Że "Kler" pokazuje wiele niegodziwości polskiego Kościoła, chciwość, hipokryzję, pedofilię, matactwa, zamiatanie pod dywan, to wie nawet ten, kto filmu nie widział, ale o nim słyszał, a nie usłyszeć było właściwie nie sposób. Że dzięki sensacyjnej intrydze, zwrotom akcji, szybkiemu montażowi, potęgującej grozę muzyce trzyma w napięciu do ostatniej chwili, wie ten, kto na filmie już był. Nie będę więc o tym pisać. Skupię się na tym, co sprawia, że "Kler" to obraz wielowymiarowy, a nie propagandowa agitka. A jest tak przede wszystkim za sprawą dwóch bohaterów - księdza Kukuły, granego przez Arkadiusza Jakubika, i księdza Trybusa, w tej roli Robert Więckiewicz.
Dla tego ostatniego, proboszcza w biednej parafii, długo trudno mieć choćby odrobinę sympatii. Jest nałogowym alkoholikiem, pijany jak bela prowadzi samochód, bo wie, że może czuć się bezkarny - w razie czego znajomy policjant przymknie na to oko. No bo kto udzieli mu ślubu? Kto w razie czego będzie chował jego rodziców? Ale to nie koniec jego przewin - bez większych skrupułów wyciąga pieniądze od swoich ubogich parafian, jak sam mówi, trzeba tak zbierać, aby nie uzbierać. Tak jak wódkę ma je zawsze pod ręką, poupychane po szufladach biurka. Nikt się niczemu nie dziwi, nikt nie protestuje. No i jeszcze żyje ze swoją gospodynią. I tu refleksja pierwsza. Że celibat jest często łamany, wiadomo. Ale Smarzowski zwraca uwagę na wielką samotność księży. Trybus jest sam jak palec w czterech ścianach swojej plebanii, nie ma nikogo, do kogo mógłby się zwrócić o radę, porozmawiać. Stąd pewnie alkoholizm i stąd kochanka. I tak żyje z dnia na dzień, aż nagle musi podjąć ważne decyzje, bo stanął wobec dwóch dylematów - jego kochanka zaszła w ciążę i jest przekonany, że zabił człowieka. Hance najpierw każe usunąć dziecko, ale potem budzi się w nim odpowiedzialność. Największy dramat przeżywa jednak, kiedy uświadomi sobie, że śmiertelnie potrącił człowieka, swojego parafianina. Widać, jak się łamie, jak się bije z myślami - co ma zrobić? Przyznać się, czy udawać, że nic się nie stało? I znowu ta samotność. Nie ma komu się zwierzyć. W końcu podejmuje trudne decyzje, mierzy się z konsekwencjami swoich czynów. Czy zdaje sobie sprawę, że nie będzie to droga usłana różami? Czy wie o tym Hanka, która naiwnie marzy o pięknej kuchni? To wszystko sprawia, że Trybus jest postacią tragiczną, niejednoznaczną.
Podobnie jak ksiądz Kukuła. Też za pan brat z miejscową policją, też dużo uchodzi mu na sucho. Oskarżony o pedofilię, omal nie pada ofiarą linczu. Sam w dzieciństwie molestowany przez księdza. Kiedy w końcu odkrywa prawdę i próbuje ją ujawnić, zderza się ze ścianą. Potężna machina uruchomiona przez biskupa nie tylko skutecznie zablokuje ukazanie się wiadomości w prasie, ale zrobi z niego człowieka z problemami psychicznymi. I on mierzy się z samotnością, i on musi sam podejmować najtrudniejsze decyzje. Jego ostatni gest, gest bezradności i rozpaczy, jest zaskakujący i przerażający. Czy przyniesie jakieś efekty? Czy wyrwie wiernych zgromadzonych na mszy z letargu? Ostatnia scena sugeruje, że nie. Przynajmniej ja ją tak odbieram. Nad jego ofiarą pewnie wszyscy po jakimś czasie przejdą do porządku dziennego. Tym bardziej, że już wcześniej dorobiono mu gębę człowieka niestabilnego psychicznie. Trudno tu nie pamiętać o tych wszystkich, którzy naprawdę dokonali samospalenia. Co to dało?
Prawdziwą kanalią okazuje się biskup Mordowicz, w którego wciela się Janusz Gajos. Bo jeszcze większa kanalia, grany przez Jacka Braciaka ksiądz Lisowski, ma jednak tragiczny rys - dzieciństwo spędzone w domu dziecka prowadzonym przez siostry zakonne. Powie ktoś, że ta okrutna scena z udziałem bezwzględnej, demonicznej siostry, to za dużo grzybów w barszcz? Naprawdę nie było takich przypadków? A siostra Bernadetta, o której w swoim reportażu pisała Justyna Kopińska? Ale wracam do biskupa Mordowicza. Jego nie tłumaczy nic. Bezwzględny, cyniczny, pazerny, nie przebiera w słowach, instrumentalnie wykorzystuje swoich podwładnych, swój dwór, chciałoby się powiedzieć. Wszystko może, ma wielkie wpływy. Nie odnajduję w nim nic ludzkiego, sympatycznego. Czy to przypadek, że jako najbardziej zdemoralizowanych twórcy filmu pokazują biskupa i jego pomagierów z kurii? Pomagierów gotowych spełnić każde żądanie, gotowych w służbie swojego zwierzchnika na każde świństwo. Chyba nie. Ryba psuje się od głowy, chciałoby się powiedzieć. Przykład idzie z góry. Portret kurii został pokazany znakomicie, zaznaczony ledwie widocznymi znakami. Kto uważnie ogląda, zauważy te szczegóły. Młody ksiądz grający na harmonii, kiedy zażyczy sobie tego biskup, ileż w tym pogardy, jakieś gesty dwóch innych księży. Czy to zwykła życzliwość, przypadek, czy coś więcej? Nie wspominam o tym, co widać gołym okiem - zblatowanie z biznesem, interesy, tajne narady, kłamstwa, intrygi, wielkie sumy pieniędzy przynoszone w worku z jakiegoś ukrytego na zapleczu sejfu. I co najważniejsze ten obraz wcale nie śmieszy. Przeciwnie - jest przerażający i odrażający.
Im bliżej końca, tym film coraz bardziej wciska w fotel. Szczególne wrażenie robi kilka scen. Gadające głowy z dokumentu nakręconego przez holenderskiego dziennikarza - ofiary księży pedofilów, które opowiadają o swoich traumatycznych doświadczeniach. Łamiącym się głosem, ze łzami w oczach. Wysłuchanie mężczyzny w dzieciństwie molestowanego przez księdza - on jeden naprzeciwko kilkunastu duchownych. Nie znajdzie zrozumienia, znajdzie je za to ksiądz, który go skrzywdził. Istotą problemu nie jest molestowanie, ale to że go pomówiono. Kata stawia się w roli ofiary. I wreszcie scena trzecia, kiedy wierni pretorianie biskupa gasząc pożar, odpowiadają na telefony dziennikarzy. Uważny widz usłyszy, że w ich usta włożono autentyczne wypowiedzi kościelnych hierarchów. I jeszcze retrospekcje z przeszłości księdza Kukuły. Te sceny atakują, niemal bombardują, niektóre działają tym mocniej, że zostają powtórzone. Nie sposób zapomnieć, ani tych scen, ani całego filmu.