Siegfried Lenz "Muzeum ziemi ojczystej". Literacka podróż na przedwojenne Mazury.

Po paru miesiącach wróciłam do odkrytego dzięki znajomym Lenza i przeczytałam kolejną jego grubą powieść "Muzeum ziemi ojczystej" (Czytelnik 1991). Jak poprzednio, tak i teraz nie zawiodłam się. Czytajcie Lenza! Mam ochotę zakrzyknąć. Nie będę powtarzała informacji o pisarzu, zainteresowanych odsyłam do mojej notki o "Lekcji niemieckiego", przejdę od razu do rzeczy.
O czym jest powieść niemieckiego autora? O miłości do Mazur, naszych Mazur, co to może wkrótce zostaną uznane za cud natury. Czy na pewno naszych? Nie lubimy pamiętać, że tereny te w przeszłości miały skomplikowaną historię: były częścią państwa krzyżackiego, lennem polskim, Księstwem Pruskim, po pierwszej wojnie w wyniku plebiscytu stały się najbardziej wysuniętą na wschód rubieżą Niemiec (Prusy Wschodnie) i dopiero po drugiej wojnie w wyniku nowego podziału Europy stały się nasze. Zamieszkiwali te tereny przede wszystkim Polacy, Niemcy i Litwini, ale miejscowa ludność utożsamiała się ze swoją małą ojczyzną, Mazurami: krainą lasów, jezior, pagórków. Kto zna te tereny, jeszcze i dziś dostrzeże różnice: odmienną architekturę, rozsiane tu i ówdzie resztki krzyżackich zamków, może drobne odmienności języka. Głośna przed kilku laty, a wracająca dziś,  sprawa Agnes Trawny czy emigracja tutejszej ludności do Niemiec w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku to echa przedwojennej historii. Tu dygresja osobista. Jeden z moich wujków wżenił się w mazurską rodzinę. Najbliżsi krewni jego żony, mojej ciotki, jeden po drugim wyjeżdżali do Niemiec. Nie bardzo to rozumiałam. Kim są? Dlaczego tam jadą? Są Mazurami, nie czują się ani Polakami, ani Niemcami, tłumaczyła mi mama. Nie wiem, ile wtedy z tego pojęłam. Od dawna nie jestem już dzieckiem, znam zawiłą przeszłość, ale dziś dzięki Lenzowi na nowo odkrywam skomplikowaną, fascynującą i tragiczną historię tych terenów. To trochę jak wyprawa w inny świat. Jeśli, czytelniku tej notki, wykażesz jeszcze trochę cierpliwości, uchylę  zasłonę i zabiorę cię w podróż na przedwojenne Mazury.
Akcja powieści rozpoczyna się jeszcze przed pierwszą wojną światową w pięknie położonym nad jeziorami miasteczku Łukowiec (nazwa najprawdopodobniej zmyślona, miejsce pewnie nie, ale na kartach książki pojawia się wiele doskonale nam znanych miejscowości np. Giżycko), kończy w nadmorskiej wiosce w Szlezwiku najprawdopodobniej w latach siedemdziesiątych. W tym czasie przetacza się przez Europę historia, która burzy chwilowo a w końcu na stałe mazurski świat narratora, Zygmunta Rogalli. Więc najpierw jest pierwsza wojna: miasteczko kilkakrotnie przechodzi z rąk niemieckich  do rosyjskich i odwrotnie. Toczy się nawet jakaś bitwa. Potem przychodzi czas plebiscytowej kampanii i wreszcie radosny dzień dokonania wyboru, dla zdecydowanej większości święto niezmącone niepewnością wyniku, święto triumfu nad polską mniejszością. Potem lata spokoju, stabilizacji, aż wreszcie jakoś tak niepostrzeżenie rodzi się faszyzm. I znowu  nieoczekiwany wybuch kolejnej wojny, która, poza dramatycznym początkiem, pozostawia ten zakątek we względnym spokoju. Aż przychodzą Rosjanie i trzeba uciekać. To najtragiczniejszy i najdramatyczniejszy epizod powieści. Odwrót zimą, w śniegu i mrozie, przez opuszczone tereny bombardowane przez Rosjan. Noclegi gdzieś w przydrożnych rowach przy ognisku, głód, brud, śmierć chorych i słabszych, niekończące się oczekiwanie na miejsce na statku, jedynej drodze ucieczki. Ale pierwszeństwo mają ranni żołnierze, więc cierpliwie trzeba czekać. A to nie koniec gehenny: jeden ze okrętów zostaje trafiony. Krzyk, płacz, wołanie o ratunek. Ale czy da się dla nich coś zrobić? Nic! Można tylko bezradnie patrzeć, jak pod wodą toną twoi sąsiedzi, i dziękować Bogu, że to nie twój statek został trafiony przez samolot wroga. Co ma myśleć polski czytelnik, który śledzi te dramatyczne wydarzenia? Trudno, czytając te przygnębiające strony, nie współczuć uciekinierom, trudno nie litować się nad ich tragicznym losem. Z drugiej jednak strony trzeba zauważyć, że niewielu było wśród nich jawnych antyfaszystów, większość popierała Hitlera, dla większości niemiecka armia to nasze wojsko, nasi dzielni żołnierze walczący za ojczyznę, Trzecią Rzeszę. Jeśli komuś nawet, tak jak Zygmuntowi Rogalli, nie podobały się faszystowskie porządki zaprowadzone w Łukowcu i na Mazurach, to i tak czuł się niemieckim patriotą. Jak sobie z tym poradzić? Myślałam. I wtedy w sukurs przyszedł mi sam narrator. To on wypowiada proste, samokrytyczne, pełne goryczy słowa o zawinionej klęsce i przemocy, którą sami zasiali.
Wbrew temu, co może się wydawać, to nie powieść wojenna czy polityczna (a przynajmniej nie tylko). Historia zagląda tu  znienacka, czasami, w dodatku najczęściej groza łagodzona jest przez filtr pamięci. Narrator posługuje się eufemizmami: jeźdźcy Wschodu, mężczyźni w płaszczach, zaplombowane pociągi towarowe. "Muzeum ziemi ojczystej" to przede wszystkim kreowanie w pamięci utraconego świata (trochę jak w "Panu Tadeuszu"), do którego, jak twierdzi narrator, nie ma powrotu. Bo miejsce bez ludzi, którzy je zamieszkiwali, już nie jest tym samym miejscem. Traci swą magię, wartość i powab. A tych ludzi już tam nie ma. Jedni zginęli na froncie, na statku, w syberyjskiej czy hitlerowskiej niewoli, drudzy umarli, bo przyszedł ich czas, pozostali stworzyli sobie nowy świat, chociaż stale pielęgnują pamięć dawnego. Ale nie wszyscy myślą tak jak Zygmunt. Wielu wierzy, że polskie Mazury to tylko stan przejściowy. Dlatego narrator podejmuje dramatyczną decyzję o spaleniu tytułowego, tak bardzo mu drogiego, muzeum, które udało mu się odtworzyć w nadmorskiej, niemieckiej wiosce (takie samo, odziedziczone po wuju, prowadził w rodzinnym Łukowcu). Muzeum, o które tak dbał i walczył, które tak bardzo bronił przed próbami ocenzurowania i zafałszowania przeszłości.
Znowu się zapędziłam w polityczne rejony. Tymczasem materia tej powieści utkana jest z przedziwnych historii i zdarzeń, wspomnień z dzieciństwa i młodości opromienionych magią, z mazurskich zabobonów, wierzeń i obyczajów, opisów niezwykłego, pięknego świata. Iluż tu dziwaków, szaleńców, niezwykłych, barwnych postaci. Na przykład ojciec narratora, cieszący się sławą domorosły wynalazca leków dosłownie na wszystko (dla przemytników, aby stali się niewidzialni; dla żołnierzy, aby na froncie nie opuściła ich odwaga; na jad żmii). Więźniowie miejscowego zakładu karnego, którzy znają setki fascynujących opowieści. Bezwzględny, okrutny i nieczuły dziadek narratora. Sonja Turk, mistrzyni mazurskiej sztuki tkania gobelinów, a jednocześnie wiedźma. I wielu, wielu innych, których nie sposób tu wymienić. To właśnie sprawia, że ta, w gruncie rzeczy, gorzka powieść ma tak niezwykły urok.
A poza tym stawia Lenz ważne pytania: o patriotyzm i nacjonalizm, o relację między jednostką a zbiorowością, o kompromisy, o odwagę i tchórzostwo, o grzech zaniechania.  Konfrontuje postawy dwóch przyjaciół: stojącego z boku Zygmunta i wiecznego buntownika, odważnego Konniego, który lubi podważać powszechnie wyznawane poglądy i nie boi się postępować w kontrze do obowiązujących trendów, za co nieraz przychodzi mu zapłacić odtrąceniem, zniewagami czy więzieniem. Pokazuje, jak życie plącze ich losy i weryfikuje wyznawane ideały. 
Naprawdę świetna powieść. Tym bardziej warto właśnie teraz zwrócić na nią uwagę, bo wkrótce do kin trafi "Róża" Smażowskiego, film który dotyka podobnej tematyki. Zachęcam do odbycia literackiej podróży do świata, który niby dobrze znamy, ale o jego prawdziwej historii wolimy nie pamiętać. Fascynująca książka!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty