Henry Roth "Nazwij to snem"

Uwielbiam takie odkrycia - przywrócona klasyka, odkopana z

mroków niepamięci albo ukazująca się po raz pierwszy. Tym właśnie jest "Nazwij to snem", wydana niedawno powieść właściwie nieznanego w Polsce amerykańskiego pisarza Henry'ego Rotha (Książkowe Klimaty 2022; przełożył Wacław Niepokólczycki), który zmarł w roku 1995. Napisałam właściwie nieznanego, bo książka wyszła po raz pierwszy w tym samym tłumaczeniu w roku 1975. Dziś dostajemy ją ponownie dzięki Książkowym Klimatom i Art Rage, które chyba (?) jest współwydawcą. Znowu niepewność, bo jeśli ktoś o Art Rage nie słyszał i nie wejdzie na ich stronę, to nie znajdzie tej informacji. Ja też nie miałabym pojęcia o ich udziale w wydaniu powieści Rotha, gdybym nie wysłuchała podcastowej rozmowy z Michałem Michalskim, redaktorem prowadzącym, inicjującym i dyrektorem. Mało tego, to właśnie ten bardzo ciekawy wywiad zachęcił mnie do sięgnięcia po "Nazwij to snem". I jeszcze jedna zagadka - nie jest dla mnie jasne, ile książek napisał Henry Roth. Dwie czy kilka? Na stronie Książkowych Klimatów można znaleźć informację, że pod koniec życia zaczął cykl sześciu powieści, ale nie skończył. W innym miejscu mowa o jednej. Tylko ten koniec życia się zgadza. Niejasności jest jeszcze więcej - kiedy zaczynam szukać, co rusz natykam się na sprzeczne informacje o autorze i jego twórczości. Zostawmy to jednak, zawierzmy wydawcy i przejdźmy do książki, bo przecież to o niej ma być ta notka.

"Nazwij to snem" na pewno warto przeczytać, właściwie powinnam napisać koniecznie należy, ale tych konieczności jest tak wiele, że już nie śmiem czegokolwiek komukolwiek narzucać. Ale od razu uprzedzam, że nie jest to powieść łatwa ani ze względu na formę, ani zwłaszcza ze względu na treść.  Język jest gęsty, dialogów mało, zdarzają się fragmenty oniryczne, a już szczególnym wyzwaniem jest zakończenie - z jednej strony fascynujące, trzymające w napięciu, ale jednocześnie napisane z różnych perspektyw, które zmieniają się dosłownie w pół zdania. Taki sposób pisania przypomina filmowy montaż - przerzucanie się z miejsca na miejsce, od bohatera do bohatera. Tu przeprowadzone jest po mistrzowsku. Kiedy doszłam do tych fragmentów, wiedziałam, że nie oderwę się, dopóki nie dojdę do końca. 

Ale prawdziwą trudność może stanowić treść. Przyznam, że gdybym wiedziała, jakie wyzwanie mnie czeka, być może nigdy nie zdecydowałabym się  po powieść Henry'ego Rotha sięgnąć. Dlaczego? Bo głównym bohaterem jest głęboko nieszczęśliwe dziecko. A nieszczęście dziecka, zwłaszcza małego, to coś, co w literaturze i w życiu znoszę z trudem. Ten bohater to kilkuletni Dawid - zagubiony w świecie, przestraszony, pełen prawdziwych i wyimaginowanych lęków, osamotniony, wychowujący się w dysfunkcyjnej rodzinie (to oczywiście dzisiejsza perspektywa i język), w dodatku mający duży talent do pakowania się w kłopoty. A to zrobi coś głupiego, pragnąc przypodobać się kolegom, a to wymyśli jakąś niestworzoną historię inspirowaną strzępkami zasłyszanych od matki i ciotki opowieści, a to będzie się bronił przed agresywnym kolegą, a ten sprytnie winę przerzuci na niego. A że jest dzieckiem niezwykle wrażliwym, potem w dwójnasób przeżywa swoje niepowodzenia, bojąc się konsekwencji. Trudno się tym lękom oprzeć, bo świat, w jakim wychowuje się Dawid, jest pełen przemocy. Okrutne są wobec siebie dzieci i okrutni potrafią być dorośli. A chłopiec to wymarzona ofiara. 

Właściwie jedyną osobą, na którą może liczyć i która broni go zawsze niczym lwica, jest matka. Sympatią obdarza go też ciotka, osoba ekscentryczna, o bardzo niewyparzonym języku, awanturnica, która budzi mieszane uczucia. Aż trudno zrozumieć, że to siostra matki Dawida, tak bardzo są różne. Więź matki i syna jest niezwykle silna, ojciec zarzuca jej nadopiekuńczość. I pewnie tak jest. Trudno się jednak dziwić, że broni Dawida przed jego gwałtownymi wybuchami. Ojciec jest człowiekiem oschłym i skłonnym do agresji, a do syna ma stosunek dwuznaczny, żeby nie powiedzieć niechętny. Nie tak go sobie wyobrażał, nie wyrośnie z niego prawdziwy mężczyzna. Jest wrażliwy, nieporadny, uczepiony maminej spódnicy. Jakby nie jego syn. Dodatkową trudnością jest wyobcowanie ze świata, w jakim chłopiec żyje. Bo rodzina Dawida to żydowscy emigranci z Galicji, którzy szczęścia szukają w Nowym Jorku. Chłopiec przypływa tu z matką w roku 1911. Ma wtedy sześć lat. Urodził się, kiedy ojciec był już w Ameryce i harował, aby sprowadzić żonę i syna, którego nie zna. Dlatego cała rodzina Dawida to matka, ojciec i ciotka. Pozostali mieszkają w Europie. Czy byliby jakąś pociechą dla chłopca? Czy stanowiliby jakieś oparcie? Niekoniecznie. Strzępki opowieści o rodzinie, jakie poznajemy z rozmów matki i jej siostry, nie brzmią zachęcająco. Jedyną ciepłą i mądrą osobą wydaje się prababka chłopca, ale ona zmarła przed jego urodzeniem.

Ponieważ wszystkie zdarzenia poznajemy z perspektywy Dawida, chociaż narracja jest trzecioosobowa, trudno nie przeżywać jego lęków, niepokojów, porażek, strachu przed rówieśnikami i ojcem. Głęboko wnikamy w jego świat, co sprawia, że lektura staje się emocjonalnie jeszcze trudniejsza. Czytając, czułam to, co on, niemal fizycznie odbierałam razy, jakie dostawał od doprowadzonego do furii ojca.

Chociaż to Dawid jest głównym bohaterem powieści, to portrety dorosłych i środowiska, w którym żyją, są bardzo interesujące, mimo że poznajemy je trochę mimochodem. Z jednej strony oschły, przemocowy, zamknięty w sobie, niesympatyczny, ale ciężko harujący na utrzymanie rodziny ojciec,  z drugiej mądra, cierpliwa, ciepła matka, która tradycyjnie zajmuje się domem. Nie są udanym małżeństwem. Bardziej domyślamy się, niż wiemy, że nieobce są jej porywy serca do innych mężczyzn. Z czasem poznajemy też jej bolesną przeszłość. Jaką perspektywę ma żydowska kobieta, emigrantka słabo znająca angielski? Skazana jest na trwanie przy mężu. Nawet jeśli go nie kocha, nawet jeśli się go boi. Pozostaje jej tylko bronić Dawida ze wszystkich sił. Pewnie dlatego jej więź z synem jest tak silna. W tym tradycyjnym świecie, w którym nie może o sobie decydować i się usamodzielnić, bo to pewnie skazałoby ją i dziecko na nędzę, tylko jego ma do kochania, tylko z nim może stworzyć prawdziwą, bliską więź. To świat pełen przemocy, która, jak wspominałam, czyha zewsząd. Ma miejsce w rodzinie, wśród rówieśników, nawet w chederze, do którego zostaje zapisany Dawid. I to jest ten świat tradycji i wartości, do jakiego wzdychają niektórzy? Tego by chcieli? Takiej rodziny? A przecież nie tylko rodzina Dawida jest w tej powieści dysfunkcyjna. Właściwie wszystkie, które poznajemy, są właśnie takie.  Ale prawdziwy dramat rozegra się nieoczekiwanie w ostatniej części powieści. Doprowadzi do niego szereg zbiegów okoliczności. Akcja robi nieoczekiwaną woltę, przyspiesza, aż do wyciszonego finału.

To nie jedyne zalety tej książki. Równie ciekawy jest obraz emigranckiego Nowego Jorku. Zetknięcie świata Żydów ze światem gojów przybyłych z różnych stron Europy. Warto znaleźć w sobie siłę na tę niełatwą, ale fascynującą lekturę.    

Jakub Żulczyk "Informacja zwrotna"

Na początek wyznanie - dotąd nie czytałam żadnej powieści Jakuba

Żulczyka. Wiem, wiem, prasę ma świetną - ceniony przez ludzi od literatury i przez czytelników. No ale wiadomo, nadmiar powoduje, że trzeba wybierać, więc z jego twórczością było mi do tej pory nie po drodze. Ale jego najnowsza powieść, "Informacja zwrotna" (Świat Książki 2021), nie dość, że znowu zbierała bardzo dobre recenzje i znalazła się w wielu rocznych zestawieniach, to jeszcze dotyka tematu alkoholizmu, który mnie jakoś zawsze interesował od strony społecznej i socjologicznej, a od lektury "Mireczka. Patoopowieści o moim ojcu" Aleksandry Zbroi i obejrzenia "Powrotu do tamtych dni" Konrada Aksinowicza działa także emocjonalnie. Po prostu zrozumiałam, o ile to możliwe, jeśli na szczęście nie ma się podobnych doświadczeń, co przeżywa dziecko wychowujące się w rodzinie, w której jest alkohol. Kropkę nad i postawił plebiscyt O!Lśnienia, który powieść Żulczyka wygrała, pokonując "Przewóz" Andrzeja Stasiuka i biografię Stanisława Lema pióra Agnieszki Gajewskiej.

"Informacja zwrotna" to zwierzenia Marcina Kani, muzyka, autora jednego wielkiego przeboju, menadżera innych grajków, może też producenta (nie pamiętam), no a przede wszystkim alkoholika. Nagle w niejasnych okolicznościach znika jego dorosły syn, Piotrek. Spotkali się poprzedniego wieczoru, ale Marcin nic nie pamięta z tego spotkania poza jednym - syn powiedział mu, że go nienawidzi. W mieszkaniu zaginionego leżą zakrwawione prześcieradła. Ojciec wyrusza na poszukiwania. Przemierza miasto, spotyka się z ludźmi. Szybko okazuje się, że nic o swoim synu nie wie. W tle pojawia się warszawska afera reprywatyzacyjna. Czy ma jakiś związek z zaginięciem Piotrka? Co się z nim stało? Uciekł? Został zamordowany? Dlaczego? Żulczyk umiejętnie dawkuje emocje, myli tropy, niemal do końca zaskakuje czytelnika. Długo nic nie jest takie, jak się wydaje. Dzięki formalnym zabiegom historię Piotrka poznamy z kilku punktów widzenia. Fabuła wciąga od pierwszej strony i trzyma do samego końca. Ale nie jest to przyjemna lektura.

Bo w ramę powieści sensacyjnej włożył autor dwa trudne tematy - alkoholizm i warszawską zbójecką reprywatyzację. Zacznę od drugiego, bo o nim będzie krótko. Doceniam, że Żulczyk, pisarz popularny wśród czytelników, zajął się tą kwestią. Prawdopodobnie wielu dowie się tego, na czym polegał ten nieetyczny i przestępczy proceder, właśnie z tej powieści. Dla mnie nie było tam nic nowego, bo od kiedy afera wypłynęła na światło dzienne, sporo o niej czytałam i słuchałam. O jej mechanizmach, antybohaterach i ofiarach. No ale to nie jest zarzut.

Za to drugi temat - alkoholizm znowu mnie poraził. Żulczyk znakomicie oddaje różne stany Marcina Kani - trzeźwość, względną trzeźwość, alkoholowe ciągi, a wreszcie potworny głód alkoholu, kiedy próbuje nie pić. Szczególnie opisy alkoholowych ciągów, wyróżniające się odmiennym językiem i stylem, oddające bełkot, kompletne zamroczenie, a nawet zmianę stanu świadomości, czyta się bardzo ciężko - bo trudno nie poczuć obrzydzenia do narratora. Złość, nienawiść, obrażanie ludzi, wybuchy agresji - w taki sposób zmienia się psychika Marcina, takie są konsekwencje chlania. Autor nie romantyzuje swojego bohatera i jego nałogu, co zarzuca się na przykład Jerzemu Pilchowi (nawet bohater "Informacji zwrotnej" śmieje się z tego), tym bardziej nie podlewa niczego humorem. Pokazuje cały bezmiar upodlenia, degradacji, zniszczeń, a wreszcie pustki, jakie są konsekwencją choroby alkoholowej. Pokazuje też, jak trudno z niej wyjść. I to wszystko jest przerażające. Bo Marcin Kania zniszczył nie tylko swoje życie. Skrzywdził też po drodze kilka osób, ale przede wszystkim zniszczył też swoich bliskich - żonę, córkę i syna. Kiedy w obliczu tragedii próbuje trzeźwieć i coś robić, aby odnaleźć Piotrka, okazuje się, że ostatnie trzydzieści lat to dziura w pamięci, w którą wpadła jego rodzina. Niewiele pamięta, nic nie wie o swoich dzieciach, które go po prostu nienawidzą. A mają za co. Jest w powieści kilka przejmujących scen, o których trudno zapomnieć. Największymi ofiarami jego nałogu są właśnie córka i syn, którym zrujnował życie. Piotrek powie mu wprost, że go nienawidzi, Ula wykrzyczy, że chciałaby po prostu zwyczajnie żyć, a on zamienił jej codzienność w piekło. To rany, które się nie zagoją. Brak pewności siebie, poczucie, że jest się kimś gorszym, wstyd, a wreszcie budząca się nienawiść i agresja. W powieści Żulczyka, inaczej niż w książce Aleksandry Zbroi i w filmie Konrada Aksinowicza,  Ula i Piotrek nie miotają się od odrazy i nienawiści do miłości. Tu jest czysta nienawiść. A najbardziej przeraża bezmiar samotności i pustki, jakie odczuwa Marcin Kania. Być może właśnie sięgnął dna. Czy się podniesie? Czy jest dla niego jeszcze jakiś ratunek? I czy trzeba było zapłacić taką cenę, aby na chwilę wytrzeźwieć i spojrzeć w prawdzie na swoje życie?

A w tle obserwujemy losy kilkorga innych alkoholików, z którymi główny bohater regularnie spotyka się na terapii. No i światek, a właściwie w tym wypadku półświatek, muzycznej branży. 

PS. Jakub Żulczyk zna temat, bo sam był uzależniony, o czym otwarcie mówi. Prowadzi też razem z Juliuszem Strachotą podcast o uzależnieniach. Podobno bardzo dobry i bardzo popularny. 

Stanisław Lem "Solaris"

Z literaturą fantastyczno-naukową od zawsze było mi nie po drodze.

Taki sam stosunek mam do fantasy. Co nie znaczy, że nic nie czytałam. Liznęłam klasyka gatunku, Tolkiena, z trudem zmęczyłam jakiś tom Sapkowskiego. No ale dziś ma być o Lemie. To mój wieczny wyrzut sumienia - no bo wiem, że wybitny i że powinnam. Mało tego - jeśli już coś czytałam, to zawsze mi się podobało. Znam "Dzienniki gwiazdowe", po które sięgnęłam z polecenia bliskiej mi niegdyś osoby, wielkiego miłośnika jego twórczości, i "Powrót z gwiazd", trochę "Cyberiady". Przy okazji roku Lema stale obiecywałam sobie, że powinnam. Wysłuchałam kilku rozmów na temat jego twórczości, poleceń, od czego warto zacząć, no i co jakiś czas obiecywałam sobie, że koniecznie, ale to koniecznie, muszę wreszcie przeczytać "Solaris" (Wydawnictwo Literackie 2012) uznawany przez wielu za najwybitniejszą powieść pisarza. I pewnie tak by to trwało, gdybym nie obejrzała w teatrze jej inscenizacji. Chociaż przedstawienie mi się podobało, to dręczyło mnie pytanie - ile w nim Lema? Dlatego niemal natychmiast zabrałam się do lektury.

Jeśli od czasu do czasu, zdecydowanie za rzadko z powodu pogoni za nowościami, zdarza mi się tu dzielić refleksjami o klasyce literatury, a przecież Lem to już klasyk, mam problem, jak o niej pisać. Bo zawsze w takiej sytuacji wydaje mi się, że wszyscy już wszystko wiedzą, więc po co jeszcze ja mam wtrącać swoje trzy grosze. No ale spróbuję, tak po prostu, nie z wyżyn autorytetu - zawodowego znawcy literatury, ale z perspektywy zwyczajnej czytelniczki, którą jestem. 

"Solaris" wciągnął mnie od pierwszych linijek i pozwolił oderwać się od dojmującej rzeczywistości. Ma magnetyczną moc i nie pozwala o sobie zapomnieć. Akcja rozgrywa się na planecie Solaris, na której znajduje się stacja naukowa, gdzie od kilkudziesięciu lat prowadzone są badania nad tajemniczym oceanem zajmującym większą jej część. Po szesnastu miesiącach lotu z Ziemi przybywa tu Kelvin, młody naukowiec, psycholog. Jest zafascynowany Solaris, pisał o niej swoją pracę dyplomową, czym zwrócił uwagę jednego z badaczy. Na stacji nikt go nie wita, chociaż powinno być tam trzech pracowników. Kiedy wreszcie kogoś znajduje, od razu dziwi go zachowanie naukowca. Orientuje się, że dzieje się tam coś dziwnego. Prawdopodobnie to wynik działania oceanu. Wkrótce i on zostanie wciągnięty w wir niesamowitych zdarzeń. Kelvin spróbuje rozwikłać zagadkę Solaris, zgłębiając niezwykle bogatą literaturę solarystyczną i szukając w bibliotece śladów świadectw badaczy, którzy przeżyli tam coś niepokojącego i dziwnego. Będzie musiał zmierzyć się ze swoją przeszłością, a to z kolei postawi przed nim szereg pytań i dylematów moralnych. Chcąc uporać się z problemami, jakie generuje ocean, zostanie postawiony przed podjęciem bardzo trudnej decyzji. Będzie się miotał pomiędzy racjonalnością naukowca, a kłębiącymi się uczuciami. Rozum nakazuje jedno, serce drugie. 

"Solaris" czyta się jak powieść trochę sensacyjną, a trochę grozy. Jakie jest źródło problemów, zastanawia się czytelnik, podążając za Kelvinem. Jak to się skończy? Czy uda się rozwikłać zagadkę i poradzić sobie z niezwykłymi zjawiskami? Tajemnicę i grozę buduje klaustrofobiczny nastrój. Naukowcy siedzą zamknięci na stacji, niemal nie spotykają się ze sobą. Przez niewielkie okienka obserwują dziwne ruchy glutowatego oceanu, wschody i zachody dwóch słońc, niezwykłą poświatę, jaka  towarzyszy tym zjawiskom. A stacja, jak to u Lema, trochę zakurzona, trochę zabałaganiona. To zawsze tak mnie uderzało w jego literaturze - ludzie odbywają podróże międzygalaktyczne, odkrywają inne cywilizacje, ale wszystko wydaje się takie zwyczajne, często byle jakie. Przejmujące jest też poczucie samotności i pustki, jakie towarzyszy bohaterom, którzy uciekają przed sobą, nie potrafią i nie mogą się porozumieć. A to czyni sytuację jeszcze trudniejszą.

Ale twórczość Lema to przecież coś znacznie więcej. "Solaris" to nie tylko zwykła powieść sensacyjna. Jakie pytania stawia? Jakie problemy porusza? Centralnym zagadnieniem jest kontakt z innym, obcym. Planeta Solaris jest tak niezwykła, bo znajduje się na niej odmienna od znanych forma życia. To ocean, który w dziwny, tajemniczy sposób oddziałuje na ludzi pracujących na stacji. Czy uda się zgłębić jego mechanizmy i tajemnice? Czy jest możliwy jakiś kontakt? W świecie, w którym dawno zapomniano o religii, ocean budzi w Kelvinie tęsknotę za czymś metafizycznym, za jakąś sprawczą siłą na miarę boga, chociaż chciałby, aby był to inny bóg - bóg ułomny. Pojawia się też pytanie o nieśmiertelność. Czy jest możliwa? I na jakich warunkach? No i o tożsamość człowieka. Czy to samo imię, ta sama zewnętrzna powłoka oznacza, że jest się stale tym samym człowiekiem? Trochę to mgliście brzmi, ale trudno pisać inaczej, jeśli nie chce się zdradzić niczego z treści, a przecież ta notka jest przede wszystkim dla tych, którzy "Solaris" nie znają. Lem pochyla się też nad nędzną dolą człowieka, który, niezależnie od okoliczności, będzie targany rozpaczą, męką i miłością. Nawet najwspanialszy rozwój techniki nie uwolni go od tych uczuć, od egzystencjalnych niepokojów, smutków i od tęsknoty za jakąś siłą, która przyniosłaby ukojenie. Na koniec cytat.

Człowiek wyruszył na spotkanie innych światów, innych cywilizacji, nie poznawszy do końca własnych zakamarków, ślepych dróg, studni, zabarykadowanych, ciemnych drzwi. 

PS. Po lekturze "Solaris" potwierdziły się moje przypuszczenia - Lema w spektaklu wiele nie było. Powstało interesujące przedstawienie inspirowane powieścią. Zresztą trudno przenieść ją na deski sceny czy na kinowy ekran, co pokazała nieudana amerykańska ekranizacja. 

Filmowe remanenty - "Córka", "Najgorszy czlowiewk na świecie"

W kinach wiele przyciągających uwagę premier, trudno nadążyć. Wybrałam się na dwie - jedną sprzed tygodnia, "Córkę", i drugą całkiem świeżą, "Najgorszego człowieka na świecie".

"Córka" to ekranizacja powieści Eleny Ferrante. Nie czytałam, gdyż moją przygodę z jej twórczością zakończyłam po lekturze tetralogii neapolitańskiej zapoczątkowanej "Genialną przyjaciółką". Co mi się podobało, ale przede wszystkim, co mnie rozczarowało, a nawet zirytowało, można przeczytać tu i tu. (Po "Córkę" również nie zamierzam sięgać i sprawdzać, jak wierna jest filmowa ekranizacja.) Mojej niechęci do Ferrante nie zmienił nawet bardzo dobry film pokazywany i nagradzany na wielu znaczących festiwalach. Dla tych, którzy nie znają powieści, krótkie wprowadzenie. Na jedną z greckich wysp przybywa pięćdziesięcioletnia Amerykanka, profesorka jednej z amerykańskich uczelni. Chce spędzić przyjemnie czas, odpocząć, pragnie raczej samotności niż towarzystwa. Błogo zapowiadający się odpoczynek zostaje zburzony przez ekspansywną, hałaśliwą, bogatą i liczną rodzinę, która odwiedza tę samą niewielką plażę. Leda przygląda im się z niechęcią i z odrobiną fascynacji. Oni reagują na nią podobnie tym bardziej, że od razu dochodzi do konfliktu, który szybko zostaje zażegnany. Obserwacja młodej matki i jej kilkuletniej córeczki sprawia, że Leda musi skonfrontować się ze swoją przeszłością, ze swoim stosunkiem do córek. Jednym z najważniejszych tematów filmu jest właśnie macierzyństwo. Odczarowane, pokazane, jak twierdzą dystrybutorzy, bez tabu. Ale czy rzeczywiście we współczesnym świecie świadomość, że nie każda kobieta ma instynkt macierzyński, że bycie matką to trud, który nie tylko męczy, ale może irytować i burzyć inne plany, że nie każda kobieta nadaje się na matkę i nic w tym złego - niech po prostu dzieci nie ma - czy to wszystko jest jeszcze jakimś tabu? Wydaje mi się, że tyle się już na ten temat pisze i mówi, tak odczarowuje macierzyństwo, że chyba nie. No ale może jestem w błędzie. Jednak jeśli dzieci już są, może pojawić się problem. Czy tylko ojciec ma prawo do samorealizacji? A co z ambicjami matki? Ale czemu winne są dzieci? W takiej sytuacji każda decyzja będzie okupiona czyimś cierpieniem, a może w ogóle nie ma z tej sytuacji dobrego wyjścia. Znam osobiście, albo z opowieści, kobiety, które dokonały podobnych wyborów jak Leda. Pozostaje pytanie - dlaczego jeśli to mężczyzna zachowuje się tak jak Leda, co zdarza się bardzo często, mierzymy go inną miarą niż kobietę? Pytanie jest czysto retoryczne, odpowiedź doskonale znana. Drugim tematem filmu, nie tak wyeksponowanym, jest przezroczystość kobiet w pewnym wieku. Leda, która w młodości cieszyła się dużym powodzeniem wśród mężczyzn, teraz staje się niewidzialna. Wielokrotnie pod jej adresem, a nie jest osobą sympatyczną i może irytować, oj może, padają niewybredne, obraźliwe wyzwiska wskazujące na jej związaną z wiekiem domniemaną nieatrakcyjność seksualną. Piszę domniemaną, bo wcale nie jest nieatrakcyjna. Nie będę tu ich cytować, są powszechnie znane. Nikt się z nią nie liczy, bo nie jest młoda i nie stoi za nią żaden mężczyzna. Spędza  wakacje samotnie. Świetnie pokazuje to scena w kinie. Kto widział, ten wie, kto się wybiera, niech ją uważnie śledzi. Film jest znakomicie zrobiony. Kto nie zna książki, będzie miał dużą przyjemność ze stopniowego odkrywania przeszłości Ledy. Zamęt, który jej towarzyszy, znakomicie podbija atmosfera niepokoju, jaką udało się stworzyć na ekranie. W żadnym razie nie jest to horror czy thriller, ale twórcy umiejętnie wykorzystali chwyty charakterystyczne dla tych gatunków. Jednym słowem "Córkę" należy obejrzeć koniecznie. Dwie godziny mijają, nie wiadomo kiedy.  

Za to drugi film, norweski "Najgorszy człowiek na świecie", bardzo mnie rozczarował. Również pokazywany był na licznych festiwalach, dostał jakieś nagrody, ma znakomite recenzje, tymczasem wyszłam z kina zirytowana. Główną bohaterką jest Julie, trzydziestolatka, która nie wie, czego od życia chce. Niegdyś skakała ze studiów na studia, aby ostatecznie żadnych nie skończyć i pracować w księgarni, interesuje się a to fotografią, a to pisaniem. Nie wie, z kim chce być - z Akselem, rysownikiem, z którym mieszka od kilku lat, czy z przypadkowo poznanym Eivindem. Oczywiście nic w tym złego, że ktoś szuka swojej drogi i zmienia partnerów, problem w tym, że ta konkretna historia zupełnie mnie nie obchodzi. Julia jest irytująca, podobnie jak duchowe rozterki pozostałych bohaterów, niekończące się ględzenie i rozkminianie wszystkiego na dziesiątą stronę. Tym razem nic mnie to nie obchodzi! Czy to wina przerostu formy nad treścią, co stwarza dystans do bohaterów i powoduje, że widz przygląda im się jak jakimś obiektom? Nie wiem. Może. Przecież wszystko już było, teraz rzecz w tym, jak to zostanie opowiedziane. Albo zagra na twoich falach, albo, jak w tym przypadku, nie. Poruszy lub pozostawi obojętnym. To moja opinia. Ale recenzje "Najgorszy człowiek na świecie" ma bardzo dobre, więc może warto wyrobić sobie swoje zdanie.

Oscar Martinez "La Bestia. O ludziach, którzy nikogo nie obchodzą"

Każda książka ma swój czas. "La Bestia. O ludziach, którzy nikogo

nie obchodzą" (Post Factum 2019; przełożył Tomasz Pindel) przeleżała w moim czytniku ponad dwa lata. Z nowości stała się zaległością, a potem było jak zwykle - co jakiś czas przypominałam sobie o niej, ale zawsze pojawiały się pilniejsze lektury albo nie miałam nastroju na ten reportaż opowiadający o przerażających sprawach. No cóż, teraz kończyłam ją w momencie wybitnie niesprzyjającym. A przypomniałam sobie o niej, kiedy czytałam książkę "Archiwum zagubionych dzieci" Valerii Luiselli. Dlaczego? Bo obie dotykają podobnego tematu. Powieść opowiada między innymi o dzieciach z Ameryki Środkowej, które bez dorosłych przemierzają Meksyk, aby spróbować dostać się do wymarzonego amerykańskiego raju, gdzie mieszkają już ich rodzice albo przynajmniej jedno z nich. Reportaż Oscara Martineza pokazuje problem szerzej - to historie dorosłych emigrantów z tej samej części kontynentu, którzy również wędrują przez Meksyk w tym samym celu. Książka powstawała pod koniec pierwszej dekady naszego wieku, w Polsce została wydana dziesięć lat później. Zastanawiałam się, czy od tamtej pory coś się zmieniło. Czy jest lepiej? Ze wstępu, który napisał autor do polskiego wydania, wynika, że nie.   

Martinez przez trzy lata aktywnie zbierał materiały do swojej książki. Aktywnie oznacza w tym wypadku, że nie tylko spotykał się z uciekinierami, z ludźmi, którzy im pomagają, przedstawicielami lokalnych władz, policjantami, a wreszcie tymi, którzy robią biznes na ludzkim nieszczęściu, ale także przemierzał tę samą trasę, którą przemierzają oni. Wędrował z nimi przez dzikie ostępy, unikając posterunków policji, wskakiwał na pociąg - osławioną Bestię, jechał na jej dachu, a potem szukał miejsc, w których można przekroczyć mur oddzielający Meksyk od Stanów. Nie posmakował tylko tej ostatniej próby - przejścia na drugą stronę granicy i ryzykownego ostatniego etapu wędrówki najczęściej przez pustynię strzeżoną na okrągło przez amerykańską straż graniczną wspomaganą najnowszymi wynalazkami techniki wykrywającymi każdy ruch.

Droga, jaką przebywają przez Meksyk migranci z najniebezpieczniejszych krajów kontynentu amerykańskiego, a może i świata, z Hondurasu, Salwadoru, Gwatemali i Nikaragui, to droga przez mękę, a na jej końcu sukces jest bardzo niepewny. Przekroczenie muru, który w tamtych czasach nie w każdym miejscu był murem w dosłownym sensie tego słowa, bardziej zaporą, jest niemal niemożliwe. Ale nawet jeśli się uda, to nie oznacza jeszcze sukcesu. Bo potem trzeba wędrować kilka dni przez pustynię albo kamieniste wzgórza, a u celu można zostać złapanym na szosie, kiedy czeka się na umówioną podwózkę. Niektórzy próbują drogi wpław przez rzekę - słynną Rio Bravo. Tam przecież nie ma muru. Są za to śmiertelnie niebezpieczne wiry i amerykańscy pogranicznicy czający się w krzakach na drugim  brzegu. A ponieważ w Stanach ci, którym się ta sztuka w końcu udała,  i tak przebywają nielegalnie, stale narażeni są na to, że wpadną i zostaną deportowani. W czasie swoich peregrynacji Martinez rozmawia także z takimi, których to spotkało. Ale zanim dotrą do upragnionej granicy, zanim ich marzenia rozbiją się w proch w zetknięciu z murem, to oczywiście dotyczy nowicjuszy, czeka ich gehenna. Wędrują najczęściej w kilkuosobowych grupach, sami albo płacą przewodnikom, coyotes i pollero. Część drogi przebywają pieszo, część busami, potem najczęściej decydują się na podróż na dachu osławionej Bestii, czyli pociągu towarowego przemierzającego Meksyk. Na każdym etapie tej drogi narażeni są na liczne niebezpieczeństwa - napady, kradzieże, porwania dla okupu, oszustwa nieuczciwych przewodników, a kobiety oczywiście dodatkowo na gwałty i uprowadzenie do burdelu. Ruszając, muszą to ryzyko wkalkulować. Dodatkowe zagrożenie stanowi oczywiście policja, która może deportować do granicy. Śmiertelnym niebezpieczeństwem jest też podróż Bestią. Można wpaść pod jej koła, wskakując na wagon, usnąć na dachu i stoczyć się na ziemię, zmarznąć na kość nocą albo prażyć się w upale w dzień, wreszcie zostać napadniętym. Zatrzymania pociągu i okradanie podróżnych na gapę to chleb powszedni. A na końcu, jeśli się uda, i tak czeka rozczarowanie, o czym już wspominałam. To wszystko przypomina jakąś upiorną grę. Większość przebywa tę straszną drogę wielokrotnie. Dlaczego? Bo tam, skąd uciekają jest jeszcze gorzej. Tam nie da się żyć. Tu przytoczę przywołane we wstępie przez autora słowa jednego z księży  prowadzących schronisko dla migrantów: Skoro są gotowi przechodzić przez to wszystko, to jak wygląda to, przed czym uciekają?

Ale nie zawsze tak było. Jeszcze w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych zeszłego wieku droga przez Meksyk nie roiła się od niebezpieczeństw. Bez trudu dało się ją przebyć, a potem przekroczyć amerykańską granicę. Problem zaczął się wtedy, kiedy głowę podniosły narkotykowe kartele. To one konkurują z migrantami o przejście przez granicę, a jakby mało miały pieniędzy, zarabiają i na nich. To dla narkotykowych bossów pracują drobni przestępcy napadający na wędrowców. To oni korumpują policję, która działa z nimi ręka w rękę. To ze strachu przed nimi panuje zmowa milczenia. To im opłacają się coyotes i pollero. To oni sprawili, że panuje bezprawie. To z ich powodu powstał mur, a amerykańska straż graniczna uzbroiła się po zęby i strzeże granicy.

Oscar Martinez opowiada o problemie, ale towarzyszy też ludziom, którzy są w drodze. Rozmawia z nimi w schroniskach, odbywa  jakiś etap podróży, a po rozstaniu dzwoni, dopytując, co się z nimi dzieje. Często po jakimś czasie słyszy głuchą ciszę w telefonie. Co robią? Gdzie są? Czy żyją?

Wojna za naszą granicą sprawiła, że zapomnieliśmy o innych stronach świata, gdzie też cierpią ludzie. Autor pisze, że ta wędrówka ludów z Ameryki Środkowej do Stanów to jedno z najbardziej masowych zjawisk migracyjnych świata. Co roku próbuje tej sztuki około dwieście tysięcy zdesperowanych ludzi. Pamiętajmy i o nich.  

Valeria Luiselli "Archiwum zagubionych dzieci"

Po powieść "Archiwum zagubionych dzieci" Valerii Luiselli (Pauza

2021; przełożył Jerzy Kozłowski), meksykańskiej pisarki mieszkającej w Stanach Zjednoczonych, sięgnęłam po pewnych wahaniach. I właściwie nie pamiętam, dlaczego nie od razu znalazła się na mojej liście książek, które chcę przeczytać. Przecież fakt, że autorka pochodzi z interesującego mnie, nie tylko literacko, obszaru świata i tematyka jej książki - migracja z krajów Ameryki Środkowej - oraz bardzo dobre recenzje krytyków, którym ufam, powinien sprawić, że na jej powieść rzucę się od razu. Tak jednak nie było. W końcu jednak przeczytałam, ale uczucia mam mieszane. Chociaż mimo pewnych zastrzeżeń jestem na tak, to nie mogę powiedzieć, aby "Archiwum zagubionych dzieci" mnie porwało. Na pewno nie sięgnę po dwie powieści Valerii Luiselli, jakie w Polsce wyszły wcześniej. Czy po kolejną, która się zapewne kiedyś ukaże, trudno mi już dziś wyrokować. Ale do rzeczy.

Jest to historia patchworkowej rodziny, która udaje się w długą podróż po Stanach. Poznali się kilka lat wcześniej - połączyła ich wspólna praca, realizowany dla Nowego Jorku projekt dźwiękowego archiwum miasta. On jest dźwiękowcem, ona przyszła do tej pracy z dziennikarstwa. On nagrywał odgłosy miasta, ona rozmawiała z mieszkańcami. Kiedy kończy się nowojorski projekt, szukają nowych wyzwań i ich drogi powoli zaczynają się rozchodzić. On chce wyruszyć w długą podróż do Apaczerii, czyli ziem zamieszkiwanych niegdyś przez Apaczów, którzy go fascynują. Jest opętany ideą szukania dźwięków, dzięki którym zbliży się do ich świata. Wierzy, że chociaż rzeczywistość się zmienia, w niektórych odgłosach może nadal trwać. Nie bardzo wtajemnicza ją w swoje plany. Ona powoli zaczyna zdawać sobie sprawę, że pogodzenie ich dążeń nie jest możliwe. Decyduje się wyruszyć w drogę razem z nim, ale w Apaczerii nie zostanie na dłużej. Zaczyna ją pochłaniać inny projekt, bardziej dziennikarski. To historie dzieci z krajów Ameryki Środkowej, które samotnie, bez dorosłych, najczęściej w kilkuosobowych grupach wędrują do Stanów, gdzie mieszkają już ich rodzice albo przynajmniej jedno z nich. Chcą się z nimi połączyć, ale to droga długa i niebezpieczna. Przekroczenie granicy wcale nie gwarantuje sukcesu. Większość trafia do ośrodków dla uchodźców, a potem są deportowane. Jej zainteresowanie tym problemem nie jest przypadkowe. Poznała kobietę, Meksykankę, która czeka na dwie swoje córki. Chce, aby dołączyły do niej i do jej syna, którego urodziła już w Nowym Jorku. Wie, że przekroczyły granicę, były w jednym z ośrodków, ale zniknęły i nie ma pojęcia, gdzie teraz są.  Ona próbuje jej jakoś pomóc tym bardziej, że sama jest matką - wychowuje przecież dwoje dzieci - dziesięcioletniego chłopca, syna męża z pierwszego małżeństwa, i pięcioletnią dziewczynkę, swoją córkę. Ma irracjonalną nadzieję, że odnajdzie dzieci znajomej Meksykanki w czasie rodzinnych peregrynacji. Początkowo narratorką jest ona, potem te same zdarzenia i kolejne oglądamy z innej perspektywy. Czyjej? Nie zdradzę.

Pisząc o bohaterach, używam zaimków - ona i on. Nieprzypadkowo. Po pierwsze nie znamy ich imion. Narratorka mówi o swoim mężu, używając właśnie słowa mąż. O dzieciach chłopiec i dziewczynka. Dopiero w podróży pod wpływem jego opowieści nadają sobie nowe, indiańskie, imiona. Bo imię dla Indian miało znaczenie. Dla nich w tym nowym życiu też ma mieć. Jakby stwarzali siebie od nowa, zaczynali wszystko od początku. To trochę zabawa, a trochę zabieg symboliczny, jakich w tej powieści wiele. Zmusza do zadania pytania - dlaczego? Dlaczego narratorka konsekwentnie nie używa imion swoich dzieci? Czy czyni to opowieść bardziej uniwersalną? Czy zrównuje je tym gestem z tymi tytułowymi zaginionymi dziećmi? Dziećmi samotnie przemierzającymi Meksyk w drodze do amerykańskiego raju? A może chodzi jeszcze o coś innego? Nieprzypadkowo w powieści pojawia się też wątek Apaczów. Historia się powtarza. Kiedyś Amerykanie eksterminowali Indian, wyrzucali z ich terenów, teraz zachowują się bezwzględnie wobec migrujących dzieci. Odmawiając im prawa wjazdu, skazują je często na śmierć. Niejednokrotnie ginie po nich wszelki ślad. Czy ktoś kiedyś stworzy dźwiękowe archiwum ich wędrówek?

Powieść Valerii Luiselli ma jakąś hipnotyczną moc. Wędrówkę wszystkich bohaterów, może za sprawą specyficznego języka i elegijnego tonu, śledziłam z wielkim zainteresowaniem i uwagą. Celowo pomijam słowo przyjemność, bo zupełnie tu nie pasuje. Po pierwsze ze względu na temat, po drugie nie jest to książka, którą czyta się bardzo łatwo. Nie żeby była jakoś niezwykle skomplikowana, ale język i odniesienia do licznych książek oraz piosenek stawiają pewien opór. To taka powieść bardzo erudycyjna i bardzo intelektualna. Dość szybko uważny czytelnik zorientuje się, że ma drugie dno. Tworzy je symbolika, paralela losów i rozmaite literackie oraz muzyczne aluzje mniej lub bardziej widoczne w tekście. Tytuły niektórych książek przywoływane są wprost, nawiązania do innych zostały ukryte i dla przeciętnego czytelnika są raczej nie do odcyfrowania. Dopiero z informacji od autorki zamieszczonych na końcu książki odkryłam większość z nich. To zabawa dobra dla erudytów i recenzentów, innych może frustrować, a nawet lekko irytować. I mnie te uczucia towarzyszyły w czasie lektury.

Z mojego punktu widzenia najbardziej interesująca jest oczywiście opowieść o zagubionych dzieciach. Autorka odtwarza ich drogę, posługując się tekstem fikcyjnej książki, którą czyta narratorka, a potem chłopiec. To elegia dla zagubionych dzieci, trochę realistycznie, a trochę w sposób odrealniony, oniryczny odtwarzająca ich pełną niebezpieczeństw drogę. Bardzo smutne, momentami chwytające za serce fragmenty. A przecież takie historie dzieją się naprawdę, o czym będę pisać za tydzień, bo pod wpływem powieści Valerii Luiselli sięgnęłam po reporterską książkę, którą kupiłam kilka lat temu, a która dotyka właśnie podobnego tematu. Autorka pokazuje też, jak łatwo problem, który nas nie dotyczy, może stać się naszym problemem. Ale nie ma równości - obywatele Stanów zawsze będą mieli łatwiej. Celowo piszę w sposób zawoalowany, aby nie zdradzać wszystkiego, bo element zaskoczenia jest w tej powieści bardzo istotny.

Przyznam, że długo nie mogłam się w książkę wciągnąć. Początkowo lekturze towarzyszyło znużenie i zniechęcenie. Dlaczego? Bo jakoś zupełnie nie zainteresował mnie wątek kłopotów małżeńskich narratorki i historia jej związku. Może dlatego, że sposób pisania, choćby nazywanie męża mężem zamiast imieniem, zdystansował mnie do tej pary i ich historia stała się jedną z wielu, jakie czytałam. Jakoś nie potrafiłam się nimi przejąć. Ale kto wie? Może tak miało być? Może to celowy zabieg. Czemu miałby służyć, nie bardzo chce mi się już roztrząsać.

Popularne posty