"Dzięki Bogu"

Premier filmowych tyle, że trzeba wybierać. Odrobiłam zaległość sprzed tygodnia, wybrałam się na "Dzięki Bogu" Francoisa Ozona. W zeszły weekend przedłożyłam nad ten film "Parasite" i żałowałam. Teraz tym bardziej mam pewność, że słusznie. Chociaż to kolejny, po "Spotlight", "Klerze", no i dokumencie braci Sekielskich "Tylko nie mów nikomu", film o pedofilii w Kościele, to jednak trzeba go zobaczyć. Powodów jest kilka. 


Pierwszy - Ozon opowiada o problemie z odmiennej perspektywy. W "Spotlight" mieliśmy dziennikarskie śledztwo, które doprowadziło do wykrycia wielkiej pedofilskiej afery w Bostonie - systemowego molestowania dzieci. Bohaterami "Kleru" byli księża, a w filmie Ozona wierni. Powód drugi - "Dzięki Bogu" jest zwyczajnie ciekawe. Reżyser buduje napięcie, pokazując, jak trzech molestowanych w młodości mężczyzn krok po kroku, mozolnie, dzięki olbrzymiej determinacji, kosztem czasu wolnego doprowadza do wszczęcia śledztwa przeciwko księdzu, który ich krzywdził, i biskupowi, który sprawę krył. Podobnie jak "Spotlight" film Ozona też jest oparty na faktach. Trzeci powód, dla którego "Dzięki Bogu" trzeba zobaczyć, to waga problemu. Młyny sprawiedliwości mielą bardzo powoli, ciągle wychodzą kolejne sprawy, szczególnie opornie idzie karanie tych, którzy o wszystkim wiedzieli i milczeli. A polski Kościół nie rozliczył się z problemem niemal wcale. Dlatego nigdy dość przypominania, nagłaśniania, opowiadania, bo sprawa nie została zamknięta. 

 
Co ma z tą wiedzą zrobić członek Kościoła? Człowiek, dla którego wiara jest bardzo ważna? Gorliwie, prawdziwie praktykujący katolik? Taki jest jeden z głównych bohaterów - Alexander. Stateczny mieszczanin, dobrze sytuowany, mąż, ojciec pięciorga dzieci. Co robi? Zaczyna działać, chce, aby ksiądz, którego był ofiarą, został wreszcie odsunięty od pracy z dziećmi. Jego sprawa jest już przedawniona, nawet gdyby chciał, nie może wnieść oskarżenia przeciw sprawcy. Wierzy, że zostanie wysłuchany przez powołane do tego kościelne organy, przez biskupa, wreszcie przez papieża. Jakże się myli. To jak walenie głową w mur. Cierpliwe i systemowe mydlenie oczu, pozorowanie działań, wypowiadanie komunałów i odwracanie kota ogonem - litowanie się nad sprawcą zamiast nad jego ofiarą. Na moim seansie kilka razy widzowie parsknęli śmiechem. Ja też. Nie, nie dlatego, że było śmiesznie. Przeciwnie. Był to śmiech bezradności i wściekłości - spowodowany bezczelnością sprawcy i jego zwierzchników, którzy go kryli i usprawiedliwiali. Potrafię przytoczyć tylko jedną taką scenę, pozostałe uleciały mi z pamięci. Oskarżony o molestowanie ksiądz, który zresztą przyznał się do winy, za wszelką cenę chce uniknąć nagłośnienia sprawy, bo boi się agresji. Niedawno przeżył coś takiego. Rodzice molestowanego chłopca napadli go w jego ogrodzie. Dziwi się ksiądz? - pyta Alexander. Tylko po co ta agresja? - odpowiada, jakby nie rozumiał, dlaczego ci ludzie stracili cierpliwość. Jakby nie rozumiał, jak skrzywdził te dziesiątki, a może setki chłopców z katolickiej szkoły, w której uczył.


Film opowiada oczywiście o mechanizmach, które już znamy. O tym, dlaczego ofiary tak długo ukrywają to, co im się zdarzyło. O tym, dlaczego wokół sprawcy panuje zmowa milczenia, dlaczego wielu ludzi do końca go broni. O tym, jak molestowanie kładzie się cieniem na życiu ofiar, jak często je rujnuje. O tym, jak trudno, nawet po latach, opowiedzieć swoją historię głośno, jak trudno się przemóc, jakie koszty tej szczerości się ponosi. O poczuciu winy rodziców albo o jej wypieraniu i bagatelizowaniu problemu. O rozbiciu rodzin. Bardzo różne są losy filmowych bohaterów. Jedni radzą sobie z traumą lepiej, inni zostali przetrąceni na zawsze, nie potrafią ułożyć sobie życia. Różny jest ich stosunek do wiary. Niektórzy nadal wierzą, chcą być członkami Kościoła, inni odeszli. Ale chyba nawet w Alexandrze z czasem coś pęka. Widz pewności mieć nie może, ja jednak tak odczytuję jedną ze scen. 

Ale nie tylko o tym jest ten film. To także opowieść o sile grupy, o jej mocy, o wsparciu, jakie daje poczucie, że nie jest się samemu. Ale także o kosztach, jakie się płaci, angażując się bez reszty w jakąś działalność. Początkowo wydaje się, że bohaterem "Dzięki Bogu" będzie Alexander, od którego wszystko się zaczęło, potem jednak pojawiają się kolejni, równie ważni, i przykuwają naszą uwagę. Aż wreszcie powstaje grupa, organizacja, wspólnota pokrzywdzonych. W dalszej części filmu reżyser przygląda się rozmaitym mechanizmom drążącym, rozsadzającym wspólnotę. Drobne pretensje, zawiści, różne motywacje do działania.

Chociaż pokazywany w filmie problem, a szczególnie brak woli jego prawdziwego rozwiązania, a zwłaszcza w Polsce, żywo mnie obchodzi i burzy moją krew, to jednak stoję z boku. I odkąd o pedofilii w Kościele zrobiło się głośno, wielokrotnie oddychałam z ulgą, że nie jestem osobą wierzącą, że nie chodzę do kościoła, że z tego powodu to nie do końca moja sprawa. Bo naprawdę nie wiem, co bym zrobiła. Czy stać by mnie było na jakąś formę oporu, protestu? Łatwo oburzać się bierną postawą wiernych, którzy niby są zgorszeni, ale żadne kroki za tym nie idą. Sama się dziwię tej bierności, jednak jak bym się zachowała na ich miejscu, nie mam pojęcia. Na pewno miałabym poczucie ogromnego dyskomfortu, jakiejś schizofrenii. Co bym z tym zrobiła? Z tym pytaniem zostaję po obejrzeniu filmu Ozona.

Reni Eddo- Lodge "Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry"

Reni Eddo-Lodge to brytyjska dziennikarka i blogerka, która szerszy rozgłos zdobyła, kiedy kilka lat temu na swoim blogu umieściła gniewny wpis, w którym tłumaczyła, dlaczego nie będzie już rozmawiać z białymi o kolorze skóry. Jak wyjaśniła swoją decyzję? W dużym skrócie - ma dość niezrozumienia istoty problemu, który polega na tym, że biali nie dostrzegają swojego uprzywilejowania wynikającego tylko i wyłącznie z koloru ich skóry. Nie rozumieją też, że rasizm jest ich problemem i to oni muszą go rozwiązać. Paradoksalnie od tamtego momentu Reni Eddo-Lodge bardzo często rozmawia na ten temat. Bierze udział w dyskusjach, pisze, bloguje. Jej książka "Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry" (Karakter 2018; przełożyła Anna Sak) jest pisana gniewem, kipi emocjami. Autorka nie stroni od kolokwializmów, czasem zwraca się bezpośrednio do jakiegoś publicysty, polityka czy działacza.

Być może ktoś zastanawia się, po co w Polsce czytać książkę, która dotyczy problemu rasizmu w Wielkiej Brytanii. Przecież polskie społeczeństwo mimo wszystkich zachodzących zmian jest wciąż bardzo homogeniczne - czytaj bardzo białe. To prawda, ale z każdym rokiem coraz więcej na naszych ulicach osób o innym kolorze skóry. To argument pierwszy. Drugi to kwestia poznawcza - można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że pierwsza część książki jest krótką historią brytyjskiego rasizmu. Jeśli myślimy rasizm to najprawdopodobniej skojarzymy go ze Stanami - mamy w pamięci niewolnictwo, wojnę secesyjną, Ku Klux Klan, walkę czarnej społeczności o zniesienie segregacji i swoje prawa, Martina Luthera Kinga i sytuację współczesną. Niewiele, albo zgoła nic, nie wiemy o rasizmie brytyjskim. Może nawet naiwnie myślimy, że nie istnieje. Dla mnie większość faktów przywoływanych przez autorkę była zaskoczeniem. Ot choćby taki, że niewolnictwo w Imperium Brytyjskim miało skalę przemysłową. Handel ludźmi zaczął się w roku 1562, zniesiono go w roku 1833. Przez porty brytyjskie przeszły miliony czarnych niewolników. Ale nic dziwnego, że o tym wszystkim nie wiedziałam, bo faktów tych nie znają również Brytyjczycy. Brytyjska historia ma kolor biały. Autorka przyznaje, że większość wiadomości zdobywała samodzielnie, od kiedy zaczęła uczęszczać w czasie studiów na seminarium zajmujące się tymi problemami. 

To wcale nie koniec argumentów, które powinny przekonać do sięgnięcia po tę lekturę. Następny - książka Reni Eddo-Lodge poszerza horyzonty, otwiera głowę, zmusza do myślenia. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, czym tak naprawdę jest rasizm. A rasizm instytucjonalny? A strukturalny? A biały przywilej? Definicji rasizmu można znaleźć w książce wiele. Oto jedna z nich - rasizm nie jest po prostu tylko uprzedzeniem. To pojęcie szersze, bo po pierwsze uprzedzenia może mieć każdy, kolorowy też, po drugie żywiąc uprzedzenia, można wprawdzie wyrządzić krzywdę, ale tylko chwilową, nie systemową. Do tego trzeba władzy, a więc rasizm to uprzedzenia poparte władzą. Niby oczywiste, a jednak sama bym na to nie wpadła. A biały przywilej? To po prostu lepsze życiowe szanse spowodowane tylko kolorem skóry. Biali najczęściej nie zdają sobie z tego w ogóle sprawy. Ale to nie koniec. Konsekwencją białego przywileju jest to, że kolorowi stają się bardzo ostrożni, ważą każde słowo, uważają na to, co piszą i mówią, a to wszystko dlatego, aby nie zostali oskarżeni o przesadę i nadwrażliwość. Najlepiej oddać głos autorce: Uczysz się ostrożnie dobierać argumenty, by ludzie nie pomyśleli (...), że jesteś (...) gniewną czarną babą z obsesją na punkcie koloru skóry. W ogóle rozważania o rasizmie są bardzo ciekawe i inspirujące, często szokujące, bo obnażają nasz biały, stereotypowy sposób myślenia. Na przykład Reni Eddo-Lodge zwraca uwagę, że drogą do zlikwidowania rasizmu nie jest uczenie białych dzieci, że wszyscy są równi i nie należy rasy zauważać. Nie, nie wszyscy są równi i nawet nie powinni być. Przeciwnie, chodzi o to, aby rasę dostrzegać, aby pozwolić czarnemu być czarnym bez negatywnych konsekwencji, jakie niesie kolor skóry, a nie zmuszać go, aby stał się podróbką białego. Poza tym rasy trzeba zauważać, bo tylko wtedy możliwa jest dyskusja, dostrzeżenie błędów i przepracowanie win. Nie wystarczy samo poczucie winy, wyznanie wstydu za przodków i tych wszystkich, którzy dziś głoszą poglądy rasistowskie albo dopuszczają się takich czynów. Potrzebne jest działanie. Autorka zauważa też, że najgorsi wcale nie są zdeklarowani rasiści, ale ci wszyscy umiarkowani, grzeczni biali, którzy mówią: Zgadzam się z tobą co do celu, do jakiego dążysz, ale nie mogę zgodzić się z twoimi metodami działań bezpośrednich.. Albo radzą, by czekać na dogodniejszą porę. Jednym słowem chodzi o tych białych, którzy wolą mieć święty spokój za cenę niedostrzegania problemu.

I kolejny argument za tym, aby w kraju, gdzie przeważają biali, po książkę Reni Eddo-Lodge sięgnąć. Mechanizm rasizmu jest dość uniwersalny. Wiele jego elementów można dostrzec w stosunku większości do wszystkich mniejszościowych grup. Że przywołam przykład, który w moich notkach ostatnio pojawia się bardzo często. Cóż, takie czasy, taki klimat. Czyż osoby LGBT+ nie słyszą w Polsce właśnie tego - zgadzam się z tobą, ale ... ale po co wam te parady, ale przecież w domu możecie sobie robić, co tylko chcecie, tylko po co tym epatować, ale, ale, ale. To samo dotyczy kobiet, Żydów, niepełnosprawnych i innych, którzy są mniejszością, na przykład Ukraińców mieszkających w Polsce. Pewnie zauważa to również autorka, bo w rozdziale dotyczącym rasy i feminizmu, w którym twierdzi, że feminizm też jest biały, przytacza bardzo szeroką definicję tego pojęcia. Właśnie w takim duchu.

Jeśli myślisz, czytelniku tej notki, że wyczerpałam argumenty, jesteś w błędzie. Podam ostatni, który zapewne wcale takim nie jest. Otóż myślę, że doskonale zdajesz sobie sprawę, że rasizm w Polsce istnieje. Oprócz mowy nienawiści, aktów agresji to także, jak pisze autorka, lęk przed czarną planetą, czyli strach przed imigrantami, wielokulturowością, obawa, że biali na świecie, w Europie, a w końcu w Polsce staną się mniejszością.

To tylko zaledwie ułamek tego, o czym pisze Reni Eddo-Lodge w swojej książce. Nie da się tu przytoczyć wszystkich problemów, jakimi się zajmuje. Choćby bardzo zaskakujące i bardzo ciekawe rozważania o dzieciach z mieszanych rasowo par albo  o kolorowych dzieciach adoptowanych przez białych. Z problemów, z jakimi się mierzą, nie zdawałam sobie sprawy. Ba, najczęściej nie zdają sobie z nich sprawy także ich rodzice. Nie będę jednak rozwijać tego zagadnienia, bo i tak się rozpisałam, a poza tym niech to będzie zachęta, aby po książkę sięgnąć. Oczywiście trzeba sobie zdawać sprawę, że nie jest to lektura łatwa, ale, że posłużę się moją ulubiona frazą, bez przesady.

"Parasite"

Obfitość premier taka, że stanęłam przed dylematem, na co wybrać się do kina. Początkowo chciałam iść na "Dzięki Bogu" Ozona, ale potem pod wpływem magicznej mocy gwiazdek i medialnego szumu odwróciłam kolejność i poszłam na "Parasite" koreańskiego reżysera Joon-ho Bonga, film nagrodzony na tegorocznym festiwalu w Cannes Złotą Palmą. Teraz niestety żałuję tego wyboru. Nie to, żebym miała poczucie straty czasu, na "Parasite" należy się wybrać, ale po raz kolejny mogę sparafrazować Gombrowicza - jak zachwyca, skoro nie zachwyca. I jak zawsze w takich wypadkach towarzyszy mi poczucie, że może to ze mną jest coś nie tak, bo nie potrafię dostrzec arcydzieła w arcydziele, jakim według krytyków jest ten koreański film. No może nieco przesadzam, może słowo arcydzieło nie pada, ale zachwytów co niemiara. 


Skąd moje malkontenctwo i rozczarowanie? Dla mnie "Parasite" to głównie zabawa konwencją, a metafora świata, jaką skrywa, wydaje mi się nazbyt oczywista i łopatologiczna. Mamy tu i groteskę, i thriller, i czarny humor, i satyrę, i rozmaite formalne zabawy, których przeciętny widz i tak nie dostrzeże. Kto zorientuje się, że reżyser inaczej kadruje, montuje, nadaje inne tempo scenom rozgrywanym w bogatej rezydencji, a inne tym w suterenie, gdzie mieszka rodzina tytułowych parasite? Tylko zawodowy znawca kina albo super uważny widz. Nie, ja tego też nie odkryłam sama, znalazłam to w jednej z recenzji, na którą rzuciłam okiem. 


Przerost formy nad treścią sprawia, że nic nie czuję. Ani złości, ani gniewu, ani strachu. Zdecydowanie wolę, kiedy sprawami poważnymi zajmuje się kino społeczne. Na pewno do wielu widzów, którzy od kina ciężkiego stronią, Bong w swojej lekkiej, rozrywkowej formie dotrze, być może sprawi, że zastanowią się nad światem, który tak jest urządzony, że nieliczni opływają w dostatki, a zdecydowana większość żyje od początku miesiąca do końca, kombinując, jak spiąć ograniczony budżet. To i tak lepiej niż nie mieć nic i walczyć o przetrwanie. Ale nawet i to, czy widz będzie skłonny do takiej refleksji, nie jest wcale oczywiste, ponieważ reżyser nie oszczędza nikogo. Ostrze satyry chłoszcze równo głupich, naiwnych bogatych i sprytnych, cwaniakowatych, bezwzględnych biedaków. Trudno powiedzieć, aby rodzina społecznych wyrzutków, która podstępem wkrada się w życie próżniaczej familii bogaczy, budziła sympatię. Można oczywiście snuć refleksję, zresztą prawdziwą, że bieda i brak perspektyw degenerują. Skoro bogaci pławią się w swoim bogactwie, nie chcąc posunąć się ani o milimetr, skoro biedacy nie mają żadnych perspektyw, są nikim, aby coś mieć, muszą to sobie wyszarpać. Kto się nad tym zastanowi? Kto odczuje strach pomieszany ze zrozumieniem, że jeśli coś się nie zmieni, to dojdzie do krwawej jatki, bo biedni zbuntują się przeciwko biedakom? Kto się nad tym zastanowi, skoro oglądając film, w chwilach grozy nieźle się bawimy, bo to, co powinno przerażać, utopione zostało w konwencji czarnego humoru? Może się czepiam, wszak od wieków humor bywa narzędziem do opowiadania o sprawach ważnych i bolesnych. Moje niezadowolenie na pewno wynika po części z tego, że nie jestem miłośniczką groteski i czarnego humoru.

Mimo tych zastrzeżeń i wątpliwości nie mogę powiedzieć, abym się nudziła. Tym bardziej, że film, który początkowo rozgrywa się według wytyczonego schematu, nagle robi woltę i zaczyna zaskakiwać, a to w kinie lubię. Jest też jedna wizualnie fenomenalna scena - scena ulewy. Ma ona swoje metaforyczne znaczenie, chociaż, przyznajmy, dość oczywiste i mało wyrafinowane. Tyle na dziś. Obejrzeć może bardziej warto niż trzeba, a jeśli ktoś lubi czarny humor i groteskę, na pewno będzie bardziej usatysfakcjonowany niż ja.

Bernard Schlink "Olga"

Po najnowszą powieść Bernarda Schlinka "Olga" (Rebis 2019; przełożył Ryszard Wojnakowski) sięgnęłam, bo wydawało mi się, że będzie znakomicie rymowała się z moimi ostatnimi lekturami - "Podróżnym" Ulricha Alexandra Boschwitza i w "Ogrodzie bestii" Erika Larsona. Informacja od wydawcy brzmiała zachęcająco, właściwie wystarczyło mi tylko hasło Prusy Wschodnie, aby zdecydować się na lekturę. Dlaczego? Bo natychmiast uruchomiło w mojej głowie skojarzenia z "Różą" Smarzowskiego i z "Muzeum ziemi ojczystej" Siegrfida Lenza, znakomitej powieści, której akcja częściowo toczy się właśnie na tych terenach. Dramatyczne i przejmujące fragmenty opowiadające o ucieczce mieszkańców Prus Wschodnich przed armią sowiecką do dziś pozostały w mojej pamięci, ale nie tylko to. Za każdym razem, kiedy wspominam w tych notkach Lenza, namawiam, aby sięgnąć właśnie po wspomnianą przed chwilą powieść i koniecznie po "Lekcję niemieckiego". Dwie inne, które czytałam, już tak znakomite nie były, chociaż też ciekawe. Pozostałych nie znam, a napisał dużo. Odkryłam go przez szczęśliwy przypadek, namówiona przez znajomych, za co jestem im dozgonnie wdzięczna. 

Ale wracam do "Olgi". Na co miałam nadzieję? Na coś podobnego? Pewnie tak, tym bardziej, że w wydawniczej notce była jeszcze mowa i o drugiej wojnie, i o akcji rozpiętej od końca XIX wieku do początku XXI, i o tym, jak Niemcy tracą związek z rzeczywistością i dlaczego przekleństwem jest, że zawsze myślą w zbyt wielkich kategoriach. Byłam nawet ciekawa, jak Schlink, który pisze zwięźle, poradzi sobie z tak szeroko nakreślonym tematem.  "Olga" ma tylko 272 strony. Że autor ma taki styl, wiedziałam, bo już wcześniej czytałam jego "Lektora", którym jakoś specjalnie się nie zachwyciłam. (Na półce książek oczekujących na swoją kolej stale leży zapomniany tom jego opowiadań, kiedyś bardzo chwalony.) No ale niezrażona poprzednim doświadczeniem zabrałam się za "Olgę". No i niestety rozczarowałam się. 

Zwięzłość może być zaletą, co już dawno zrozumiałam, ale coś za nią musi iść. Albo język, albo forma, albo coś nieuchwytnego, jakaś metafizyka literatury. Tymczasem napisana gładko część pierwsza to przebieżka przez historię życia tytułowej bohaterki. Niemal od jej narodzin do śmierci. Jest tam wszystko - niezbyt szczęśliwe dzieciństwo, przyjaźń, a potem miłość do Herberta, syna bogatych właścicieli ziemskich, pragnienie wyrwania się z wioski, zdobycie wykształcenia, praca nauczycielki, przeprowadzki, wojna, przesiedlenia i jeszcze kawał życia potem. A między tym znacznie więcej, bo życie Olgi niby zwykłe, było jednak bardzo niepowszednie i obfitowało w dramatyczne zdarzenia. No ale nie mogę wszystkiego zdradzać. Czyta się to wszystko gładko, szybko, z ciekawością, co będzie dalej, i z taką podstawową czytelniczą przyjemnością. Niestety niewiele więcej się za tym kryje. Ciekawa byłam, co znajdzie się w dwóch kolejnych częściach, skoro  pierwsza, jak wspominałam, kończy się śmiercią wiekowej bohaterki. Dalej poznajemy jej historię z innych perspektyw. Narratorem części drugiej jest ktoś, kto ją znał w powojennym okresie jej życia, a część trzecia to odnalezione w niezwykły sposób listy Olgi do ukochanego. Tak, tak, czytelniku tej notki, słusznie domyślasz się, że dzięki temu zabiegowi dowiadujemy się więcej, odkrywamy tajemnice bohaterki. Nie trzeba być Scherlockiem Holmsem, aby już w trakcie lektury domyślić się pierwszej (chodzi o śmierć w dziwnych okolicznościach). Natomiast tajemnica druga była dla mnie rzeczywiście zaskoczeniem, chociaż nie wykluczam, że czytelnik bystrzejszy ode mnie i tę odgadłby w mig. Ale wcale nie to, o czym przed chwilą napisałam, jest największą wadą powieści Schlinka. Najbardziej irytująca jest główna bohaterka.

Bo Olga to kobieta bez skazy, kobieta posąg. Lista jej zalet będzie długa. Jest mądra, wytrwała, wrażliwa, wierna, wyrozumiała, dobra, wielkoduszna, inteligentna, angażuje się w życie miejscowej społeczności, gładko dąży do wyznaczonych celów, cierpi z godnością, tak samo znosi swoją samotność, umie pogodzić się z tym, co los jej przyniesie, i radzi sobie z kłodami, które życie gęsto rzuca jej pod nogi. I żadne, naprawdę żadne nieszczęścia i tragedie jej nie złamią. Ani smutne dzieciństwo, ani wojenna zawierucha, ani osobiste dramaty, których przeżyła kilka. Jest bystrą obserwatorką świata, którym się żywo interesuje. W żadnym wypadku nie ma ciasnych horyzontów. To właśnie ona uważa, że całe nieszczęście Niemców bierze się z tego, że myślą w zbyt wielkich kategoriach. Zaprzeczenie stereotypu wiejskiej nauczycielki, ucieleśnienie stereotypu siłaczki (tej od Żeromskiego, jeśli ktoś jeszcze wie, o kogo chodzi). Takiej niemieckiej siłaczki, bo żyła sobie na tej pruskiej wsi skromnie, ale wygodnie, wcale nie biednie. A to nie wszystko. Bo Olga nawet jeśli nie podziela czyichś poglądów, to nie potępia człowieka, tylko się z nim nie zgadza, czemu otwarcie, ale przecież uprzejmie, daje wyraz. Jednym słowem, jak to się mówi, potrafi pięknie się różnić. Brr, nie lubię tego wyrażenia. Gdyby Polskę zaludniały takie Olgi, w jakże cudownym kraju byśmy żyli! Śmiało też nie zgadza się z polityką oświatową III Rzeszy i, co dziwne, nic złego jej za to nie spotyka. I wisienka na torcie. Bohaterka jest kobietą wyzwoloną! I dziś niektóre jej wybory mogłyby zadziwić. Wad oczywiście nie ma żadnych. Jednym słowem anioł! Niemożliwe skrzyżowanie matki Polki (wiem, wiem, jest Niemką) i kobiety wyzwolonej, niezłomnej, aktywistki. 

Taka właśnie jest Olga i tego Schlinkowi wybaczyć nie mogę. Bohaterka rodem z literatury bardzo popularnej. Czy stał za tym jakiś zamysł? Jeśli tak, to go nie odkryłam. Mimo że czyta się to bardzo gładko, nie polecam. Szkoda czasu na złe lektury, że pozwolę sobie sparafrazować tytuł jednej z audycji w moim ulubionym radiu (TOK FM oczywiście).

"Piłsudski"

Do filmów o polskich bohaterach zwykle podchodzę z dużą ostrożnością, bojąc się, że powstanie spiżowy pomnik, a całość będzie podlana patriotyczno-bogoojczyźnianym sosem, którego nie znoszę, jak zresztą każdej egzaltacji. Poza tym wadą ekranowych biografii bywa to, że przypominają bryk z życia postaci, o której opowiada się na ekranie. 


Ale na "Piłsudskiego" czekałam z ciekawością. Trochę pod wpływem lektury książki Wojciecha Lady "Polscy terroryści", która znacznie szerzej traktuje zjawisko polskiego terroryzmu z końca XIX i początku XX wieku. Piłsudski był tylko jego częścią. Tu drobna dygresja - profesor Tomasz Nałęcz twierdzi, że nazywanie Piłsudskiego terrorystą jest uproszczeniem. A film Michała Rosy opowiada właśnie o tym najmniej znanym okresie jego życia - od momentu ucieczki z rosyjskiego więzienia, a właściwie szpitala psychiatrycznego, w roku 1901, po odzyskanie niepodległości. Ale zasadniczą jego częścią są lata do wybuchu wojny - akcje bojowe PPS-u, strategia walki z zaborcą, partyjne dyskusje i trochę prywatnego życia - rozdarcie między dwiema kobietami, żoną, Marią Piłsudską, i kochanką, Aleksandrą Szczerbińską, która panią Piłsudską zostanie dopiero po śmierci Marii. 


Drugim powodem mojego oczekiwania był reżyser, Michał Rosa, który dawał nadzieję na dobry film, a nie tylko hagiografię. Może najmniejszy magnes stanowił odtwórca głównej roli, Borys Szyc, bo nie jestem jego szczególną fanką. Teraz, kiedy "Piłsudski" jest już po premierze, zbiera różne recenzje. Od pozytywnych, Tadeusz Sobolewski w Wyborczej, przychylnie wypowiadał się też o nim profesor Nałęcz w radiowej rozmowie, po bardzo negatywne. Przykładem tej ostatniej była dyskusja w Tygodniku Kulturalnym, gdzie film schlastano. Że nudny i staroświecki. 

A moje zdanie? Na pewno się nie nudziłam. Film obejrzałam z zainteresowaniem i dopiero później przyszły wątpliwości. Prawdopodobnie na mój odbiór wpłynęła dość świeża jeszcze lektura książki Wojciecha Lady. Czego mi zabrakło? Tego znoju, brudu, poniewierki, jakie były losem bojowców. Życia w drodze, mieszkania byle gdzie, byle jak, stale gdzie indziej. Trudu kobiet, które przenosiły broń i materiały wybuchowe. Kulisów produkcji materiałów wybuchowych. Dylematów, jakie towarzyszyły zamachom, i konsekwencji tychże. Filmowy świat jest zbyt uładzony. Wszyscy elegancko ubrani, czyści, niemal jak spod igły. Nie czuję ich trudu, cierpienia, poświęcenia, strachu, adrenaliny. 

"Piłsudski" kończy się idącą w czasie napisów piosenką o tym, że to wszystko nie miało prawa się udać. I tego w filmie też nie czuję. Gdyby nie słowa dochodzące z ekranu, w ogóle nie miałabym takiej refleksji. A przecież ja to wiem. Z rozmaitych lektur, z audycji radiowych wysłuchiwanych rokrocznie przy okazji 11 listopada. 

Na szczęście film nie jest hagiografią Piłsudskiego, nie zawsze jest tu postacią sympatyczną, tym bardziej bez skazy, ale chyba nie udało się uciec od ilustracyjności zdarzeń, dyskusji i problemów. Sprzyja temu konstrukcja - rozbicie na kilka epizodów. 

Jak widać, nie jestem aż tak krytyczna, jak ci wszyscy, którzy film Michała Rosy mieszają z błotem, ale nie podzielam też pochlebnych uwag Tadeusza Sobolewskiego. Jestem gdzieś pośrodku. Jedno jest pewne - nie mogę powiedzieć, aby film mnie szczególnie obszedł, czego najlepszym wyrazem jest fakt, iż tym razem niespecjalnie się rozpisałam. No bo nie bardzo miałam o czym.

Erik Larson "W ogrodzie bestii"

Uwielbiam takie przypadkowe-nieprzypadkowe odkrycia. Nieprzypadkowe, bo trzymam rękę na pulsie, czytam artykuły o książkach, prowadzę nasłuch radiowy i telewizyjny. Przypadkowe, bo chodzi o książki, które nowością nie są. Czasem to nieznana mi zupełnie klasyka literacka. Tak było na przykład z Siegfriedem Lenzem, o którym nie miałam pojęcia, a polecili mi go znajomi. Jego "Muzeum ziemi ojczystej" i "Lekcja niemieckiego" to powieści znakomite, żeby nie powiedzieć, wybitne. Częściej jest to coś sprzed kilku lat, o czym wcześniej nie miałam pojęcia. Tak było tym razem. Przeczytałam artykuł, w którym osoby zajmujące się zawodowo literaturą polecały książki, które warto poznać w czasie wakacji. Niekoniecznie były to pozycje lekkie, łatwe i przyjemne. I właśnie tak dowiedziałam się o reportażu historycznym Erika Larsona "W ogrodzie bestii" (Sonia Draga 2014; przełożył Przemysław Hejmej). Książka okazała się dostępna, także, na szczęście, w formie ebooka. Tak się wspaniale złożyło, że znakomicie korespondowała z moją poprzednią lekturą - "Podróżnym" Ulrika Alexandra Boschwitza.

Jest to opowieść o amerykańskim profesorze historii, Williamie E. Doddzie, który w roku 1933 po dojściu Hitlera do władzy zostaje ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Berlinie. Drugą bohaterką jest jego córka, Martha. Ale oczywiście oprócz ich historii, bardzo ciekawej, równie istotne jest tło historyczne. Przyglądamy się sytuacji w Niemczech od roku 1933 do 1937, kiedy to ambasador został odwołany. Autor skupia się jednak szczególnie na latach 33-34, żeby pokazać ewolucję poglądów, jaką w tym czasie przeszła rodzina Doddów. Nie ukrywam, że to właśnie warstwa historyczna skłoniła mnie do przeczytania książki Larsona.

Oczywiście można powiedzieć, że to, czego czytelnik dowie się o sytuacji w III Rzeszy i o postrzeganiu jej przez europejskich i amerykańskich polityków oraz zwykłych ludzi w Europie i na świecie, nie jest niczym nowym ani odkrywczym. Przecież nawet średnio zorientowany człowiek wie, że po dojściu Hitlera do władzy nasiliły się prześladowania Żydów, komunistów, socjalistów czy innych grup uznanych przez Hitlera za wrogów. Wiadomo też, że świat pozostawał głuchy i ślepy na zagrożenie, jakie niosła sytuacja w Niemczech. Ale po pierwsze w książce Larsona, która oparta jest w dużej mierze na dziennikach, pamiętnikach, listach, jednym słowem na źródłach z pierwszej ręki, mamy możliwość prześledzenia tego wszystkiego oczami konkretnych ludzi, przede wszystkim ambasadora Dodda i jego córki Marthy. Widzimy, jak w miarę zmieniania się sytuacji ewoluowały ich poglądy, widzimy, jak jednocześnie rząd Stanów Zjednoczonych bagatelizował ostrzeżenia swojego ambasadora, kiedy ten w końcu ostatecznie stracił złudzenia i nabrał przekonania, że Hitler wbrew swoim zapewnieniom szykuje się do wojny. 

Po drugie wbrew pozorom także warstwa historyczna książki Larsona pozwala przypomnieć sobie zapomniane fakty, a jednocześnie wnosi wiele nowego. Autor pokazuje jak Hitler krok po kroku wprowadzał ustawy, które w drastyczny sposób zmieniały sytuację Żydów, jak pod wpływem rządowej kampanii nazwanej Gleichschaltung (w polskim tłumaczeniu - koordynacja), która miała na celu podporządkowanie wszystkiego narodowo-socjalistycznej wizji świata, zmienia się społeczeństwo niemieckie, niezwykle chętnie akceptując wszystkie zarządzenia. Oprócz tego bardzo dużo miejsca poświęca intrygom i walce pomiędzy różnymi frakcjami w otoczeniu Hitlera, co ostatecznie doprowadziło 30 czerwca 1934 roku do nocy długich noży. Sporo pisze również Larson o atakach i zakulisowych działaniach wymierzonych w ambasadora Dodda, jakie prowadzili jego wrogowie w Stanach Zjednoczonych. Może się wydawać, że akurat ta kwestia dla polskiego czytelnika nie jest specjalnie interesująca, nic bardziej błędnego. Bo to dzięki tej warstwie książki poznajemy stosunek amerykańskich sfer rządowych i prezydenta do sytuacji w Niemczech i do kwestii żydowskiej, a poza tym dowiadujemy się sporo o stosunkach panujących w społeczeństwie amerykańskim. Otóż niechęć do Dodda nie wynikała tylko z różnicy poglądów, ale przede wszystkim z faktu, że nie był on człowiekiem z odpowiedniej sfery. Nie pochodził z zamożnej rodziny, nie posiadał majątku, nie skończył żadnej z najlepszych amerykańskich uczelni. Jednym słowem nie pasował do sfer, w jakich jako ambasador musiał się obracać. 

Ta sytuacja uświadamia, jak małą wagę w roku 1933 już po dojściu Hitlera do władzy przywiązywały Stany Zjednoczone do swojego dyplomatycznego przedstawicielstwa w Berlinie. Nie była to wtedy placówka pierwszoplanowa, w przeciwnym wypadku Dodd nigdy nie zostałby ambasadorem właśnie tam. I nie tylko dlatego, że nie był człowiekiem z odpowiednich kręgów, ale także dlatego, że nie miał żadnego doświadczenia w pracy dyplomatycznej. Wcześniej pracował jako profesor na jednej z amerykańskich uczelni. On sam też zresztą nie miał pojęcia, z jakim wyzwaniem się mierzy. Naiwnie wierzył, że wykonując misję dyplomatyczną, uda mu się dokończyć dzieło życia - kilkutomową książkę o amerykańskim Południu. A stosunek społeczeństwa amerykańskiego i prezydenckiej administracji do kwestii żydowskiej - nasilającego się prześladowania Żydów w III Rzeszy? Oględnie mówiąc bardzo niechętny. Problem żydowski to problem z imigracją, z uchodźcami, którzy ...  - nie muszę o tym pisać, argumenty nie zmieniły się specjalnie od tamtych czasów. To nie pierwsza książka na ten temat, jaką czytam. Wystarczy wspomnieć "W lesie wiedeńskim wciąż szumią drzewa" Elisabeth Asbrink czy Martina Pollacka "Cesarza Ameryki". Krótko - administracja prezydencka robiła wszystko, aby utrudnić Żydom emigrację do Stanów.

Na koniec chciałabym  jeszcze wspomnieć o tym, co w tej książce najważniejsze, czyli jak zmieniał się stosunek Doddów do tego, co dzieje się w III Rzeszy. Martha napisała o sobie: Byłam umiarkowanie antysemicka ... Nie brała Hitlera na poważnie, uważała go za klauna, który przeminie. Aby pokazać jej postawę przytoczę kilka cytatów: Nie wierzyłam w te wszystkie jej opowieści. Sądziłam, że przesadza i lekko histeryzuje. ... nie potępiać, zanim nie pozna się całej prawdy. Zachwycała się maszerującą młodzieżą (chodzi o członków SA i Hitlerjugend), jej żywotnością, zdrowiem, tężyzną fizyczną. Uważała, że z tych rewolucyjnych przemian wyłonią się nowe, zdrowe Niemcy. Tak myślała nie tylko ona. Podobne poglądy miał jej ojciec, matka, brat i amerykańskie społeczeństwo. Nawet niemieccy Żydzi początkowo lekceważyli nasilające się przejawy antysemityzmu. To tłumaczy, dlaczego bardzo wielu z nich nawet nie próbowało wyjechać z Niemiec i z Europy. Kiedy Doddowie przybyli do Berlina, pozornie panowała tam normalność. Miasto bawiło się, żyło, to zwodziło turystów i wszystkich przybyszów zatrzymujących się tam na dłużej. Oni też żyli, bawili się (szczególnie Martha), utrzymywali kontakty z prominentnymi osobami z szeroko pojętego otoczenia Hitlera. Dziś nas to szokuje, ale nie wolno nam przecież przykładać współczesnej miary do tamtych wydarzeń. Musimy wziąć pod uwagę kontekst historyczny. Powoli Doddowie tracą złudzenia, ostateczne otrzeźwienie przyjdzie po nocy długich noży. Sytuacja w Niemczech zaczyna ich mierzić, przerażać, napawać strachem. Przestają się czuć swobodnie nawet we własnym mieszkaniu. Ambasador Dodd jest coraz ostrzejszy w swoich sądach, przestrzega i alarmuje przekonany, że Hitler szykuje się do wojny. Jako jeden z nielicznych uważa, że polityka izolacjonizmu, jaka w tamtych czasach zwyciężyła w Stanach Zjednoczonych, jest poważnym błędem. Nie mógł pogodzić się z ugodową polityką wobec III Rzeszy. Uważany przez wielu za Kasandrę, lekceważony. Niestety historia przyznała mu rację. Przewidział przyszłość. To tragiczna postać.

A na sam koniec muszę dodać, że książka Larsona ma jeszcze jedną równie interesująca warstwę - niezwykle burzliwe, barwne i kontrowersyjne życie Marthy. 

"W ogrodzie bestii" to lektura obowiązkowa. Zapewniam, że znacznie bogatsza niż udało mi się tu przedstawić, a przecież i tak się rozpisałam.

Filmowe remanenty - "Między morzem a oceanem", "Opowieść o trzech siostrach"

Sezon filmowy rozwija się z rozmachem, premiera goni premierę, jest na co chodzić do kina, jest na co czekać. Tak to bywa po wakacyjnej kanikule. Dlatego w tym tygodniu obejrzałam aż dwa filmy, oba mocno niszowe - hiszpański "Między morzem a oceanem" i turecki "Opowieść o trzech siostrach". Mnie oba bardzo się podobały, ale nie mam złudzeń - nie jest to kino dla masowej widowni. Może nudzić, lojalnie uprzedzam.


Najpierw wybrałam się przedpremierowo na "Między morzem a oceanem" Isakiego Lacuesty. Zwykle na przedpremiery nie chodzę, ale tym razem skusiła mnie rozmowa po filmie z Aleksandrą Lipczak, reporterką, znawczynią Hiszpanii, autorką świetnego reportażu "Ludzie z placu Słońca" o hiszpańskim kryzysie. Nie żałowałam, rozmowa bardzo ciekawa, szkoda, że nie trwała dłużej, ale było już późno. Film zdobył wiele nagród, warto też dodać, że jest kontynuacją "Legendy o czasie" tego samego reżysera nakręconej kilka lat temu z tymi samymi aktorami- naturszczykami. Pokazuje ich dalsze losy, wykorzystuje też niektóre sceny z tamtego filmu, który w Polsce nie był niestety pokazywany. Jest to opowieść o dwóch braciach mieszkających w Andaluzji w pobliżu Kadyksu na wyspie San Fernando. Obaj są Gitanos, czyli Romami. Warto dodać, że hiszpańska kultura wiele im zawdzięcza, choćby flamenco. I chociaż Gitanos nie są tak wykluczani jak Romowie w naszej części Europy, to wiadomo, że mimo wszystko traktowani są gorzej niż Hiszpanie i bezrobocie dotyka ich znacznie mocniej. O tym między innymi opowiada film. Bracia przed laty przeżyli wielką tragedię, która bardzo naznaczyła ich życie. Szczególnie młodszego, Israela, tamta historia złamała, przetrąciła i wykoleiła. Odsiedział kilkuletni wyrok za handel narkotykami, po wyjściu z więzienia chce zacząć normalne życie, chce opiekować się swoimi trzema córeczkami, ale los rzuca mu kłody pod nogi. Brak godnej pracy to tylko jedna z nich. Starszemu z braci, Cheito, też nie wiedzie się różowo. Wstąpił do marynarki wojennej, ale aby dobrze zarobić, a powinien, bo spłaca długi, musi decydować się na długie okresy rozłąki z rodziną. Ma jedno marzenie, ale czy kiedyś się spełni? Niestety szanse na to są niewielkie. Cheito mimo swoich problemów toczy walkę o duszę brata. Film pokazuje Hiszpanię, do jakiej turysta się nie zapędza. Biedną, brzydką, pozbawioną perspektyw. A mimo to większość bohaterów tego filmu próbuje żyć godnie. Siłę i radość daje im rodzina i przyjaciele. Jednak w takich warunkach niezwykle łatwo się potknąć. Trzeba mieć silny charakter, aby nie ulec pokusie łatwego zarobku, bo alternatywą jest zbieranie złomu albo brodzenie po kolana w przybrzeżnym mule w poszukiwaniu skorupiaków. Film, chociaż jest fabułą, bardzo dużo czerpie z życia aktorów- naturszczyków. Odtwórcy ról Israela i Cheito też są braćmi, też są Gitanos, ale nie jest to opowieść jeden do jeden. Warto też wiedzieć, że "Między morzem a oceanem" formą przypomina dokument. Dużo jest tu zwyczajnych rozmów o życiu, brzmią one bardzo naturalnie. Widz ma wrażenie, jakby podsłuchiwał bohaterów. Jest w nich głębia, jaką czasem mają ludzie prości. Ten film nie zaleca się urodą, bo świat, który pokazuje, urody jest pozbawiony. Może zwyczajnie nudzić (film nie świat). Ja oglądałam z wielkim zainteresowaniem.


I "Opowieść o trzech siostrach", chyba jeszcze bardziej niszowa. Tureckie filmy na polskich ekranach zbyt często nie goszczą, ja zawsze staram się nie przegapić okazji, jeśli się pojawia. Właściwie, nieco upraszczając, można powiedzieć, że "Opowieść o trzech siostrach" to doprowadzona do ekstremum "Dzika grusza" Ceylana, którą niedawno można było zobaczyć w kinie. Oczywiście historia jest zupełnie inna, choćby dlatego, że głównymi bohaterkami są kobiety, trzy siostry, ale pewne podobieństwa da się zauważyć. Akcja toczy się na prowincji. Już bohater "Dzikiej gruszy" chciał się wyrwać ze swojego miasta. Tu mamy prowincję do potęgi - wioskę położoną wśród gór, do której prowadzi kręta, górska, nieasfaltowana droga. Zimą, kiedy spadnie śnieg, miejsce odcięte jest od świata. Za to jakie piękne krajobrazy! Znakomite zdjęcia to duży atut filmu. Z takich wiosek jak ta wszyscy młodzi wyjeżdżają. Żyje się tu ciężko, warunki są trudne, pracy nie ma, kopalnię zamknięto, nieliczni mieszkańcy hodują owce i nielegalnie kopią węgiel marnej jakości. Oba zajęcia są niebezpieczne. Kolejne podobieństwo - film jest gadany. Składa się właściwie tylko z rozmów, a że świat jest tu wyraźnie podzielony na męski i żeński, najczęściej kobiety gadają w swoim gronie, a mężczyźni w swoim. "Opowieść o trzech siostrach", mimo że realistyczna, ma wyraźny rys ni to baśni, ni to przypowieści. Może dzieje się tak dlatego, że ten świat jest tak odległy, tak zamknięty, taki za górami, za lasami. Dużo tu mroku - wiele scen rozgrywa się nocą albo w ciasnym i ciemnym wnętrzu kamiennego domu, rozjaśnia je tylko ogień ogniska albo paleniska. Atmosferę niezwykłości, tajemniczości buduje też wyrazista, mocna, nieco ckliwa, ale piękna muzyka. Mimo to film bardzo zanurzony jest w rzeczywistości. Opowiada o problemach tureckiej prowincji. Dla trzech sióstr nie ma innej drogi niż wyjazd do najbliższego miasta. Rozumie to ich ojciec, rozumiała nieżyjąca matka, która żałowała, że wzorem swoich sióstr nie opuściła wsi. Ale w mieście czyhają rozmaite pułapki, praca nie jest lekka, bo co mogą robić dziewczyny bez wykształcenia? Miasto zmienia. Najstarsza z sióstr mimo tradycyjnego stroju, jaki nosi, mocno się wyemancypowała, ma swoje zdanie, potrafi się postawić mężczyznom, potrafi nazwać swoje potrzeby, domagać się ich spełnienia. Ale czy uda jej się wyjechać do ciotki do Ankary, o czym marzy? I czy tam na pewno czeka ją lepsze życie? Dotychczasowe doświadczenia sióstr są pesymistyczne. Trudno uciec od biedy, trudno uciec od patriarchalnego świata. Nie jest to historia pogodna. Przeciwnie, bardzo mroczna. Wiele tu tragedii. Na pewno nie każdemu spodoba się "Opowieść o trzech siostrach". Powolne tempo, gadanie, gadanie, gadanie. Ja uległam mrocznej, nieco baśniowej atmosferze tego filmu, na mnie zrobił wrażenie.

Letnie remanenty filmowe (V) - "Sons of Denmark", "Fanny i Aleksander"

Wakacje się skończyły, skończył się letni festiwal filmowy w moim ulubionym kinie, więc to już ostatni, nieco spóźniony, odcinek letnich remanentów filmowych. Tym razem będzie o duńskim filmie "Sons of Denmark" i po raz trzeci o czymś klasycznym - "Fanny i Aleksander" Bergmana. To jeden z tych filmów, które mogę oglądać w nieskończoność. 


Duński "Sons of Denmark" to obok "Kafarnaum" najmocniejszy, najmroczniejszy film tego lata, zrobił na mnie duże wrażenie. Niestety w Polsce nie był pokazywany. Można go było zobaczyć na krakowskim festiwalu Mastercard Off Camera, gdzie w konkursie głównym otrzymał nagrodę. Szkoda, że nie wszedł do dystrybucji, bo to historia o jednym z większych problemów naszych czasów - stosunku do imigrantów, kłopotach z integracją, nietolerancji. Konsekwencją tego są rosnące po obu stronach ekstremizmy. To political fiction. W Danii po zamachu terrorystycznym zaognia się sytuacja. Radykalizują się grupy muzułmańskich imigrantów prześladowane po tej tragedii, radykalizuje się społeczeństwo. Po obu stronach narasta strach. Na tej fali coraz większą popularność zdobywa ultranacjonalistyczny polityk, głoszący radykalne antyimigranckie hasła, powiązany z młodzieżową bojówką Sons of Denmark. Film nakręcony jest w konwencji politycznego thrillera, ma mroczną atmosferę, trzyma w napięciu, działa na emocje. Zaletą jest też nieoczekiwany zwrot - w pewnym momencie głównym bohaterem okazuje się nie ten, o kim myśleliśmy. I chyba po raz pierwszy zdarzyło mi się pomyśleć, że to, co w finale zrobił ten człowiek, było dla niego jedynym wyjściem. Jak nigdy potrafiłam zrozumieć jego bezradność, bezsilność, jego tragedię. Bardzo dobry film, szkoda, że nie trafił kin. 


I coś zupełnie innego - "Fanny i Aleksander" Bergmana. Nie powiem, abym znała jakoś świetnie twórczość szwedzkiego reżysera, ale "Fanny i Aleksandra" uwielbiam. Widziałam go wcześniej na pewno dwa razy, a wydaje mi się, że chyba więcej. Ale za każdym razem odkrywam coś nowego. Dla tych, którzy nie znają, krótka informacja na temat fabuły. Początek dwudziestego wieku. Historia wielopokoleniowej bogatej mieszczańskiej rodziny. Momentami witalna, kipiąca energią (część pierwsza i ostatnia), momentami bardzo dramatyczna, smutna, ascetyczna (środek). Bardzo ważnym bohaterem tej opowieści są dzieci, przede wszystkim tytułowy Aleksander - wrażliwy, trochę wycofany, wnikliwie przyglądający się światu kilkunastoletni chłopiec. Bergman oparł scenariusz na historii swojej rodziny. W filmie realizm miesza się ze scenami fantastycznymi, chociaż te drugie oczywiście nie dominują. Na co zwróciłam uwagę, po raz kolejny oglądając ten film? Na piękne zdjęcia. Teraz uderzyło mnie, że są tu kadry nawiązujące do malarstwa, nie umiem powiedzieć, czy do konkretnych obrazów, być może tak. Szczególnie utkwił mi w pamięci obraz matki tulącej skatowanego syna. Pieta przeniesiona z płócien starych mistrzów. Kolejne spostrzeżenie - jak ważną rolę pełnią w tej rodzinie silne, mądre kobiety, seniorka rodu i jej synowa. Jest to też pochwała codziennych przyjemności i artystów, którzy takich radości i wzruszeń dostarczają. Cieszmy się, bo życie przemija, bo nie wiadomo, co się zdarzy. I o tym też jest film Bergmana. Dużo tu smutków i tragedii. Bohaterów nie omija samotność, utrata, cierpienie i świadomość upływającego czasu. Dzieciństwo w filmie Bergmana bywa radosne, ale bywa też tragiczne, a taki los gotują dzieciom dorośli. Pamięć tych zdarzeń będą prawdopodobnie dźwigać całe życie. I jeszcze jedno - zachwyt jak egalitarna i tolerancyjna była ta rodzina - na przykład w czasie ważnych uroczystości i świąt służba siadała do stołu razem z państwem. Wspaniały, genialny film. Mam nadzieję, że obejrzałam go nie po raz ostatni.

Ulrich Alexander Boschwitz "Podróżny"

Już nie pamiętam, jak dowiedziałam się o powieści "Podróżny" niemieckiego pisarza Ulricha Alexandra Boschwitza (Znak 2019; przełożyła Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska). Połączenie dwóch informacji, że książka jest bardzo dobra oraz jakiego tematu dotyczy, sprawiło, że wiedziałam, iż to lektura obowiązkowa. Już sama historia autora i powieści zasługuje na uwagę. Ulrich Alexander Boschwitz razem ze swoją matką uciekł w roku 1935 z hitlerowskich Niemiec. Mieszkał w Belgii, Luksemburgu, studiował w Paryżu, potem osiadł w Anglii. Cały czas pisał. Już przed wojną na emigracji wydał kilka książek. Dalsze losy autora są bardzo smutne. Po wybuchu wojny, tak jak inni Niemcy mieszkający w Wielkiej Brytanii, internowany na wyspie Man, potem wysłany razem z podobnymi mu nieszczęśnikami statkiem, gdzie panowały koszmarne warunki, a załoga znęcała się nad pasażerami, do obozu internowania w Australii. Kiedy wreszcie wydawało się, że może los się do niego uśmiechnął, zginął w roku 1942 na pokładzie kolejnego statku trafionego niemiecką torpedą. Miał 27 lat. 

Wydawało się, że "Podróżny" na zawsze zostanie zapomniany, kiedy cudownym zrządzeniem losu jego rękopis trafił do niemieckiego wydawcy, który między innymi specjalizuje w odkrywaniu zapomnianych książek. Dzięki temu w roku 2017 po raz pierwszy ukazał się w Niemczech. Powieść powstała w ciągu kilku miesięcy roku 1938 bezpośrednio po nocy kryształowej oraz pogromach Żydów w III Rzeszy i nawiązuje do tych tragicznych zdarzeń. Jej bohaterem jest bogaty kupiec Otto Silbermann. Z dnia na dzień staje się nikim, łowną zwierzyną, człowiekiem trędowatym. Od takich jak on, Żydów, wolą trzymać się z daleka nawet ci, którzy im współczują i nie zgadzają się z polityką i poglądami Hitlera. Wolą odwracać wzrok, udawać, że nie widzą, w najlepszym razie porozmawiają, wyrażą swój żal, oburzą się, zatroskają o jego przyszłość. Z tym chodziłeś do szkoły, z tamtym uczyłeś się fachu albo siedziałeś przy piwie. A teraz? A teraz jesteś dla nich morowym powietrzem. Łatwo potępić, ale kiedy rzetelnie spróbujemy zastanowić się nad pytaniem, co zrobilibyśmy w podobnej sytuacji, najuczciwszą odpowiedzią będzie - nie wiem. Nawet Silbermann zachowuje się podobnie wobec innych Żydów. On ma dobry wygląd, dlatego jest mu łatwiej, ale jak ognia unika towarzystwa ludzi o semickich rysach. Pan mnie kompromituje - powie do swojego znajomego, starego człowieka, który został sam i nie ma środków do życia. Oczywiście czuje się głupio, wyrzuca to sobie, ale strach jest większy. (...) między mną, a tymi innymi nie ma żadnej różnicy. Tymi innymi są w tym kontekście ci, którzy odwracają się od Żydów. Tak o sobie myśli Silbermann.

Otto Silbermann musi uciekać z własnego wygodnego mieszkania w Berlinie, odwraca się od niego wspólnik w interesach, człowiek, którego dotąd uważał za swojego przyjaciela, traci niemal cały majątek. Niepokoi się o los żony, która wprawdzie nie jest Żydówką, ale została sama w mieszkaniu, kiedy dobijali się do niego wściekli bojówkarze. Co zrobić? Nawet nie bardzo może zatrzymać się w hotelu czy pensjonacie. Dlaczego? Bo jest Żydem. Ma wprawdzie, jak wspomniałam, dobry wygląd, ale zdradza go nazwisko. Do tego dochodzi strach, że go znajdą, dopadną, pobiją, aresztują, a Silbermann boi się bólu. A kto się nie boi? Co mu pozostaje? Przemierza Niemcy wzdłuż i wszerz pociągami, w nich czuje się najbezpieczniej. Groza narasta, pętla coraz bardziej się zaciska, sytuacja bez wyjścia, matnia. Próby ratunku zawodzą. Czytelnik współodczuwa z Silbermannem, a przecież nie jest on jakimś specjalnie sympatycznym bohaterem. Na tym polega też między innymi mistrzostwo tej powieści. 

Bohater żałuje, że nie posłuchał rad syna studiującego w Paryżu i nie wyjechał z kraju, kiedy było to jeszcze możliwe. Teraz zdobycie wizy jakiegokolwiek państwa graniczy z cudem. Wszyscy nie mogą przyjechać do Belgii! - usłyszy w pewnym momencie. Słowa te zostaną wypowiedziane grzecznie, uprzejmie, nawet ze współczuciem. Ale współczucie Silbermannowi nie wystarczy. Dlaczego nie starał się o wizę wcześniej, kiedy jej otrzymanie było jeszcze możliwe? Dlaczego wcześniej nie zlikwidował swoich interesów i nie próbował ułożyć sobie życia gdzieś indziej? Znowu oddam mu głos: Kto by pomyślał, że do czegoś takiego dojdzie? W środku Europy - w dwudziestym wieku! Te słowa napisał Boschwitz w roku 1938. Prawda, że brzmi znajomo? Nie pierwszy raz czytam coś, co jakoś rymuje się z naszymi czasami. A w ostatnim czasie zdarza mi się to po raz trzeci. Na koniec jeszcze jeden cytat. To głos znajomego Silbermanna, starszego człowieka znajdującego się w podobnym położeniu: (...) jak to dobrze, że jestem stary. Współczuję dzisiejszym młodym ludziom (...).

Namawiam do lektury "Podróżnika". Nie jest to wprawdzie powieść przyjemna, ale bardzo ważna i przejmująca.

Wielki powrót Pedro Almodovara - "Ból i blask"

Chyba od festiwalu w Cannes, gdzie "Ból i blask" miał swoją premierę, było słychać, że to wreszcie dzieło godne mistrza, że powrót do formy, że film znakomity albo i wybitny. Nie powiem, bardzo się ucieszyłam, bo Pedro Almodovar to jeden z moich ukochanych reżyserów, a niestety ostatnie jego filmy, od "Przerwanych objęć" licząc, w najlepszym razie były dobrymi oglądadłami (są czytadła, mogą być oglądadła), w najgorszym okazały się całkowita klapą ("Przelotni kochankowie" - spuśćmy zasłonę milczenia). No ale jednak jak zawsze w takich wypadkach radość była podszyta lekkim niepokojem, bo czy to raz ogłaszano, że arcydzieło, a potem nadmuchany balon pękał z hukiem? Otóż ze spokojnym sumieniem mogę napisać, że zachwyt recenzentów podzielam! Oglądałam ten film jak w natchnieniu, nie wiem, kiedy minął mi seans, mogłabym właściwie iść na niego natychmiast jeszcze raz i kiedyś na pewno to zrobię! Odnalazłam w nim to, co w filmach hiszpańskiego reżysera zawsze uwielbiałam, ale i nowe tony. To staro-nowy Almodovar i nie ma się co dziwić, czas płynie, człowiek się zmienia i o tym między innymi jest "Ból i blask".


Głównym bohaterem filmu jest Salvador Mallo, znakomicie grany przez Antonio Banderasa, wielki reżyser filmowy, który, dręczony przez rozmaite dolegliwości zdrowotne objawiające się silnymi bólami, rozpamiętujący śmierć matki, wycofał się z życia zawodowego, unika ludzi, skrył się w swoim mieszkaniu i od lat nie nakręcił już nic nowego. Salvador wydaje się pogodzony ze swoim losem - z bólem, z samotnością, z tym, że już niczego ważnego nie dokona. Jest wycofany, spokojny, smutny. Ponieważ jeden z jego najważniejszych filmów został odnowiony cyfrowo i ma mieć ponowną premierę, zostaje zmuszony do wyjścia ze swojej kryjówki. Robi to bardzo niechętnie, z oporami. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dzięki rozmaitym zbiegom okoliczności wraca do niego przeszłość. Nie tylko we wspomnieniach z dzieciństwa i tych sprzed kilku lat związanych z matką, ale i dzięki ważnym niegdyś dla niego osobom, które nieoczekiwanie pojawiają się w jego życiu. I tak przeplatają się w filmie wspomnienia i dzień dzisiejszy. I jedno, i drugie jest źródłem radości (tego tytułowego blasku?) i bólu. Przeszłość przynosi ukojenie, ale również smutek zaniechań, rozczarowań, strat,  przywołuje dawne cierpienia. Czy można cofnąć czas? Naprawić błędy? Czy można dwa razy wejść do tej samej rzeki? Czy to już rzeczywiście koniec? Śmierć za życia? Jak wyjść z impasu niemożności? Czy sztuka, która napędzała Salvadora od dzieciństwa, może być jeszcze dla niego ratunkiem? Te wszystkie pytania pojawiają się w filmie.


Co zostało z dawnego Almodovara? Obłędne, nasycone, gęste kolory, nieco przytłaczające wnętrza. Dziwne zbiegi okoliczności, jakie towarzyszą życiu bohaterów. Humor, chociaż już nie tak zwariowany i nie w takiej ilości jak kiedyś. Nikt na widowni nie śmiał się w głos, ja parę razy miałam ochotę. Niektóre motywy pojawiające się często w jego filmach - na przykład zgryźliwa matka-staruszka (bo jest jeszcze ta młoda ze wspomnień grana przez Penelopę Cruz), pamięć o małomiasteczkowych korzeniach, które dla młodszego pokolenia bywają obciążeniem, a starsze czuje się wyrwane ze swojego miejsca i chętnie by do niego wróciło, jest też nieszczęśliwa miłość. Korzystanie z popularnych klisz. Co się zmieniło? "Ból i blask" nie ma w sobie tej dziwności, tego rysu nieprawdopodobieństwa, tego szaleństwa, tego kiczu, jakie były charakterystyczne dla kina Almodovara. Niczym też nie szokuje, ale przecież dziś coraz trudniej szokować. Reżyser wyraźnie się uspokoił. Co mamy w zamian? Mądrość doświadczenia, smutek i melancholię, namysł - świadomość, że coś bezpowrotnie minęło, że życie to pasmo strat, że nie wszystko da się naprawić. Ale jest też pokrzepienie. Bo "Ból i blask" mimo wszystko daje nadzieję. 

Ale najważniejsze jest i tak poza słowami. Ten film trzeba poczuć, przeżyć. Jeśli się komuś nie uda, a w końcu przecież nie musi, pozostanie mu pięknie sfotografowana opowieść. Wtedy jednak też będzie miał wielką przyjemność. Szczególnie wspomnienia z dzieciństwa, w których co rusz pogrąża się Salvador, są po prostu pyszne. To w tych fragmentach jest najwięcej humoru i dowcipu. Warto jeszcze dla porządku dodać, że trochę w "Bólu i blasku" wątków autobiograficznych, a poza tym, jak piszą recenzenci, film nawiązuje do "Osiem i pół" Felliniego. Na pewno mają rację, ja wypowiadać się na ten temat nie będę, bo wprawdzie "Osiem i pół" widziałam, ale po pierwsze było to dość dawno, a poza tym w czasach, kiedy byłam na niego za głupia. Zakończę stwierdzeniem, że najnowszy Almodovar jest znakomity i sprawił mi wielką przyjemność. Na każdym poziomie.

PS. Właściwie został mi jeszcze ostatni odcinek letnich remanentów filmowych, ale wstawię go na blog za kilka dni. W końcu premiera, i to taka, powinna mieć pierwszeństwo.

Popularne posty