopowiadając od razu wszystkiego, mnożąc zagadki i tajemnice. Nie wszystko wiemy, nie wszystko rozumiemy. Mamy poczucie lekkiego chaosu. Z czasem opowieść staje się coraz bardziej linearna, retrospekcje są coraz dłuższe i coraz spójniejsze. Czytelnik porządkuje sobie historię, ale jednocześnie obserwuje szaleństwo i chaos świata.
To tyle. Żadne refleksje i wynurzenia nie zastąpią przeczytania powieści. Naprawdę warto to zrobić. "We mgle czasów" to książka mocno osadzona w historii, ale jakże aktualna i uniwersalna. Namawiam gorąco do jej lektury.          

Wojciech Tochman "Eli, Eli"

Do najnowszej książki Wojciecha Tochmana "Eli, Eli" (Czarne 2013) trochę się zbierałam. Znałam jej historię, wiedziałam, o czym jest, słyszałam skrajne opinie od bardzo dobrych po odsądzające autora od czci i wiary (rzadziej). Tę cześć i wiarę należy w tym wypadku traktować metaforycznie, bo opinia krytyczna, o jakiej myślę, nie dotyczyła stosunku Tochmana do kościoła, tylko samego pomysłu na książkę. Dla porządku jednak odnotowuję, że podobno niektórzy krytycy mają mu za złe właśnie krytykę kościoła katolickiego na Filipinach. Piszę podobno, bo sama takich zarzutów pod adresem autora nie czytałam ani nie słyszałam. Tochman nie wybiera sobie tematów łatwych. Wojną na Bałkanach zajął się w znakomitej, wstrząsającej książce "Jakbyś kamień jadła" (do dziś nie potrafię o niej zapomnieć), ludobójstwem w Rwandzie w "Jutro narysujemy śmierć" (leży na półce, w końcu muszę przeczytać), nie inaczej jest w zbiorze reportaży z polskiego podwórka, drukowanych wcześniej w prasie, a wydanych pod tytułem "Bóg zapłać". Bohaterami tych tekstów są ludzie zmagający się z nieszczęściem, chorobą, stratą. Bardzo dobre, bardzo przygnębiające. No i wreszcie najnowsza książka "Eli, Eli", w potocznej opinii rzecz o slamsach Manili, naprawdę o Filipinach i roli reportera. Jak wspomniałam na początku, trochę się do niej zbierałam (może dlatego, że za dużo się nasłuchałam), w końcu bezpośrednim impulsem do lektury była rozmowa profesora Wiktora Osiatyńskiego z Tochmanem w TOK FM.

Czytając "Eli, Eli", miałam wrażenie, że to najciemniejsza książka, jaka mi się przytrafiła. Nie wiem, czy tak jest rzeczywiście, bo przecież nie unikam tematów trudnych. Wojna na Bałkanach, ludobójstwo w Rwandzie i inne problemy Afryki, Jedwabne i Holocaust, Chiny, Indie. Pewnie coś bym jeszcze znalazła. W każdym razie opowieści zgromadzone w najnowszym tomie reportaży Tochmana przygnębiają ogromnie. To obcowanie z potworną ludzką nędzą. Autor szukał swoich bohaterów na Onyksie, slamsie Manili. Czytałam opisy podobnych miejsc choćby w "Wypalaniu traw" Wojciecha Jagielskiego czy w "Zbawcach mórz" Adama Leszczyńskiego, ale Onyks opisany przez Tochmana wydał mi się miejscem najgorszym. Byle jak sklecone budy, ale nierzadko za dom służy stara szafa, choroby, wysoka śmiertelność, szczególnie wśród mężczyzn, gangi, głód, alkohol, narkotyki, prostytucja, brak edukacji i pracy, a jeśli już jest, to bardzo ciężka i za grosze, bezpańskie dzieci, potworny ścisk, brak perspektyw. Ale, chociaż trudno to sobie wyobrazić, jest miejsce jeszcze gorsze. To cmentarze, gdzie na grobach, a właściwie  w grobach, bo to często wielopiętrowe budowle przypominające kamienice, wśród kości też mieszkają ludzie. Upadlające miejsca zapomniane przez Boga i ludzi. Może jednak najgorszy ze wszystkiego jest brak perspektyw. Mieszkańcy dzielnic nędzy nawet nie mają nadziei, że coś się w ich życiu zmieni. Najczęściej nie marzą ani nie myślą o zmianie. Jeśli jednak któryś z rozmówców reportera ośmiela się snuć plany, ten natychmiast pozbawia czytelnika złudzeń. Z tych miejsc nie można się wyrwać. Kiedy czyta się o tym wszystkim, żal (?), zdziwienie (?), pretensja (?), wyrzut (?), który między wierszami pojawia się w książce, wydaje się jak najbardziej na miejscu. Aż ciśnie się na usta, nawet gdyby nie prowokował go tytuł. To pretensja do Boga, że opuścił to miejsce, jak wiele innych na świecie. To pytanie o przyczynę zła. 

Ale Onyks opuścili też ludzie. Starają się go nie zauważać. Chociaż na tę dzielnicę nędzy napierają wieżowce ze szkła i stali, w których mieszkają wyrobnicy rozmaitych korporacji, to te dwa światy, mimo że znajdują się tak blisko siebie, dzieli nieprzekraczalna granica. Ci, którym się powiodło, nie zapuszczają się na Onyks, ci z Onyksu nie przekraczają umownej linii demarkacyjnej. Wiedzą, że nie mają tam czego szukać. To świat nie dla nich.

Tochman opowiada o filipińskiej nędzy w sposób niezwykle emocjonalny. Nie ukrywa współczucia, czasem obrzydzenia, ale najczęściej wściekłości, oburzenia, bezsilnej złości. Często, bardzo często używa grubych słów albo chowa swoją bezsilność za ironią i pozornym cynizmem. Dużo w tej książce autora. Stawia pytania. Nie tylko o miejsce Boga w świecie, nie tylko o przyczynę zła, ale także o swoje miejsce w tym wszystkim. Jak daleko wolno się reporterowi posunąć? Czy w ogóle powinien tu być i o tym pisać? Przecież nie wierzy, że może zmienić świat. Przecież nie robi tego za darmo. To jego praca. Przecież po dniu spędzonym wśród biedaków na Onyksie wróci do hostelu, w którym ma prysznic i wentylator. Potem wróci do Polski, gdzie ma pewnie przyzwoite mieszkanie. Czy jest lepszy od turystów z bogatego świata, którzy biorą udział w wycieczkach po slamsach i fotografują nędzę? Czy za usprawiedliwienie wystarczy, że stara się wejść w bliskie relacje ze swoimi bohaterami, poznać ich, czasem nawet zjeść z nimi posiłek czy przenocować w ich domu? Czy wystarczy, że ich lubi? Czy wybieli swoje sumienie, jeśli pomoże niektórym, bo przecież wszystkim nie jest w stanie? A czytelnik? Po co czytam tę książkę? Czy jestem jak ci uczestnicy wycieczek po slamsach? Co zrobię z tą wiedzą? Na co mi ona? Czy to współczucie, czy niezdrowa ciekawość? Podglądactwo? Po co się tak przygnębiać, skoro i tak nic nie można zrobić? A jednak uważam, że powinno się wiedzieć. Nie można zamykać oczu. I nie chodzi tylko o to, że łatwiej docenić to, co mamy. I chociaż wiem, że niewiele da się zrobić poza comiesięczną wpłatą na konto jakiejś charytatywnej organizacji (ja wpłacam na konto PAH-u, odkąd uświadomiono mi, że ważne są takie regularne datki, choćby niewielkie; namawiam wszystkich, to naprawdę łatwe, wystarczy wejść na ich stronę, a tam wszystko gotowe; wystarczy wpisać kwotę i wybrać cel), to nie można żyć w radosnej nieświadomości, bo to życie fałszywe.

Po tych osobistych refleksjach sprowokowanych lekturą (nie po raz pierwszy) wracam do książki. Nie mogę przecież skończyć, nie napisawszy o prawdziwej przyczynie wrzawy wokół książki Tochmana. Myślę, że nie wywołałaby tylu kontrowersji, gdyby składała się tylko z reportaży. Rzecz w tym, że zdobią ją zdjęcia. Cóż złego w zdjęciach? Pewnie nic, gdyby były to zdjęcia reporterskie. Ale są to fotografie artystyczne, pięknie skomponowane, wydane na lśniącym, kredowym papierze, robione przez Grzegorza Wełnickiego. Możemy je podziwiać jak reprodukcje obrazów. To od nich się wszystko zaczęło. Fotograf jest jeszcze jednym bohaterem tej książki. Tochman, jakby chciał rozbroić minę, na którą wstąpił, opisując pracę Wełnickiego, ucieka się do ironii, dystansu, stawiania pytań. Ale koniec końców pracuje z nim, wiele mu zawdzięcza, tłumaczy jego poczynania, rozumie. Ja jednak mam z tym kłopot. Bo nawet jeśli przyjąć za dobrą monetę wyjaśnienie, że często dla uchwyconych w kadrze bohaterów sesja fotograficzna to święto, a zrobione zdjęcie sprawia, że czują się kimś wyjątkowym, to po co pokazywać je nam? Te piękne portrety na lśniącym, kredowym papierze sprawiają, że ich bohaterowie stają się eksponatami w ludzkim zoologu (o takich zoologach też Tochman pisze). Chyba wolę brudne zdjęcia reporterskie, które pokazują problem (chociaż i za nimi najczęściej nie stoją czyste intencje). A jeszcze trudniej mi zrozumieć motywację fotografa, o której w książce mowa.

Mimo wątpliwości, zachęcam do tej trudnej lektury. Żeby wiedzieć.

PS. Z reportażu Tochmana dowie się też czytelnik sporo na temat historii i współczesności Filipin. To jeszcze jeden powód, aby po "Eli, Eli" sięgnąć.

"Powstanie Warszawskie"

Nie sposób nie zobaczyć tego filmu. Już jesienią się o "Powstaniu Warszawskim" mówiło, wydaje mi się, że premierę miał mieć dużo wcześniej, ale wreszcie jest. Tak głośno o nim w mediach, że pewnie prawie wszyscy wiedzą, o czym piszę. Odczyszczonym, obrobionym cyfrowo, pokolorowanym starym kronikom powstańczym dodano dwóch bohaterów, dokumentalistę i jego młodszego brata, który mu pomaga. To ich rozmowy słyszymy zza kadru. I to właśnie dzięki nim powstaje narracja, która z króciutkich, kilkuminutowych fragmencików tworzy film reklamowany jako pierwszy fabularny obraz non fiction. Ożywają też filmowani powstańcy i mieszkańcy Warszawy. Z ruchu warg odczytano, co mówią i tak powstały dialogi. Na ten szalony pomysł wpadł Jan Komasa, którego fabuła o powstaniu będzie miała premierę w sierpniu. Ale efekt końcowy to mrówcza praca wielu osób (słyszałam rozmowę na temat tego, jak odtwarzano kolory!). Od jesieni filmowi towarzyszyła fama, że to coś niezwykłego i robi ogromne wrażenie. Dlatego czekałam  na "Powstanie Warszawskie" tak niecierpliwie, jak mi się czasem zdarza. Szłam na ten film z ogromną ochotą, ale i z ciekawością, czy rzeczywiście okaże się aż tak wstrząsający. Tyle czytam i tyle oglądam, dlatego czasem mam wrażenie, że niełatwo już mnie zaskoczyć, poruszyć (szczególnie w kinie). A jednak! Film, szczególnie w drugiej części, ogląda się ze ściśniętym gardłem. Taka jest dramaturgia kierowana logiką zdarzeń. Od entuzjazmu do rozpaczy i klęski. Jest kilka scen, które, jak to się mówi, wbijają w fotel. Uwaga! Teraz je wymienię (w kwadratowym nawiasie), jeśli ktoś nie chce wiedzieć, zanim obejrzy, niech ten fragment ominie i przejdzie od razu za akapit. [Sceny z jeńcami niemieckimi, modlitwa w piwnicy w czasie bombardowania, zbliżenie na płonący dom z potwornym krzykiem w tle, rozstrzelani ludzie leżący niczym w masowym grobie i cała końcówka, zrujnowane, płonące, opuszczone miasto. Tylko konie zostały.]

Co widzimy na ekranie? Powstańczą Warszawę. Trochę walk (niektóre sceny inscenizowano), ale przede wszystkim powstańczą kuchnię: produkcję broni, wydawanie posiłków, szpitale polowe, odprawy, pogrzeby, ślub. Jest też Warszawa cywilna: chodzenie po wodę, kolejki po jedzenie, gaszenie pożarów, wędrówki, ale też dziecięce zabawy. Entuzjazm początków, roześmiane twarze powstańców, a potem zmęczenie, rozpacz i tragedia. Ale może przede wszystkim jest to obraz ginącego miasta. Przedwojenna, elegancka Warszawa zamienia się stopniowo w morze gruzów.

Film robi wielkie wrażenie, ale jednak jest to wrażenie dość ulotne. Chyba już na zawsze powstanie warszawskie będzie miało dla mnie twarz Mirona Białoszewskiego. To jego "Pamiętnik z powstania warszawskiego", literacko doskonałe świadectwo, wstrząsnął mną przed laty tak bardzo, że pamiętam to do dziś. Właśnie wtedy zrozumiałam, niejako odczułam na własnej skórze, czym było to powstanie, czym jest wojna. Jakoś mnie ta książka naznaczyła. Co roku w sierpniu, kiedy odżywa pamięć o tamtych zdarzeniach, mam ochotę przeczytać ją na nowo. Dlatego przy okazji filmu namawiam do lektury. I jeszcze jedna uwaga, ostatnia. Oglądając "Powstanie Warszawskie" zmontowane z autentycznych kronik, trudno oprzeć się refleksji, że to, co widzimy na ekranie, przeżywają teraz mieszkańcy Syrii. W miejscach, gdzie toczą się walki, ich życie wygląda podobnie. Aż rzuca się w oczy podobieństwo niektórych scen do zdjęć z oblężonych syryjskich miast.

"Casanova po przejściach"

Dawno tak się nie dałam nabrać. Pewnie nie ja jedna. A nabiera oczywiście dystrybutor filmu, licząc na to, że wystarczy posłużyć się wdzięcznym cytatem z recenzji ("Woody Allen w najlepszej formie!"), aby każdy (no prawie każdy) czytający te słowa, automatycznie przyjął, że "Casanova po przejściach" to kolejny film Woody Allena. Tymczasem on zagrał tu tylko jedną z dwóch głównych ról, a reżyserem i autorem scenariusza jest John Turturro. Ale tego wszystkiego dowiedziałam się, kupując bilet na seans w moim ulubionym kinie. Jakżeż było mi wstyd, ja, kinomaniaczka, tak się pomyliłam. Cóż, za gapiostwo się płaci. Jeśli ktoś widział  zwiastuny filmu, mógł się poczuć oszukany podwójnie (ale kto wierzy zwiastunom?). Mnie to akurat nie przeszkadzało, bo lubię być w kinie zaskakiwana. Otóż "Casanova po przejściach" (w roli tytułowej melancholijny i smutny John Turturro) wcale nie jest pikantną opowieścią o podstarzałym żigolaku, który namówiony przez przyjaciela (to Woody Allen), zaczyna za pieniądze spełniać erotyczne fantazje bogatych i zblazowanych kobiet. A ściślej rzecz biorąc, tak się wszystko zaczyna, aby nagle przeobrazić się w ... Tego oczywiście nie zdradzę, w każdym razie całość podryfowała w zupełnie innym kierunku.

Przyznam, że mam kłopot z tym filmem. Jest nieco dziwaczny dziwnością trochę rodem z baśni, nieco nielogiczny, banalny, miejscami odrobinę nudnawy. Jeśli ktoś liczy na komedię, też może się poczuć rozczarowany, najwyżej lekko się uśmiechnie, na pewno brzuch go ze śmiechu nie rozboli. Ale mimo tych zastrzeżeń ogląda się go nieźle. Ot, mile spędzony czas. Woody Allen gra swojego bohatera (raczej takiego jak w "Drobnych cwaniaczkach" niż intelektualistę), chociaż materiału na rolę nie ma tu zbyt wiele. Sympatię może budzić melancholijny i smutny Turturro. Zresztą prawie wszystkich bohaterów da się lubić.

Uczciwie muszę stwierdzić, że film ma bardzo różne recenzje. Pięć gwiazdek od Pawła T. Felisa z Wyborczej (nie wiem dlaczego, bo nie czytałam; moim zdaniem to gruba przesada), ale fatalne oceny w Tygodniku Kulturalnym w TVP Kultura (gdybym wysłuchała tych uwag wcześniej, pewnie nie wybrałabym się do kina; ja aż taka surowa dla "Casanovy po przejściach" nie jestem). Cóż, nic wielkiego, można zobaczyć, można sobie darować. Dziury w niebie nie będzie.

Michaił Szyszkin "Nie dochodzą tylko listy nienapisane"

Od czasu do czasu wchodzę na stronę Xięgarni, żeby rozejrzeć się, co w wydawniczej trawie piszczy. W przeciwnym razie byłabym gotowa żywić się tylko książkami mojego ukochanego Czarnego. A przecież nie samym Czarnym człowiek żyje. Tam, tam to znaczy na rzeczonej stronie, znalazłam Ulicką i kilka innych pozycji, tam ostatnio przeczytałam notkę o powieści współczesnego rosyjskiego pisarza Michaiła Szyszkina "Nie dochodzą tylko listy nienapisane" (Noir Sur Blanc 2013; przełożyła Magdalena Hornung). Znowu pomyślałam sobie: to coś dla mnie, i postanowiłam kupić. Dodatkową zachętą okazało się pięć gwiazdek w poważnym tygodniku. Co prawda na moment zaniepokoiła mnie uwaga, że to powieść postmodernistyczna, ale szybko moja czujność została uśpiona. Kupiłam, a jako że ostatnio głód porządnych powieści mam wielki, to chyba efekt nadmiaru literatury non fiction, niemal natychmiast zabrałam się za lekturę. Wciągnęło mnie od razu, po "Eli, Eli" Tochmana (wpis jest gotowy, wstawię wkrótce) i "W oblężeniu" Barbary Demick powieść wydała mi się prawdziwym wytchnieniem. Potem jednak zaczęłam być zła i rozczarowana. Postmodernizm wyszedł z niej niczym szydło z worka. Zastanawiałam się nawet, czy nie dać sobie spokoju z Szyszkinem, ale nie lubię porzucać książek, szczególnie tych, na które wydałam kasę, więc cóż było robić, brnęłam dalej. Tu zawieszę moje biadolenia i zacznę od początku.

Kim jest autor tej powieści? Jeśli wierzyć wydawnictwu, a dlaczegóż miałabym nie wierzyć, Szyszkin to pisarz w Rosji ceniony i popularny, zdobywca licznych rosyjskich literackich nagród. Wcześniej wydał trzy inne powieści, w Polsce wyszła jedna, "Włos Wenery", a "Nie dochodzą listy nienapisane" przyniosły mu dotychczas największy sukces u krytyków i czytelników. To powieść w formie listów. Ona, Sasza, i on, Wołodia. Studenci. Poznają się latem na letnisku. Szybko zaczyna iskrzyć. Ale miłosna sielanka zostaje przerwana. Sasza dostaje powołanie do wojska i wyrusza na wojnę. Odtąd kochankom pozostają tylko listy, w których snują wspomnienia wspólnie spędzonych chwil, opowiadają sobie o dzieciństwie, a wreszcie o tym, co się z nimi dzieje. Sasza o studiach, pracy, chorobie rodziców, przyjaciółce, jednym słowem o wszystkim, czym żyje. Wołodia o trudach i okrucieństwach wojny. O swoim strachu, o lęku przed śmiercią, o rannych i zabitych, o bestialstwie wroga i nieustępującym mu bestialstwie swoich, o głodzie i pragnieniu, o oblężeniu i marszu, o dokuczliwym upale i równie dokuczliwych deszczach, wreszcie o nudzie. Te partie książki są naprawdę przejmujące. Wołodia jest nie tylko aktorem wojennego teatru, ale też wnikliwym obserwatorem. Potrafi spojrzeć na zdarzenia z boku, jakby z zewnątrz, i snuć chłodne, filozoficzne refleksje pozbawione emocji. Innym razem daje się ponieść tęsknocie i marzeniu, które trzyma go przy życiu. Że przetrwa i wróci do swojej Saszeńki.

Muszę przyznać, że to naprawdę bardzo dobrze się czyta. O co więc moje pretensje? Skąd złość i rozczarowanie, i chęć porzucenia książki? Otóż z postmodernistycznych dziwactw. Wiem, wiem, że zachowuję się teraz jak czytelnicza prostaczka o konserwatywnych gustach, jakbym nie dostrzegła, że literatura nie tkwi już w dziewiętnastym wieku, że od dawna nie po bożemu, czytaj dziewiętnastowiecznemu, się pisze. Nie takie pisanie jest w cenie. Szanujący się prozaik aspirujący do wielkości nie będzie przecież tworzył klasycznie skonstruowanej powieści. Albo  poeksperymentuje z językiem, albo z formą, albo z jednym i drugim i doda jeszcze coś trzeciego. Do pewnych granic jestem w stanie to znieść, ale w powieści Szyszkina postmodernistyczne chwyty wydały mi się tylko pustą formą, wydmuszką, za którą nic nie stoi. Dlaczego ojciec bohaterki na jednej stronie jest dyrygentem, potem pilotem (to akurat zostaje wyjaśnione), aby ileś stron dalej stać się nagle zapijaczonym aktorem? Dlaczego romans rozgrywa się współcześnie (chyba; wiele na to wskazuje), współczesne wydają się też czasy, w jakich żyje Sasza, a wojna, na którą wyrusza Wołodia, to chińskie powstanie bokserów? Niezorientowanym wyjaśniam: lata 1899-1901. Próbowałam odkryć przyczynę tego chwytu. Że niby to ma uczynić przeżycia bohaterów uniwersalnymi? Że zawsze jest miłość, cierpienie, choroba, zdrada i śmierć? Ale czy trzeba uciekać się do takiego pomieszania? Nie można zwyczajnie? Wiem, wiem, to naiwne pytania amatorki. Każdy rasowy krytyk spojrzałby na mnie z politowaniem i uznał za niedouczoną profankę. Przyznam, iż tak mnie to drażniło i nie dawało spokoju, że zadałam wszystkie te naiwne pytania trzem moim znajomym zawodowcom od literatury. Nie umieli mi wyjaśnić.

Nie rzuciłam jednak powieści Szyszkina w kąt. Doczytałam do końca i nie żałuję. Nie tylko dlatego, że te listy czyta się jednak znakomicie, nie tylko dlatego, że dotykają prawdy o życiu. O przemijaniu, cierpieniu, miłości, tęsknocie, samotności, smutku, chorobie, śmierci i trudzie. (Wiem, że to brzmi banalnie, ale czasem inaczej się nie da. Siła jest w książce, nie w pisaniu o niej.) Może przede wszystkim dlatego, że na koniec wszystko się składa (pisząc wszystko myślę tu nie o tym, na co tak narzekałam, bo to akurat się nie złożyło) i czytelnik zostaje ze smutkiem i melancholią. Bo w gruncie rzeczy niewesoła to powieść. Budująca jest tylko miłość.

Wybaczam autorowi postmodernistyczne dziwactwa i nie pozbędę się jego powieści. Zostanie na moim regale. Ale czy zaryzykuję przygodę z "Włosem Wenery", jeszcze nie wiem.

Paweł Łoziński "Ojciec i syn"

O filmie Pawła Łozińskiego "Ojciec i syn" usłyszałam jakiś czas temu chyba w Tygodniku Kulturalnym w TVP Kultura. Opinie były entuzjastyczne, a przynajmniej tak zapisały się w mojej pamięci. I oto teraz grany jest w moim mieście tylko w jednym kinie, na szczęście moim ulubionym. Skorzystałam z okazji i właśnie go obejrzałam. Natychmiast siadam do pisania, aby zwrócić na niego uwagę. Kto może, niech zobaczy koniecznie. To jeden z tych filmów, bywają też takie książki, po obejrzeniu którego człowiek bardzo żałuje, że to już koniec. Dlaczego? Co w nim takiego ujmującego i fascynującego? Zamysł był prosty. Ojciec, wybitny dokumentalista Marcel Łoziński, i syn, Paweł Łoziński, wyruszają w podróż do Paryża, miejsca urodzenia Marcela. Będą filmować podróż, siebie i przede wszystkim swoje rozmowy. Z materiału powstały dwa niezależne filmy, jeden Marcela "Ojciec i syn w podróży", drugi Pawła "Ojciec i syn". I właśnie ten trafił na ekrany (nieliczne zapewne, niestety).

Zaczyna się dość drętwo, jakby obaj bohaterowie byli skrępowani sztucznością sytuacji. Wszak mają kręcić film nie tyle o drodze, ile o sobie, swoich relacjach. Padają pierwsze, niby banalne, pytania skierowane do ojca. O najważniejszy dzień w życiu, o to, kim jest (Polakiem, Żydem czy Francuzem?), o kobiety, o związki. Ale z tych banalnych pytań i odpowiedzi na nie powstaje niezwykły portret Marcela Łozińskiego, jego powikłanej historii rodzinnej, jego stosunku do życia, do kobiet. I opowieść o relacji ojca i syna. Wybitnego dokumentalisty, artysty i jego syna dorastającego w cieniu sławnego ojca. Relacja to niełatwa, z czego Marcel nie bardzo zdawał sobie sprawę. I chociaż pretensje zostają wyłożone jasno, nikt tu nie rozdziera szat, nie zieje nienawiścią. Mimo że bywało trudno i nieprosto, z filmu bije radość i optymizm. Ich źródłem są bohaterowie, Marcel i Paweł Łozińscy. Świadomi swoich wad, błędów, jakie popełnili, ale pogodzeni z życiem, z upływającym czasem i z sobą. Mimo wszystko dobrze im razem. Zwyczajna-niezwyczajna podróż, zwyczajne-niezwyczajne rozmowy. 

Film skłania do namysłu, zadaje ważne pytania. O model życia, o rodzicielstwo, o manipulację drugim człowiekiem. Na ile wolno nam żyć tak, jak chcemy? Gdzie jest granica kompromisu? Czy realizując siebie, żyjąc zgodnie z własnymi zachciankami i przekonaniami, możemy nie ranić najbliższych? Te refleksje nie dotyczą tylko Marcela, odnoszą się także do jego rodziców. Można też zapytać, czy kręcenie filmu o sobie, o sprawach dość jednak intymnych, to nie nadmierny ekshibicjonizm? Odpowiedzi są co najmniej dwie. Po pierwsze akt twórczy zazwyczaj w jakiś sposób, bardziej lub mniej dosłowny, obnaża artystę (nie oni pierwsi nakręcili film o sobie). Po drugie w czym są lepsi albo gorsi od bohaterów swoich filmów?

Po obejrzeniu "Ojca i syna" Pawła Łozińskiego natychmiast nabrałam ochoty na ojcowską wersję tej podróży, na inne filmy Łozińskich i wreszcie na książkę Mikołaja (brat Pawła, syn Marcela) pod tytułem "Książka". Na koniec jeszcze raz namawiam na "Ojca i syna". Bardzo ciekawy, mądry i sympatyczny film.

Swietłana Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości"

To druga książka Swietłany Aleksijewicz, białoruskiej pisarki i dziennikarki, po którą sięgnęłam. Nie tak głośna jak "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety", za którą dostała Angelusa. Długo się za nią zabierałam, właściwie, kiedy wyszła, nie zwróciłam na nią specjalnej uwagi. Cóż mnie obchodzi Czarnobyl tyle lat po katastrofie, było minęło, myślałam. A potem ktoś mi ją polecił poruszony lekturą. W końcu sięgnęłam po "Czarnobylską modlitwę. Kronikę przyszłości" (Czarne 2012; przełożył Jerzy Czech), żeby stwierdzić, jak bardzo się myliłam. Tę książkę powinno się przeczytać, nawet mimo tego że momentami nuży. Myślę, że wyszłoby jej na dobre, gdyby była nieco krótsza. Opowieści świadków, zwane tutaj monologami, stają się po pewnym czasie do siebie podobne. Przeszkadza też trochę ich sztuczny, egzaltowany ton, jakby wszyscy rozmówcy pisarki, od prostych, wiejskich babinek do naukowców, byli ludźmi zdolnymi do głębokiej, filozoficznej refleksji, do namysłu nad światem. Mam wrażenie, że Aleksijewicz podkręca te monologi w charakterystyczny dla siebie sposób. Podobnie było też w jej poprzedniej książce (tam dotyczyło to przede wszystkim wstępu). Ale może się mylę? Może tacy są Białorusini? Nieważne. Wady, o których wspomniałam, dość nietypowo, bo na wstępie, nie mają znaczenia wobec wymowy książki.

O katastrofie elektrowni atomowej w Czarnobylu przypominamy sobie przy okazji. A to kiedy mija jakaś okrągła rocznica wybuchu, a to po awarii w Fukuszimie i wywołanej nią dyskusji na temat wykorzystania atomu, jaka przetoczyła się przez Europę. Jednak nawet wtedy ją bagatelizujemy. Tymczasem "Czarnobylska modlitwa" uświadamia, czym była ta katastrofa dla białoruskiego społeczeństwa i czym mogłaby się stać dla Europy, gdyby nie udało się ugasić reaktora. Ludzie, strażacy i żołnierze, którzy tego dokonali, to naprawdę bohaterowie, chociaż niektórzy mimo woli. Dlaczego mimo woli? Powody są co najmniej dwa. Po pierwsze mało kto poza fizykami jądrowymi zdawał sobie początkowo sprawę z powagi sytuacji. Władze w Mińsku i w Moskwie (niezorientowanym przypominam, że katastrofa miała miejsce w roku 1986, a więc jeszcze za czasów Związku Radzieckiego) albo lekceważyły skutki wybuchu, albo celowo, aby nie wszczynać paniki, ukrywały je. Poza tym był to typowy mechanizm charakterystyczny dla krajów komunistycznych. Przemilczeć, ukryć, zamieść pod dywan, za żadne skarby nie przyznawać się do błędu. Dlatego ratownicy, zwani w książce likwidatorami, byli początkowo, a i później też, często nieświadomi, czym grozi im to, co robią. A skutki, szczególnie dla tych, którzy pracowali bezpośrednio przy reaktorze, były tragiczne. Umierali bardzo szybko w męczarniach na chorobę popromienną albo nieco później na raka wywołanego wielokrotnie przekroczoną dawką promieniowania. Tym bardziej, że pracowali bez jakiegokolwiek zabezpieczenia: bez kombinezonów, bez masek. Drugi powód, dla którego nazywam ich bohaterami mimo woli, jest taki, że bardzo często nie wiedzieli, gdzie i po co jadą. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy kilka miesięcy po wybuchu likwidowali skutki katastrofy w stukilometrowej strefie ochronnej. Najczęściej mówiono im po prostu, że jadą na ćwiczenia. Wśród nich są i tacy, którzy wspominają ten okres jako największą przygodę swojego życia. To wszystko nie zmienia faktu, że być może nas ocalili. Ale oczywiście byli też tacy, którzy wykonywali swoje zadania całkiem świadomie, nie zważając na konsekwencje. Wielu zgłaszało się na ochotnika. W filmach katastroficznych czasem jakiś śmiałek musi ratować Ziemię na przykład przed zderzeniem z meteorytem i zdaje sobie sprawę, że ceną jest jego życie. To jednak tylko filmowe fantazje, a Czarnobyl zdarzył się naprawdę i ci ludzie naprawdę wychodzili na dach reaktora, naprawdę wychylali się z kabin helikopterów, aby we właściwe miejsce zrzucić to, czym pożar gaszono, ktoś naprawdę zanurkował, aby spuścić wodę spod reaktora. To wszystko robi w książce ogromne wrażenie. Ale nie tylko to.

Co jeszcze? Opowieści o wysiedleniach mieszkańców ze stukilometrowej strefy ochronnej. Myśleli, że wyjeżdżają na chwilę, na trzy dni, tak im mówiono, tymczasem wyjechali na zawsze. Zostawili swoje domy, sprzęty, pamiątki, książki, zabawki i zwierzęta. Jechali autobusami albo szli pieszo, w kolumnach jak na wojnie. Skojarzeń z wojną jest zresztą w tej książce bardzo dużo. Rozmówcy Swietłany Aleksijewicz często porównują to, co się działo, do wojny. Starsi dlatego, że pamiętali tę prawdziwą, młodsi, bo od dziecka byli karmieni wojenną propagandą. Przerażają opisy opuszczonych wiosek, zdziczałych domowych zwierząt zostawionych przez właścicieli, bo nie wolno było ich zabierać, a szczególnie opowieści myśliwych zmuszanych do ich likwidacji. Straszne są obrazy ludzi, zwłaszcza starych, którzy zdecydowali się do strefy nielegalnie wrócić i w niej zamieszkać. Jeszcze straszniejsze opowieści o tych, którzy zachorowali. Strażakach, likwidatorach, ale też dzieciach urodzonych z chorobą popromienną. Nie ma takich fragmentów wiele, ale jeśli już się pojawiają, to autorka, a właściwie jej rozmówcy, nie szczędzą szczegółów. Przeraża reakcja władz, czasem wynikająca z niewiedzy i bezmyślności, czasem celowa. Przerażają chaotyczne, bałaganiarskie, często bezsensowne działania mające zmniejszyć skutki katastrofy. Ale przeraża też obojętność większości zwykłych ludzi, którzy bagatelizują zagrożenie, żyją, jakby nic się nie stało. Dlaczego? Po pierwsze promieniowania nie widać. Mówią, że coś się niby wydarzyło, ale świat jest, jaki był. Słońce świeci, kwiaty rosną, trawa się zieleni, ptaki śpiewają. Kiedy jest pożar, powódź, huragan skutki żywiołu widać natychmiast, w przypadku atomu są odroczone. Dlatego tak trudno w nie uwierzyć. Ale jest i drugi powód wypierania katastrofy. To mechanizm doskonale nam znany: niechęć do zmiany. Lepiej wmówić sobie, że nic zmieniać nie trzeba.

Czarnobyl przeorał białoruskie społeczeństwo. Zachwiał wiarą w wielkość i nieomylność radzieckiego imperium, uświadomił, że nic nie jest na zawsze, że człowiek musi mierzyć się z żywiołami, o których nie ma pojęcia, pokazał, że atom może nawet w czasach pokoju stać się siłą niszczycielską. Warto przeczytać "Czarnobylską modlitwę", aby zrozumieć, czym ta katastrofa była naprawdę.

Popularne posty