"Kler"

Kiedy przed paroma tygodniami pojawił się trajler "Kleru", razem z nim pojawiły się też obawy, że Smarzowski zmarnował okazję, aby poważnie porozmawiać o grzechach Kościoła, wśród nich tym najbardziej bulwersującym - pedofilii. Że nakręcił satyrę rysowaną grubaśną krechą. Wtedy pomyślałam sobie, że nawet jeśli tak właśnie będzie, to trudno, ale przynajmniej ktoś, mówiąc bardzo kolokwialnie, dowali Kościołowi, w Polsce nietykalnemu. Wykrzyczy całą złość, która gromadzi się w części społeczeństwa. Skoro kolejne rządy tańczą tak, jak im biskupi zagrają, skoro państwo teoretycznie świeckie, staje się coraz bardziej wyznaniowe, to przynajmniej Smarzowski popsuje humory kościelnej hierarchii. Na szczęście od festiwalu w Gdyni wiadomo, że trajler zupełnie nie oddaje ducha jego najnowszego filmu. Teraz kiedy właśnie obejrzałam "Kler", mogę potwierdzić, że tak jest rzeczywiście. To nie ani komedia, ani satyra. Raczej dramat, film który działa bardzo mocno, przygnębia i wstrząsa. Czy coś zmieni? Nie jestem taką optymistką jak niektórzy. W krótkiej perspektywie pewnie nie, ale kropla drąży skałę i być może za kilka, kilkanaście lat polski Kościół znajdzie się w takiej sytuacji jak irlandzki, na co wytrwale, z uporem pracuje. Chociaż ... znam osoby wierzące, wcale niefanatyczne, nie z rydzykowego Kościoła, które wiedzą, ale wolą omijać te problemy szerokim łukiem, bo to burzy ich spokój. Nie akceptuję, ale potrafię ten mechanizm zrozumieć. Tyle refleksji okołofilmowych, a kto ma ochotę na te stricte filmowe, może czytać dalej. No bo tym razem pewnie nie muszę zachęcać, aby na "Kler" się wybrać.

Że "Kler" pokazuje wiele niegodziwości polskiego Kościoła, chciwość, hipokryzję, pedofilię, matactwa, zamiatanie pod dywan, to wie nawet ten, kto filmu nie widział, ale o nim słyszał, a nie usłyszeć było właściwie nie sposób. Że dzięki sensacyjnej intrydze, zwrotom akcji, szybkiemu montażowi, potęgującej grozę muzyce trzyma w napięciu do ostatniej chwili, wie ten, kto na filmie już był. Nie będę więc o tym pisać. Skupię się na tym, co sprawia, że "Kler" to obraz wielowymiarowy, a nie propagandowa agitka. A jest tak przede wszystkim za sprawą dwóch bohaterów - księdza Kukuły, granego przez Arkadiusza Jakubika, i księdza Trybusa, w tej roli Robert Więckiewicz.

Dla tego ostatniego, proboszcza w biednej parafii, długo trudno mieć choćby odrobinę sympatii. Jest nałogowym alkoholikiem, pijany jak bela prowadzi samochód, bo wie, że może czuć się bezkarny - w razie czego znajomy policjant przymknie na to oko. No bo kto udzieli mu ślubu? Kto w razie czego będzie chował jego rodziców? Ale to nie koniec jego przewin - bez większych skrupułów wyciąga pieniądze od swoich ubogich parafian, jak sam mówi, trzeba tak zbierać, aby nie uzbierać. Tak jak wódkę ma je zawsze pod ręką, poupychane po szufladach biurka. Nikt się niczemu nie dziwi, nikt nie protestuje. No i jeszcze żyje ze swoją gospodynią. I tu refleksja pierwsza. Że celibat jest często łamany, wiadomo. Ale Smarzowski zwraca uwagę na wielką samotność księży. Trybus jest sam jak palec w czterech ścianach swojej plebanii, nie ma nikogo, do kogo mógłby się zwrócić o radę, porozmawiać. Stąd pewnie alkoholizm i stąd kochanka. I tak żyje z dnia na dzień, aż nagle musi podjąć ważne decyzje, bo stanął wobec dwóch dylematów - jego kochanka zaszła w ciążę i jest przekonany, że zabił człowieka. Hance najpierw każe usunąć dziecko, ale potem budzi się w nim odpowiedzialność. Największy dramat przeżywa jednak, kiedy uświadomi sobie, że śmiertelnie potrącił człowieka, swojego parafianina. Widać, jak się łamie, jak się bije z myślami - co ma zrobić? Przyznać się, czy udawać, że nic się nie stało? I znowu ta samotność. Nie ma komu się zwierzyć. W końcu podejmuje trudne decyzje, mierzy się z konsekwencjami swoich czynów. Czy zdaje sobie sprawę, że nie będzie to droga usłana różami? Czy wie o tym Hanka, która naiwnie marzy o pięknej kuchni? To wszystko sprawia, że Trybus jest postacią tragiczną, niejednoznaczną.

Podobnie jak ksiądz Kukuła. Też za pan brat z miejscową policją, też dużo uchodzi mu na sucho. Oskarżony o pedofilię, omal nie pada ofiarą linczu. Sam w dzieciństwie molestowany przez księdza. Kiedy w końcu odkrywa prawdę i próbuje ją ujawnić, zderza się ze ścianą. Potężna machina uruchomiona przez biskupa nie tylko skutecznie zablokuje ukazanie się wiadomości w prasie, ale zrobi z niego człowieka z problemami psychicznymi. I on mierzy się z samotnością, i on musi sam podejmować najtrudniejsze decyzje. Jego ostatni gest, gest bezradności i rozpaczy, jest zaskakujący i przerażający. Czy przyniesie jakieś efekty? Czy wyrwie wiernych zgromadzonych na mszy z letargu? Ostatnia scena sugeruje, że nie. Przynajmniej ja ją tak odbieram. Nad jego ofiarą pewnie wszyscy po jakimś czasie przejdą do porządku dziennego. Tym bardziej, że już wcześniej dorobiono mu gębę człowieka niestabilnego psychicznie. Trudno tu nie pamiętać o tych wszystkich, którzy naprawdę dokonali samospalenia. Co to dało?

Prawdziwą kanalią okazuje się biskup Mordowicz, w którego wciela się Janusz Gajos. Bo jeszcze większa kanalia, grany przez Jacka Braciaka ksiądz Lisowski, ma jednak tragiczny rys - dzieciństwo spędzone w domu dziecka prowadzonym przez siostry zakonne. Powie ktoś, że ta okrutna scena z udziałem bezwzględnej, demonicznej siostry, to za dużo grzybów w barszcz? Naprawdę nie było takich przypadków? A siostra Bernadetta, o której w swoim reportażu pisała Justyna Kopińska? Ale wracam do biskupa Mordowicza. Jego nie tłumaczy nic. Bezwzględny, cyniczny, pazerny, nie przebiera w słowach, instrumentalnie wykorzystuje swoich podwładnych, swój dwór, chciałoby się powiedzieć. Wszystko może, ma wielkie wpływy. Nie odnajduję w nim nic ludzkiego, sympatycznego. Czy to przypadek, że jako najbardziej zdemoralizowanych twórcy filmu pokazują biskupa i jego pomagierów z kurii? Pomagierów gotowych spełnić każde żądanie, gotowych w służbie swojego zwierzchnika na każde świństwo. Chyba nie. Ryba psuje się od głowy, chciałoby się powiedzieć. Przykład idzie z góry. Portret kurii został pokazany znakomicie, zaznaczony ledwie widocznymi znakami. Kto uważnie ogląda, zauważy te szczegóły. Młody ksiądz grający na harmonii, kiedy zażyczy sobie tego biskup, ileż w tym pogardy, jakieś gesty dwóch innych księży. Czy to zwykła życzliwość, przypadek, czy coś więcej? Nie wspominam o tym, co widać gołym okiem - zblatowanie z biznesem, interesy, tajne narady, kłamstwa, intrygi, wielkie sumy pieniędzy przynoszone w worku z jakiegoś ukrytego na zapleczu sejfu. I co najważniejsze ten obraz wcale nie śmieszy. Przeciwnie - jest przerażający i odrażający. 

Im bliżej końca, tym film coraz bardziej wciska w fotel. Szczególne wrażenie robi kilka scen. Gadające głowy z dokumentu nakręconego przez holenderskiego dziennikarza - ofiary księży pedofilów, które opowiadają o swoich traumatycznych doświadczeniach. Łamiącym się głosem, ze łzami w oczach. Wysłuchanie mężczyzny w dzieciństwie molestowanego przez księdza - on jeden naprzeciwko kilkunastu duchownych. Nie znajdzie zrozumienia, znajdzie je za to ksiądz, który go skrzywdził. Istotą problemu nie jest molestowanie, ale to że go pomówiono. Kata stawia się w roli ofiary. I wreszcie scena trzecia, kiedy wierni pretorianie biskupa gasząc pożar, odpowiadają na telefony dziennikarzy. Uważny widz usłyszy, że w ich usta włożono autentyczne wypowiedzi kościelnych hierarchów. I jeszcze retrospekcje z przeszłości księdza Kukuły. Te sceny atakują, niemal bombardują, niektóre działają tym mocniej, że zostają powtórzone. Nie sposób zapomnieć, ani tych scen, ani całego filmu.

 

 

Tomasz Grzywaczewski "Granice marzeń. O państwach nieuznawanych"

Na książkę Tomasza Grzywaczewskiego "Granice marzeń. O państwach nieuznawanych" (Czarne 2018) jakoś specjalnie nie miałam ochoty. W końcu temat w rozmaitych ujęciach już się w moich lekturach przewijał wielokrotnie. Jeszcze raz o tym samym, kiedy tyle innych ciekawych książek? A potem było jak często. Entuzjastyczne głosy w Tygodniku Kulturalnym plus polecenie bliskiej mi osoby i jednak postanowiłam się ugiąć. No i przeczytałam, jednym tchem. Reportaż bardzo ciekawy i świetnie napisany. Oprócz faktów, rozmów, krwistych bohaterów, podróży, jest jeszcze wrażliwość na otoczenie - barwne opisy odwiedzanych miejsc, czasem nieciekawych czy wręcz brzydkich jak Naddniestrze, czasem zrujnowanych przez wojnę jak okolice Doniecka, czasem zniszczonych przez dziki kapitalizm jak centrum Odessy, a czasem zniewalająco pięknych jak Abchazja. Aż chciałoby się tam pojechać - zanurzyć się w morzu, podziwiać urodę gór schodzących do wody, porośniętych bujną roślinnością, która pochłania także zniszczone domy i eleganckie niegdyś, a dziś popadające w ruinę wille. A że o wielu sprawach już wcześniej czytałam? Nie szkodzi. Pamięć jest tak krucha i zawodna, że powtórka, tym bardziej w innym ujęciu, nie zawadzi. Tu krótka dygresja. Przeraża mnie to, jak łatwo się zapomina. Co zostaje z lektury reportaży, esejów czy książek historycznych? Po jakimś czasie niestety tylko mgliste pojęcie o sprawach, o których się czytało.

Tomasz Grzywaczewski opowiada w swojej książce o państwach nieuznawanych na terenach Poradziecji. Ten termin pojawia się w jego reportażach wielokrotnie. Ciekawe, kto go wymyślił? Dawniej kojarzyłam to słowo z książkami Szczerka, ale może to nie on jest jego autorem? Warto pamiętać, że termin państwa nieuznawane może mieć podwójne znaczenie. Pierwsze oczywiste - państwo nieuznawane przez inne państwa. To casus Naddniestrza, Abchazji, Osetii Południowej, Republiki Ługańskiej i Donieckiej, Górskiego Karabachu. Ale jest jeszcze drugie, szersze - państwo nieistniejące albo istniejące w formie okrojonej. To przypadek zachodniej Armenii, która znajduje się w granicach Turcji. To tam leży święta góra Ormian, Ararat, to tam leży jezioro Wan, to tam leżą ormiańskie klasztory. No i przypadek szczególny - Odessa. Miasto o bogatej wielokulturowej, wielonarodowej tradycji, dlatego przez wielu mieszkańców uznawane za wyjątkowe. Ale są i tacy, którzy widzieliby je jako twór zupełnie osobny, oderwany od Ukrainy, od banderowców, jak mówią o Ukraińcach. To dlatego podróże Grzywaczewskiego zahaczały także o Odessę czy turecki Kurdystan, który miesza się z Armenią zachodnią.

No właśnie - miesza się. To słowo klucz. Tytułowe państwa nieuznawane to często tereny wielokulturowe, pograniczne, gdzie mieszają się języki, tradycje, narody. Dlaczego nie mogą żyć razem na jednej ziemi, jak sąsiedzi? Skąd nagle ambicje czy, jak pisze Grzywaczewski, marzenia, aby wybić się na niepodległość? Najczęściej przyczyną jest bomba z opóźnionym zapłonem podłożona jeszcze za czasów Imperium Rosyjskiego albo później przez Stalina, która dziś wybucha za sprawą Rosji. Jak Kreml rozgrywa Naddniestrze, Górski Karabach, Abchazję czy inne nieuznawane państwa, jak prowadzi swoją grę, jak rządzi i dzieli, jak wykorzystuje je do destabilizowania sytuacji w regionie, o tym pisze w bardzo przystępny sposób autor reportaży. Zamrożone konflikty - ten termin najlepiej oddaje problem. Trochę inny jest przypadek Armenii i jej zachodniej części znajdującej się w granicach Turcji. To kraj, niegdyś potężny, przez który stale przetaczał się walec historii. Na jego terenie swoje wojny toczyły potęgi. Państwo- fenomen. Znacznie więcej Ormian mieszka w diasporze niż w kraju. Jak mówi jeden z rozmówców, kiedy dzieje się źle, Ormianie do Armenii wracają, żeby pomóc, kiedy robi się spokojniej, wyjeżdżają, bo trudno tam żyć.

Podobnie jak trudno jest żyć w innych nieuznawanych państwach. Bo marzenia to nie wszystko. Potrzebna jest jeszcze wizja przyszłości i ciężka praca, praca u podstaw. Tymczasem tej pracy albo nie sprzyja tocząca się wojna, albo tymczasowość spowodowana zamrożonym konfliktem, nigdy nie wiadomo, kiedy ludzie znowu zaczną do siebie strzelać, albo korupcja i oligarchizacja kraju. Często jedno łączy się z drugim. Trudno też o rozwój, jeśli państwo jest nieuznawane przez międzynarodową społeczność. I tak toczy się takie tymczasowe, beznadziejne życie, bez przyszłości, bez perspektyw. Okupione cierpieniem ludzi, którzy musieli uciekać, potracili swoje domy, swój świat, którzy opłakują najbliższych, żyją pod ostrzałem, w wiecznym zagrożeniu.

Chociaż książka bywa dowcipna, opowiada o miejscach często oszałamiająco pięknych, to jej wydźwięk jest smutny. Jaka przyszłość czeka mieszkańców tych nieuznawanych państw? Życie z dnia na dzień.

"Kamerdyner"

Wczoraj snułam tutaj około festiwalowe refleksje i zapowiedziałam, że dzisiaj będzie o nagrodzonym Srebrnymi Lwami "Kamerdynerze" Filipa Bajona. Zatem obietnicę spełniam. Są tacy polscy reżyserzy, których filmy oglądam sporadycznie. Albo nie przepadam za kinem, jakie uprawiają, to przypadek Koterskiego i Kolskiego (chyba powinnam napisać, że tak mi się przynajmniej wydaje, bo, wstyd przyznać, tego drugiego właściwie nie znam), albo kieruję się recenzjami. I tak jest z Bajonem. Dlatego mam sporą lukę w jego filmach, czego teraz żałuję. A na "Kamerdynera" poszłam, bo podczas festiwalu dość dobrze o nim mówiono, no i przede wszystkim zainteresował mnie temat. Muszę przyznać, że z kina wyszłam poruszona. Naprawdę nie myślałam, że "Kamerdyner" aż tak mi się spodoba. Raczej spodziewałam się sążnistego kina epickiego, które obejrzę, ale szybko zapomnę. Nie, nie zapomnę. Z paru powodów.

Po pierwsze temat. Podobnie jak Filipa Bajona, co wiem z wywiadu, jaki przeczytałam, interesuje mnie opowieść o miejscach na styku. Na styku kultur, narodów, języków. I takie właśnie były Prusy Wschodnie. Ja też jestem entuzjastką powieści "Muzeum ziemi ojczystej" Lenza (Bajon wymienia ją we wspomnianym wywiadzie). To dzięki niej wiem więcej i rozumiem dramat ludzi, którzy musieli stamtąd, a konkretnie z Mazur, uciekać, i tych, którzy tam zostać postanowili. Zdaję też sobie sprawę z całej komplikacji tamtejszego świata. Potem, kiedy oglądałam "Różę" Smarzowskiego, nie byłam już jak dziecko we mgle. W "Kamerdynerze" Bajon też opowiada o Prusach Wschodnich, ale o  ich zachodniej części, gdzie obok pruskich junkrów (właścicieli wielkich majątków ziemskich - przyznam, że w takim znaczeniu tego słowa nie znałam; kolejny punkt dla Bajona) mieszkali Kaszubi. Nie ma co udawać - tej historii nie znałam zupełnie. A przecież urodziłam się i wychowałam całkiem niedaleko. W mieście, w którym przed wojną znajdowało się jedno z dwóch polskich liceów na terenach, jakie po plebiscycie przypadły Niemcom. Dlatego tymi tematami jakoś byłam zainfekowana od dzieciństwa. Ale jeśli chodzi o Kaszubów, to pamiętam tylko wizytę zespołu ludowego w mojej szkole. I ten dziwny język traktowany na zasadzie wielkiej atrakcji i dziwowiska. I nic więcej, czarna plama. A o zbrodni w Piaśnicy, trwającym wiele miesięcy mordowaniu Kaszubów, którzy opowiadali się za Polską, też nie miałam pojęcia. Już tylko w odkryciu tego nieznanego świata, tego niedotykanego tematu tkwi wartość tego filmu. Ale przecież nie jedyna.

Następny plus to piękne zdjęcia i świetne aktorstwo. Czuła jestem na urodę filmowego obrazu, dlatego z przyjemnością patrzyłam na cudnie fotografowane krajobrazy i wnętrza. Ten film ma oddech. No i aktorzy. Oczywiście Janusz Gajos - jego Bazyli Miotke jest trochę śmieszny, trochę ironiczny, trochę chłopek roztropek, ale przecież uparcie dąży do celu, no i wreszcie tragiczny. Oczywiście nagrodzony Adam Woronowicz. Grany przez niego Herrmann von Krauss jest cyniczny, właściwie niemal do końca odpychający, gwałtownik, bez pardonu korzystający z przysługujących mu praw właściciela majątku (to ironia, nikt nie ma takich praw, jakie on i jemu podobni sobie przyznawali), a w końcu też tragiczny. Ale także Anna Radwan, która wciela się w żonę Hermanna, Gerdę - mądrą, stanowczą, ironiczną, z rezygnacją godząca się na niewierność męża, do upadłego broniącą tego, na czym jej zależy. Już drugi raz pada tu słowo ironia, bo rzeczywiście całkiem sporo jej w dialogach. No i wreszcie Sebastian Fabijański, świetny jako tytułowy kamerdynera, którą to funkcję jego Mateusz Kroll przywdziewa jak chroniącą go zbroję. Jego rola chwyta za serce. Powinnam jeszcze wymienić Borysa Szyca, Łukasza Simlata czy demonicznego Marcela Sabata i wielu innych. Warto wspomnieć, że niektórzy bohaterowie mają swoje korzenie w postaciach autentycznych, co zdradził reżyser we wspomnianym wywiadzie.

No i wreszcie sama fabuła - ciekawa, wzruszająca i zapadająca w pamięć. Opowieść o rodzinie, o miłości niemożliwej, o tych z majątku i tych ze wsi, o panach i sługach, trochę jak u Altmana w "Gosford Park", o świecie, co bezpowrotnie minął i o walcu Historii, który przejechał się po nim i po zamieszkujących go ludziach. No i w końcu jest to nieuchwytne coś, co sprawia, że albo w film wchodzę, albo, czego nie cierpię, pozostaję obojętna. Chyba po prostu chodzi o emocje. A tych mi nie brakowało. Ze ściśniętym gardłem i z charakterystycznym uciskiem oglądałam sceny narastającej grozy i potem znakomicie i niezwykle rozegraną scenę egzekucji w Piaśnicy. Poza tym najbardziej poruszył mnie wątek Gerdy i historia głównego bohatera, Mateusza Krolla.

I na koniec z kronikarskiego obowiązku dodam, co mi się nie podobało. Zarzut pierwszy - nie od razu potrafiłam się wciągnąć w tę opowieść - szybkie, początkowo, przeskoki czasowe nie pozwoliły mi na wejście w filmowy świat. Z obawą pomyślałam, że będzie to galop przez historię, taki filmowy bryk. Na szczęście potem tempo zwolniło i moje obawy nie ziściły się. Zarzut drugi - bohaterowie mówią, że idą trudne czasy, że świat zmienia się na gorsze, ale nie czuć tego na ekranie. Niepokój, lęk, groza długo pozostają tylko w sferze deklaracji. Też na szczęście do czasu. I wreszcie zarzut ostatni - nie bardzo rozumiem, dlaczego bohaterowie grani przez Janusza Gajosa i Daniela Olbrychskiego niemal się nie zmieniają fizycznie. Czy charakteryzacją nie da się odmłodzić aktora? Bo o taki zabieg w tym wypadku by chodziło. Może nieelegancko o tym wspominać, ale przecież widok obu bohaterów, którzy w ciągu tych czterdziestu lat w ogóle się nie zmieniają, przeczy przecież zdrowemu rozsądkowi. Ale to tylko drobiazgi. Trzeba "Kamerdynera" obejrzeć.

PS. Zapomniałam dodać, że świetnym pomysłem było wprowadzenie na ekran języka kaszubskiego. Przydało to filmowej opowieści autentyzmu.

Kilka refleksji po gdyńskim festiwalu.

Skończył się właśnie festiwal w Gdyni. Jak co roku pilnie śledziłam relacje i już zaczęłam z niecierpliwością czekać na filmy, o których się mówiło. Czasem jednogłośnie z aprobatą, ale często zdania były podzielone i to jest może najbardziej ekscytujące. Na co w takim razie na pewno wybiorę się do kina?

W pierwszej kolejności na "Ninę" Olgi Chajdas, bo wchodzi na początku października. Stop! Wróć! Przecież w najbliższy piątek idę na "Kler", mam już nawet bilet! A potem czekać będę na "Ułaskawienie" Jana Jakuba Kolskiego, na "Jak pies z kotem" Janusza Kondratiuka, na "Fugę" Agnieszki Smoczyńskiej, na "Eter" Krzysztofa Zanussiego i wreszcie na "7 uczuć" Marka Koterskiego. Kolejność tej wyliczanki przypadkowa. Chyba dałam się przekonać, że "Wilkołak" Panka, chociaż to horror, a ja od horrorów trzymam się z daleka, to film, który powinno się obejrzeć. No i znowu ulegnę Kindze Dębskiej - wybiorę się na "Zabawę, zabawę", mimo że po pierwsze słyszałam bardzo rozbieżne opinie na temat tego filmu, ale sam temat interesujący, a po drugie jakoś nie jestem fanką jej kina i nie podzielałam entuzjazmu, jakim obdarzano "Moje córki krowy", bo "Planem B" chyba nikt się nie zachwycał. Na listę rezerwową zapisuję "Autsajdera" Adama Sikory i "Dziurę w głowie" Piotra Subbotki.

Oczywiście widziałam już i pisałam o "Twarzy" Małgorzaty Szumowskiej, która mnie rozczarowała, i o "Zimnej wojnie" Pawła Pawlikowskiego - należę do jej entuzjastów, obejrzałam nawet dwa razy, dlatego cieszę się, że dostała Złote Lwy. Zastanawiam się jednak, czy filmy nagrodzone wcześniej na najważniejszych festiwalach nie powinny być pokazywane w Gdyni poza konkursem. Takie wyróżnienie wydaje mi się rodzajem presji na jury. I wreszcie widziałam już i też pisałam o "Pewnego razu w listopadzie" Andrzeja Jakimowskiego. Ten ostatni film został zdecydowanie niedoceniony przez festiwalowe jury, krytyków i publiczność, a szkoda, bo chociaż nie bez wad, to jednak dobry, poruszający i bardzo ważny. Tkwi we mnie do dziś.

No i na koniec muszę zasygnalizować, że już byłam w kinie na "Kamerdynerze" Filipa Bajona nagrodzonym Srebrnymi Lwami. Czy słusznie? Tu zawieszam swoje refleksje i pozostawiam cię, czytelniku tej notki, w niepewności, ale tylko do jutra. Bo jutro będzie o "Kamerdynerze" właśnie. Zatem kto ciekawy, niech przeczyta.

Aleksander Kaczorowski "Ota Pavel. Pod powierzchnią"

Tej książki nie mogłam pominąć. Kto zakochał się miłością wielką i dozgonną w "Śmierci


pięknych saren" lub w innym zbiorze opowiadań Oty Pavla, kto trafiony zatopiony, musi, po prostu musi, sięgnąć po biografię pisarza autorstwa wielkiego czechofila Aleksandra Kaczorowskiego ("Ota Pavel. Pod powierzchnią" Czarne 2018). We wspomnianych przed chwilą opowiadaniach i ja zakochałam się na zabój - czytając je, zachwycałam się pięknym językiem, śmiałam się w głos, ale wielokrotnie miałam w oczach łzy, bo wbrew temu, co twierdzi drugi apologeta Pavla, Mariusz Szczygieł, który daje "Śmierć pięknych saren" znajomym w prezencie i namawia wszystkich do ich czytania, nie jest to lektura tylko przyjemna. Pod śmieszną, rajską i piękną powierzchnią kryje się głęboki tragizm wynikający z historii autora. Przekonanie, że muszę biografię Oty Pavla przeczytać, wzmocniło jeszcze spotkanie z Aleksandrem Kaczorowskim, na którym byłam. Autor tak znakomicie opowiadał o swoim bohaterze i o swojej książce, że czym prędzej ją kupiłam i była to pierwsza lektura, za którą się zabrałam po powrocie z podróży. I oczywiście nie żałuję, bo książka jest bardzo ciekawa. Jak każda dobra biografia opowiada o życiu jej bohatera w szerszym kontekście. Tym razem Kaczorowski, autor książek o Hrabalu, Havlu i innych tytułów o Czechach, skupił się na relacjach czesko-żydowskich w czasie wojny i w czasach komunistycznych, wiele miejsca poświęcił też temu okresowi w czeskiej historii i jego odmienności w stosunku do tego, co działo się wtedy w Polsce. Pretekstem do opowiadania o tych problemach jest oczywiście historia Oty Pavla.

Bo Ota Pavel, a właściwie Popper, pochodził z czesko-żydowskiej rodziny. Jego matka, Hermina, była Czeszką, ojciec, Leo, zasymilowanym Żydem, jak większość czeskich Żydów. Formalnie wobec tego pisarz Żydem nie był ani się nim w dzieciństwie nie czuł, podobnie jak jego ojciec czy bracia. W czasie wojny nie miało to oczywiście żadnego znaczenia, dlatego wszyscy członkowie rodziny ojca, którym nie udało się wcześniej wyjechać, po kolei dostawali wezwania do gett lub do obozów. Tak to się w Czechach odbywało. Trafiali najpierw do Terezina, który nie był obozem zagłady, a potem najczęściej dalej. Otę uratowało to, że zanim zdążył osiągnąć odpowiedni wiek, wojna się skończyła, ale żył przecież ze świadomością odroczonego wyroku, musiał pracować, a warunki życia jego i matki były bardzo ciężkie. Kto czytał opowiadania Pavla, zna tę historię, wie, jak potoczyły się losy dziadków (zginęli), ojca i starszych braci (przeżyli, wrócili). Wojenne przeżycia pisarza i jego bliskich, które najpierw poznałam z opowiadań, a teraz dokładniej z książki Kaczorowskiego, wzruszają mnie i przerażają. Najbardziej chyba zdjęcie, jakie zrobili sobie bracia Oty razem z matką w Pradze tuż przed udaniem się na miejsce zbiórki. Tak robiło wielu czeskich Żydów w podobnej sytuacji, niektórzy pozowali nawet z przydzielonymi numerami deportacyjnymi. Oni nie. Eleganccy, w białych, wyprasowanych koszulach, uśmiechnięci, ostatnie szczęśliwe chwile. Czy na pewno szczęśliwe?  Przecież musiały być już zabarwione przeczuciem losu, który ich czekał. Ale na zdjęciu tego nie widać. Oczywiście wtedy jeszcze nie zdawano sobie sprawy z ostatecznego rozwiązania.

Kolejny poruszający wątek w biografii Oty Pavla, z którego nie zdawałam sobie sprawy, to jego droga twórcza - historia tego, jak człowiek bez matury, bez wykształcenia, trochę przez przypadek, a głównie dzięki swojej samoświadomości i tytanicznej pracy, został pisarzem. Bo trochę przez przypadek trafił do radia, potem do  gazety, najpierw wojskowej, później sportowej, zaczął pisać o sporcie, swojej wielkiej pasji, szczególnie o hokeju, piłce nożnej i kolarstwie, a wreszcie opowiadania, które znamy z tomu "Śmierć pięknych saren" i "Jak spotkałem się z rybami" (najczęściej wychodzą razem). To opowieść o tytanicznej pracy, o perfekcjonizmie, o nadziejach, radościach, ale i zwątpieniach, o zmaganiu się z problemami finansowymi, o przekonaniu, że jest niedoceniony i że doceniony zostanie kiedyś. Tak się stało. Dziś do grobu pisarza na praskim żydowskim cmentarzu prowadzą strzałki z jego nazwiskiem, tak jak do mogiły Franza Kafki, którego też tam pochowano. I wreszcie jest to opowieść o planach kolejnych książek, które niestety nigdy nie powstały. Kto zna opowiadania Oty Pavla i cokolwiek z jego biografii, ten wie dlaczego - bo od 1964 roku do końca życia (1973) zmagał się z chorobą psychiczną - cyklofremią (inaczej chorobą afektywną dwubiegunową), czyli okresami manii i depresji. Dlatego też pisanie przychodziło mu często z wielkim trudem, bo chociaż było dla niego terapią, to wydzierał je chorobie. I kolejnych swoich planów zrealizować już nie zdążył - przerwała je nagła śmierć.

Opowieść o zmaganiach z chorobą to kolejny tragiczny rys w biografii pisarza i kolejny powód do wzruszeń. Tak, czytając historię Oty Pavla, niejednokrotnie miałam łzy w oczach. Z listów do braci i do przyjaciela, pisarza Arnoszta Lustiga, wyłania się historia męki i udręczenia. Choroba uniemożliwiała mu normalną egzystencję, nie pozwalała pracować, zrujnowała życie małżeńskie i rodzinne, wreszcie zdegradowała finansowo. I chyba nieuprawnione jest stwierdzenie, iż zrobiła z niego pisarza. Przeciwnie, jego droga pokazuje, że pisarzem i tak by został.

To oczywiście nie wszystko. Biografia Oty Pavla jest znacznie bogatsza i niezwykle ciekawa. Już sama opowieść o tatusiu, Leo Popperze (potem też Pavlu, bo cała rodzina zmieniła nazwisko, ta historia też zajmuje sporo miejsca), jest po prostu fascynująca, bo taka to była niezwykła postać i nieprawdopodobne momentami życie. Kto zna opowiadania pisarza, ten co nieco wie. Ważnym wątkiem jest historia przyjaźni ze wspomnianym tu Arnosztem Lustigiem czy stosunek Oty Pavla do komunizmu i do wydarzeń 68 roku w Czechach. Portret dopełnia opowieść o małżeństwie i rodzinie pisarza. Nie był chyba najlepszym ojcem. Uniemożliwiły mu to praca i choroba. Aleksander Kaczorowski pokazuje też, co usuwała z opowiadań Pavla cenzura. Co ciekawe cenzorskie ingerencje łączą się przede wszystkim z wątkami żydowskimi. Dlaczego? To też biograf tłumaczy w swojej książce.

I na koniec jeszcze jedno. Tego w biografii Oty Pavla nie ma, mówił o tym autor na spotkaniu, w którym uczestniczyłam. Chodzi o polskie wydania opowiadań pisarza. Dotąd nie ukazała się w Polsce taka edycja jak w Czechach po 89 roku. Zebrane w całość opowieści z tomów "Śmierć pięknych saren", "Jak spotkałem się z rybami" i inne, czasem niepublikowane u nas, wyszły po pierwsze bez cenzorskich ingerencji, a po drugie ułożone zostały chronologicznie według zamysłu autora. W ten sposób tworzą całość, coś na kształt powieści składającej się z odrębnych całostek. Wielki żal! Pozostaje mieć nadzieję, że skoro Czarne powiedziało już a (biografia), to powie b i wyda w taki sposób opowiadania Oty Pavla. A jeśli nie oni, to może Mariusz Szczygieł w swoim wydawnictwie Dowody na Istnienie. Wszak oprócz dwóch serii reporterskich jest tam seria Stehlik, w której ukazują się książki czeskich pisarzy.

Zyta Rudzka "Krótka wymiana ognia"

Tak to czasem bywa, że po książkę, po którą początkowo nie mam zamiaru sięgać, jednak

sięgam. Dlaczego? Bo zmasowany atak znakomitych recenzji nie daje mi spokoju, a wtedy wystarczy pojawienie się bardzo atrakcyjnej promocji, żebym uległa. Tak było i w tym przypadku - nie będę udawała, że twórczość Zyty Rudzkiej, poetki, autorki dramatów i powieści, znałam wcześniej. Owszem, nazwisko nie było mi obce, ale tylko tyle. Skuszona niską ceną postanowiłam spróbować. I nie żałuję. To kawał, a mówiąc precyzyjnie - kawałeczek, bo powieść jest króciutka - znakomitej, ale dojmującej literatury. Właściwie niby nie lubię takiej prozy - skondensowanej, zwięzłej, opartej na języku. A jednak od czasu do czasu daję się uwieść - tak było w przypadku Magdaleny Tulli ("Włoskie szpilki" i "Szum"), tak stało się teraz.

Bo siłą "Krótkiej wymiany ognia" Zyty Rudzkiej (W.A.B. 2018) jest język. Po raz kolejny odkrywam, że sposób pisania może wynieść banalną historię na wyżyny. Sprawić, że będzie boleć i uwierać. Że kondensacja języka może być wartością. Przecież wszystko już było i takie opowieści też. Historia rozbitej rodziny. Historia matki i córki. Traumatyczna wojenna przeszłość, która wpływa na rodzinne relacje i zatruwa kolejne pokolenie. Bohaterka, która z małej wsi rusza do miasta, żeby się kształcić, żeby uciec, żeby żyć inaczej, po swojemu. Starość. Historie damsko-męskie. A jednak to wszystko opowiedziane skondensowanym, nasyconym metaforami, porównaniami i czym tam jeszcze językiem, pełnym nieoczywistych skojarzeń, czerpiącym obficie z językowych kalek, z potoczności, językiem bardzo zmiennym staje się czymś świeżym i poruszającym do bólu. Czasem  to zwyczajna narracja, czasem ciąg skojarzeń zanurzonych w kolokwializmach, który wali w czytelnika niczym seria z karabinu maszynowego, czasem błyskotliwe metafory, a wtedy język przypomina poezję, a czytany fragment staje się niemal poematem, innym razem miałam poczucie, że słucham tekstu, który płynie do mnie ze sceny, tak bardzo takie fragmenty "Krótkiej wymiany ognia" przypominają język współczesnego teatru. Kto jest czuły na urodę języka, musi się poddać - znajdzie w lekturze powieści Zyty Rudzkiej niesamowitą przyjemność. Taki sposób pisania z jednej strony powoduje, że historia starzejącej się (?), starej (?) (skąd te znaki zapytania wyjaśnię za chwilę) wybitnej poetki Romy i jej bardzo starej matki staje się przejmująca, dotkliwa, z drugiej pojawia się ironia, która rozbija ich dramat, pokazuje, że takich tragedii na świecie są tysiące, każe bohaterce (jednocześnie narratorce) patrzeć z dystansem na dotykające ją nieszczęścia i problemy. Ale czy to pomaga? Co z tego, że inni też przeżywali, przeżywają i będą przeżywać podobne cierpienia i dylematy? Jakie to pocieszenie dla nas, którzy cierpimy?

Co tak bardzo poruszyło mnie w powieści Zyty Rudzkiej? Historia Romy. Starej, samotnej poetki. Roma ma sześćdziesiąt dziewięć lat, dziś niekoniecznie oznacza to starość. Ale ona tak o sobie myśli (stąd te znaki zapytania), tak siebie widzi. Starzejące się ciało, na które nie chce patrzeć. Jest brutalna w swojej szczerości. Nie owija w bawełnę. Dostrzega wszystkie zmarszczki, wszystkie obwisłe fałdy, liszaje, całą tę obrzydliwą fizjologię i wszystkie niedomagania starego ciała. Przyjmuje to, ale nie akceptuje, co nie znaczy, że udaje kogoś , kim nie jest. Przeciwnie. Nie przywiązuje wagi do stroju, jakby się poddała, a może zawsze była kobietą, która ubiera się bezpiecznie/wygodnie/jak ciotka klotka (niepotrzebne skreślić). Mimo że stara, odczuwa potrzeby ciała. Tęskni nie tyle za miłością, ile za seksem. Tak, za seksem. Wspomina swoje burzliwe przygody erotyczne, nieudane związki z mężczyznami, dwa małżeństwa. To nie wszystko - erotyczne pragnienia budzi w niej młody chłopak, który na przystanku autobusowym rozpoznał w niej wybitną poetkę. Roma czepia się tego zainteresowania z naiwną nadzieją. Rozczarowanie jest bolesne. Ironia pozwala przejść nad bólem do codziennej rutyny. Czy to gorszące? Dlaczego nie dziwi nas stary facet i młoda kobieta, a odwrotna sytuacja tak?

Dojmująca jest samotność bohaterki. Córka, kiedyś cudowne dziecko o słuchu absolutnym koncertujące nie tylko w Polsce, porzuciła muzykę i rodzinę. Mąż, do którego stale coś czuje, już dawno odszedł do młodszej. Przyjaźnią się. Matka, bardzo stara, nieszczęśliwa, zanurzona w przeszłości, w której kryją się straszne tajemnice, też samotna, stale rozpamiętująca swoją młodzieńczą nieszczęśliwą miłość budzi w niej jednocześnie czułość i odrazę. Starczym, ohydnym ciałem, dziwactwami. Świetnie oddaje to skondensowany, poetycko piękny język powieści. Roma nie ma żadnych przyjaciółek, żadnych bliższych znajomych, a przynajmniej nie kontaktuje się z nimi. Kontakty zawodowe - spotkania z czytelnikami są powierzchowne, czasem pozostawiają niesmak, trwają chwilę. Potem każdy wraca do swojego świata. Ona do samotności, pustego mieszkania, starości. Przejmujący jest kontrast pomiędzy fasadą, a tym co kryje się za nią. No bo Roma jest poetką wybitną, taką, która błyszczy w świetle jupiterów, ale niewielu wie, jak naprawdę wygląda jej życie.

Przejmująca jest też historia jej starej matki (Ślązaczki, co ma w powieści swoje znaczenie), matulki, jak mówi o niej Roma. Od czasu do czasu to ona przejmuje narrację. Nie poznamy dokładnie jej losu, bo nie zna go i Roma. Matka nie mówi jej wszystkiego. W zwierzeniach kierowanych w głębiny studzienki wyrzuca z siebie strzępy przeszłości. Opowiada o przyjaciółkach z młodości, o ukochanym Walterze, który nie dość, że był mężem przyjaciółki, to jeszcze zginął gdzieś na froncie wschodnim, o nadejściu czerwonoarmistów, którzy nieśli wolność i gwałty, o wojennych koszmarach, jakie rozegrały się nad rzeczką Mokrą. Woda zabrała tajemnice ze sobą. Jest to też podana w wielkiej kondensacji opowieść o opiece nad starą matką i wszystkim, co się z tym łączy. Obowiązek, troska, miłość, zniecierpliwienie i ulga, kiedy można wyjechać do swojego świata, a potem związane z nią poczucie winy.

Jest wreszcie tragiczny wątek córki i losy osobiste splątane z Historią, która od czasu do czasu daje o sobie znać. Oprócz wojennej przeszłości, gdzieś migną strzępy Marca 68 czy inne dziejowe zakręty.

Poruszająca, wirtuozersko napisana powieść. Wbrew pozorom nie wymaga od czytelnika trudu. Warto się w niej zanurzyć, najlepiej przeczytać na raz, choćby w weekend. Wystarczy nawet jeden weekendowy dzień.

Artur Domosławski "Wykluczeni"

Książka Artura Domosławskiego "Wykluczeni" (Wielka Litera 2016) to jeden z moich wyrzutów sumienia - od dawna w czytniku, jak wiele. Kiedyś nowość, systematycznie spychana przez nowsze nowości na dalsze pozycje. Wreszcie nadszedł jej czas. Dawno żadna książka nie zgnębiła mnie tak jak ta. Niby wiedziałam, niby się spodziewałam, niby nie zamykam oczu na zło, biedę, globalne problemy, czytałam już przecież o wielu sprawach, o których pisze Domosławski w "Wykluczonych", a jednak. Podane w takiej ilości, zebrane w jedną całość, opatrzone przez autora jego refleksjami, komentarzami nazwanymi Poza kadrem sprawiają przygnębiające i wstrząsające wrażenie. Bezradność, z którą mierzy się również Domosławski, poczucie, że raczej będzie tylko gorzej, a może nawet tragicznie, brak nadziei, wściekłość i ulga, że urodziłam się w tej lepszej części świata. Żadna w tym moja zasługa. Ot, przypadek.
Autor pisze o wykluczonych mieszkających na Południu. Kim są? To nie tylko biedacy, mieszkańcy slumsów, wykluczenie ma różne oblicza. Kolor skóry, orientację seksualną lub problem z tożsamością płciową, płeć, przynależność do jakiejś grupy narodowej lub społecznej. Jedni wykluczeni mogą też prześladować i poniżać innych wykluczonych. Każdy chce się poczuć choć trochę lepiej, dowartościować. Choćby w taki sposób - jest ktoś jeszcze gorszy ode mnie, jeszcze niżej na stopniach społecznej drabiny. Bohaterami tych reportaży są mieszkańcy faweli w miastach Ameryki Południowej i Środkowej, geje z Kuby, zniknięte i mordowane kobiety z Meksyku (zjawisko doczekało się swojej nazwy - kobietobójstwo), członkowie młodzieżowych gangów (mar i pandilli), Afroamerykanie ze Stanów, ale też czarni mieszkańcy Brazylii, dzieci uciekające z państw Ameryki Południowej i Środkowej do Stanów, Palestyńczycy, Kikujowie z Kenii prześladowani przez Brytyjczyków, Rohindżowie z Birmy, Pakistańczycy i Afgańczycy szukający lepszego losu i wielu innych. Przerażające historie - obraz ludzkiej biedy, wykluczenia, bezwzględnej przemocy, występku, mordów dokonywanych przez policyjne szwadrony śmierci, przestępstw dokonywanych w białych rękawiczkach przez bezwzględne międzynarodowe koncerny, obojętności i znikomych wysiłków nielicznych, którzy problem dostrzegają i próbują go jakoś rozwiązać. I błędne koło - bieda rodzi przemoc, przemoc rodzi strach, a wtedy do głosu dochodzą najprostsze rozwiązania: zero tolerancji, policyjne szwadrony śmierci, zróbcie coś z tym, bo nie da się spokojnie wyjść na ulicę. I niewiele jest światełek w tunelu - może tylko poprawia się sytuacja gejów na Kubie i transseksualistów w Brazylii. Bo już reformy byłego prezydenta Luli załamały się albo zostały przerwane.
Wszystkie reportaże są przerażające, ale chyba najbardziej poruszyły mnie dwa. O Kikujach w Kenii eksterminowanych przez Brytyjczyków długo przed Holokaustem i wiele lat po nim. Obozy koncentracyjne, najwymyślniejsze tortury. Ku mojemu zdumieniu lista tego, jak człowiek może katować człowieka, po raz kolejny się poszerzyła. Pomysłowość ludzka w tej dziedzinie zdaje się nie mieć granic! I to wszystko robili biali angielscy dżentelmeni, wychowankowie najlepszych angielskich szkół. I drugi tekst - o Rohindżach. Ten temat w przeciwieństwie do poprzedniego wydawał mi się znany, ale autor uporządkował fakty, pokazał historię konfliktu i jego źródła. I nie pozostawił złudzeń - to ludobójstwo dokonujące się na naszych oczach.
Ale, jak już wspominałam, "Wykluczeni" to znacznie więcej niż tylko zbiór znakomitych reportaży. Po każdym z nich następuje esej (?) pod wspólnym tytułem Poza kadrem i są to teksty prowokujące, przygnębiające, zmuszające do myślenia i wyjścia poza myślowe stereotypy. Domosławski zadaje niewygodne pytania, uświadamia niewygodne fakty, dzieli się swoimi dylematami i najczęściej sam nie znajduje dobrej odpowiedzi. To jeden z tych tekstów przeraził mnie najbardziej. Rozważania o skutkach zmian klimatycznych. Niby wiedziałam, że ich konsekwencją będą olbrzymie migracje ludności Południa na Północ. Ostatni kryzys migracyjny w Europie to przy nich pikuś. Niby miałam w głowie konsekwencje, ale obraz nakreślony przez Domosławskiego przeraża. Najgorsza jest świadomość, że bogata Północ nie bardzo zastanawia się nad rozwiązaniem problemu - jak zapobiec kryzysowi albo jak w prawdziwie humanitarny sposób sobie z nim poradzić. Bo mojego sumienia nie uspokajają umowy z Turcją, Libią czy Marokiem, ani obozy, w których migranci latami czekają na sprawdzenie i ewentualną decyzję, że mogą wjechać do europejskiego raju. Autor pyta wprost - Czy częścią wielkiej europejskiej idei jest Wielka Selekcja? Ale Domosławski rysuje jeszcze straszniejszą wizję. Ile swojej wolności jesteśmy gotowi oddać, kiedy fala migracji ruszy z siłą dotąd niespotykaną? Na co jesteśmy gotowi przymknąć oko? Czego nie widzieć i nie słyszeć? I czy nie znajdzie się ktoś, kto w imię porządku i spokoju zaproponuje radykalne rozwiązanie, a my się na nie w imię tego samego porządku i spokoju zgodzimy?
I w telegraficznym skrócie kilka najciekawszych niepokornych refleksji lub spostrzeżeń zapisywanych przez Domosławskiego w Poza kadrem.
Czy można się dziwić Palestyńczykom z Gazy, że zostają terrorystami? Jaką perspektywę i nadzieję im dajemy? Bieda degeneruje, po jakimś czasie wykluczonym jest wszystko jedno, dlatego schodzą na przestępczą drogę.
Wykluczeni są dla nas wygodni, bo odwalają wszelką czarną robotę - od najcięższych i najmniej wdzięcznych prac po bycie mięsem armatnim na przykład w walce z kartelami narkotykowymi.
Dzikusy się wyżynają - to dość powszechny sposób myślenia o krwawych konfliktach toczących się pomiędzy wykluczonymi. Nie nasza sprawa, sami sobie winni.
Nieuchronnym efektem modernizacji jest produkcja ludzi-odpadów. W XIX wieku tak było w Europie, teraz te procesy dotykają Południe. Kiedyś zbędni Europejczycy ratowali się życiem w koloniach, dziś następuje proces odwrotny.
Nasza niechęć do wykluczonych ma również swoje źródła w fakcie, że są posłańcami złych wiadomości - uświadamiają kruchość losu, kaprysy fortuny.
Napływ migrantów zbiegł się ze słabnięciem państw socjalnych, z rosnącym w siłę liberalizmem gospodarczym, tym większy nasz strach i niechęć. Lewica abdykowała. Jak pisze Domosławski - Marksa zastępują religie na przykład islam albo zielonoświątkowcy bardzo popularni w Ameryce Łacińskiej.
Miejskie slumsy to tykająca bomba. Za pokolenie liczba ich mieszkańców podwoi się. Dojdzie nie tylko do buntów, ale też do rozlania się chorób i przemocy na jeszcze większą skalę niż teraz.
Dość. I co z tą wiedzą zrobić? Pytanie, na które nie znajduję odpowiedzi. Może nie czytać, skoro i tak nic od nas nie zależy? No nie, ja tak nie potrafię. Trudna, dotkliwa, niewygodna, ale obowiązkowa lektura.

"Fokstrot"

Zapowiedziom filmów izraelskich zawsze przyglądam się z uwagą i najczęściej, kiedy już trafiają na ekrany, wybieram się do kina. Podobną uwagę poświęcam też izraelskim pisarzom. Dlatego od dawna cieszyła mnie wiadomość, że we wrześniu wchodzi na ekrany naszych kin "Fokstrot" w reżyserii Samuela Maoza, autora znakomitego "Libanu" (jeden z moich pierwszych wpisów). Nie będę udawać, że zapadło mi w pamięć nazwisko reżysera, ale jego film tak. "Fokstrot", podobnie jak "Liban", odbieram jako film antywojenny. To opowieść o małżeństwie, które od znakomicie zorganizowanej, profesjonalnej do bólu armii izraelskiej otrzymuje tragiczną wiadomość o śmierci syna odbywającego służbę wojskową gdzieś na rubieżach Izraela. Reżyser opowiada nie tylko o mierzeniu się ze stratą i pustce, jaką ona wywołuje, ale także przygląda się samym żołnierzom, którzy tkwią na posterunku w miejscu, gdzie diabeł niewątpliwie mówi dobranoc. Ale "Fokstrot" zaskakuje. Po pierwsze nieoczekiwanymi zwrotami akcji, po drugie oszczędną formą, czasem niestety nadmiernie przeestetyzowaną, po trzecie absurdalnym poczuciem humoru, dyskretnym, ale jednak. Recenzje ma różne - od znakomitych po takie sobie, mnie się podobał, chociaż to słowo nie bardzo tu pasuje. Trudno przecież mówić o przyjemności. Na pewno nie jest to film dla każdego. Wolne tempo, oszczędność formy, manieryczność stylu przejawiająca się w namolnym eksponowaniu detali albo spoglądaniu na bohaterów z góry wielu widzów mogą po prostu znudzić. Przyznam, że i mnie czasem te sztuczki irytowały, ale mimo to wyszłam z kina poruszona i przyłączam się do tych, którzy "Fokstrot" chwalą. Cóż, czytelniku tej notki, miłośniku kina, sam musisz zdecydować, czy obejrzeć ten film. A jeśli ktoś już widział, może czytać dalej. Zapraszam.

Dlaczego nazwałam we wstępie "Fokstrot" filmem antywojennym? Bo opowiada o kosztach życia w kraju, który żyje w cieniu wojny od czasu, kiedy powstał.  Michael zmaga się z wojenną traumą od lat. Nikomu nie mówi o tym, co przeżył, ale Dafna doskonale wie, że cierpi, nie zna tylko przyczyny. Domyśla się, że ma swoje źródło w czasach jego wojskowej służby. Zdarzenia sprzed lat położyły się cieniem na jego charakterze. Jest zamknięty w sobie, bywa okrutny. Kiedy pierwszy raz dowiaduje się o śmierci syna, wszystko wraca. Reaguje złością, zniecierpliwieniem, agresją. Nic dziwnego, że gdy nagle okazuje się, iż zaszła pomyłka, zrobi wszystko, aby sprowadzić Jonathana do domu.

Ale tak jak w greckiej tragedii przed przeznaczeniem trudno uciec. Jonathan zginie w absurdalnym wypadku, w przypadkowy, banalny sposób. Kiedy dokonuje się już drugi nagły zwrot akcji, kiedy widz orientuje się, że Jonathan nie żyje, może poczuć się zdezorientowany. Czy to przypadkiem nie jest sen Michaela albo Dafny? Albo przeciwnie - snem były sceny, kiedy bohaterowie dowiedzieli się o tragicznej pomyłce i cudem odzyskali syna? Kiedy jednak nabrałam pewności, że to nie majaki, zastanawiałam się, dlaczego Jonathan zginął. Czy popełnił samobójstwo, bo nie mógł znieść poczucia winy spowodowanego tragiczną pomyłką - zastrzeleniem niewinnych ludzi? Czy może, tak jak w opowieści Michaela, samochód, którym wracał, wjechał na minę? Jonathan powiela los ojca. Staje się częścią kolejnych pokoleń Izraelczyków wciąż wcielanych do armii, wciąż w bojowej gotowości, cierpiących, przeżywających traumy, zabijających, poniżających tych, których kontrolują. Literatura izraelska jest pełna takich świadectw. Gdyby nie wypadek samochodowy, Jonathan pewnie do końca życia zmagałby się jak ojciec z wyrzutami sumienia. Jak w fokstrocie wszystko wraca do punktu wyjścia, kręcimy się w kółko, nie mogąc wyjść z zaklętego kręgu. Czy można winić ojca i syna? Czy Michael mógł przewidzieć, że wybuchnie mina i zmieniając kolejność samochodów, ratuje siebie, a na śmierć skazuje innych żołnierzy? Czy Jonathan mógł zachować zimną krew i nie strzelać? Takie są skutki wojny, życia w ciągłym zagrożeniu. Chociaż żołnierze na tym zapomnianym przez Boga i ludzi posterunku potwornie się nudzą, chociaż ich służba wydaje się widzowi zupełnie absurdalna, to jednak mają gdzieś w głowie zakodowaną świadomość, że w każdej chwili coś się może zdarzyć. Że w jednym z samochodów może jechać terrorysta. Dlatego Jonathan tak gwałtownie reaguje. Ale machina izraelskiej armii jest najwyraźniej przygotowana na takie wypadki. Zbrodnia zostanie zatuszowana, nikt nie pociągnie żołnierzy do odpowiedzialności, żaden sąd nie spróbuje nawet odpowiedzieć na pytanie, czy są winni. Rodziny zastrzelonych nigdy nie dowiedzą się, co się z nimi stało. Absurdalny, potworny świat.

Ale "Fokstrot" to także film o stracie, o sposobach radzenia sobie, albo raczej nieradzenia, ze śmiercią najbliższej osoby. Kiedy Dafna po raz pierwszy zobaczy żołnierzy w drzwiach, nie musi czekać na wiadomość, doskonale wie, co oznacza ich obecność, dlatego zanim cokolwiek usłyszy, mdleje. Kiedy oglądałam te sceny, przypomniała mi się znakomita powieść Dawida Grosmana "Tam, gdzie kończy się kraj", której bohaterka zmaga się z podobną traumą. Gdy tylko jej syn poszedł do wojska, zaczyna stosować specjalne strategie, które mają uchronić ją przed tragiczną wiadomością. Na przykład wychodzi z domu, aby tylko nie usłyszeć dzwonka do drzwi. Oczywiście to zaklinanie rzeczywistości w niczym nie może pomóc. Jej świat i tak  się rozpadnie, podobnie jak świat Michaela i Dafny. Nie przetrwają tej próby, rozstaną się, każde ucieknie w swój ból, nie potrafią sobie pomóc. Tak jak nie pomoże im sprawnie zorganizowana izraelska armia, która ma opracowane specjalne procedury na takie okazje. Bo z cierpieniem każdy musi poradzić sobie sam. Przerażająca jest scena, kiedy po odejściu żołnierzy Michael zostaje sam ze swoja rozpaczą. Aż czuć bezradność i pustkę, jaka została po śmierci syna. Czasem ból i wyrzuty sumienia mogą trwać latami. To też jego przypadek. Ale może jest jakaś nadzieja? Niesie ją ostatnia rozmowa bohaterów, kiedy wreszcie łamią barierę milczenia.

Stefan Żeromski "Przedwiośnie" (po latach)

Najpierw wyznanie - kiedyś Stefan Żeromski był moim ukochanym pisarzem. Może wydać się dziwne, ale dla jego powieści potrafiłam zarwać noc. Od kilku już lat kusi mnie, aby wrócić do niektórych książek pisarza. No ale wiadomo, nadążanie za nowościami ma swoją cenę. Kilka lat temu w niewielkim stopniu spełniłam swoje marzenie i na nowo przeczytałam "Wierną rzekę". Nie napisałam tu o niej (rzadko, ale się zdarza), wobec tego przy okazji kilka drobnych uwag. Po pierwsze Żeromski nadal mnie bierze. Po drugie jego kwiecisty styl zupełnie mi nie przeszkadza. Po trzecie przy ponownej, dorosłej, lekturze najbardziej poruszył mnie wątek powstańczy, nie historia miłosna. Samotność głównej bohaterki pozostawionej przez mężczyzn z rodziny, którzy poszli walczyć. Do pomocy ma tylko starego służącego, musi się zmagać z problemami codzienności, brakiem pieniędzy i opału. Jakby tego było mało, stale towarzyszy jej strach, bo do dworu w każdej chwili mogą wpaść nieproszeni goście, a wtedy stary służący raczej jej nie pomoże. Tyle o "Wiernej rzece".

A piszę o tym, bo właśnie po raz drugi udało mi się spełnić moje marzenie - ponownie skonfrontowałam się z "Przedwiośniem". Szczerze mówiąc, nie wiedziałam nawet, że ta powieść została w tym roku wybrana do akcji Narodowe Czytanie. Dopiero szum, jaki wywołały skróty dokonane przez Andrzeja Dobosza, sprawił, że postanowiłam ponownie po nią sięgnąć. Nie ukrywam, że byłam ciekawa, jak dziś poradzę sobie z tą powieścią. Wprawdzie dałam radę z  "Wierną rzeką", ale po pierwsze jest krótsza, a po drugie to jednak w dużej części historia miłosna. A w "Przedwiośniu" mamy i rewolucję, i wojnę, i utopię szklanych domów, wreszcie dyskurs polityczny i światopoglądowy. Jest wprawdzie również miłość, ale z poprzednich lektur zapamiętałam trud zmagania się z częścią pierwszą, rewolucyjną, a szczególnie z ostatnią - wykładem politycznych racji. Teraz, kiedy właśnie skończyłam czytać, nie bez dumy i satysfakcji mogę napisać, że znowu dałam radę! Nie tylko dotrwałam do końca, ale pochłonęłam "Przedwiośnie" w ciągu kilku dni z dużą przyjemnością, choć oczywiście nie bez pewnej dozy krytycyzmu. Właściwie mogę się przyznać, że trudno mi było oderwać się od lektury.

Czego w takim razie dotyczył krytycyzm? Po pierwsze ostatniej części, która szeleści papierem. I nie chodzi mi tu o dylematy Cezarego Baryki, racje Gajowca i argumenty Lulka - ważne i prawdziwe - ale o ich sposób przedstawienia. Nieznośnie deklaratywny i dlatego sztuczny. Problem drugi - dialogi. Do bólu manieryczne i często pozbawione istotnej treści, ot takie pustosłowie. Tu dygresja - kiedy kilka lat temu ponownie, pod wpływem impulsu, przeczytałam "Pożegnanie z bronią" Hemingway'a miałam podobne odczucia. Natomiast zupełnie, ale to zupełnie nie przeszkadza mi kwiecisty styl w narracji "Przedwiośnia". Rozbudowane metafory, porównania, no i te obśmiewane powtórzenia - przymiotniki w dużej ilości. A, i mam wrażenie, że  z tym słynnym tudzież, które postanowił wykreślić Andrzej Dobosz, to przesada - jakoś zupełnie nie rzuciło mi się w oczy. A może to żart, którego nikt nie zrozumiał?

Co w takim razie może nadal, mimo zmieniających się gustów, zwracać uwagę w "Przedwiośniu"? No to po kolei. Obraz rewolucji i wojny oraz ich nieodłącznych towarzyszy - biedy, bezmyślnej przemocy, chaosu, bezhołowia. Mimo że mam za sobą wiele książek o wojnach, to rewolucja opisana przez Żeromskiego przeraża i budzi grozę. Podobnie jak obraz tułaczki, powrotu do Polski, wytęsknionej i wyśnionej przez ojca Cezarego, jemu samemu nieznanej i obojętnej. Tu warto zwrócić uwagę na Polaków, którzy w czasach zaborów pracowali w Imperium Rosyjskim. Lubimy o tym nie pamiętać. Wiadomo - każdy Polak to powstaniec i konspirator. Tymczasem jakoś trzeba było żyć i wielu za pracą, za karierą, za pieniędzmi jechało w głąb Rosji. Cezary Baryka, urodzony w Baku, Polski nie zna i Polakiem długo się nie czuje. Polska to dla niego słowo puste. Gdyby nie ojciec, na pewno nie wróciłby do odradzającej się po latach zaborów ojczyzny. Gdy kiedyś czytałam "Przedwiośnie", nie miałam pojęcia o wzajemnym wyrzynaniu się Ormian i Azerów w Baku, ani o bieżeńcach. Dziś dzięki licznym lekturom wiem na ten temat sporo. Przy okazji polecam znakomity reportaż historyczny "Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy" Anety Prymaki-Oniszk, o którym tu pisałam. To właśnie tłumy bieżeńców wracały razem z Cezarym Baryką i jego ojcem do Polski. Kolejna sprawa - problemy miłosne Czarusia. Może ten wątek nie działa już tak mocno jak kiedyś, ale jednak pytanie, w jakim stopniu odpowiadamy za swoje wybory i czyny, jest nadal istotne. Sprowadzając rzecz do konkretu - czy Baryka jest winny tragedii, którą nieświadomie sprowokował? Czy może odpowiadać za uczucia Wandy i Karoliny, których nie odwzajemnia? Czy skrzywdził Karolinę? No i po raz kolejny refleksja - miłość, namiętność to potężne siły, którym trudno się oprzeć. Tym razem zwróciłam też uwagę na los kobiet - zależnych finansowo od mężczyzn. Małżeństwo to dla nich najlepsze wyjście. Inaczej czeka je los starych panien żyjących na łaskawym chlebie przy rodzinie albo pewnie praca marnie opłacanej urzędniczki, nauczycielki, ale do tego trzeba mieć jakieś wykształcenie, którego bohaterki chyba nie zdobyły. No i wreszcie obraz międzywojennej Polski. Narzekałam tu na deklaratywność ostatniej części, ale to nie zmienia faktu, że Żeromski pisze o sprawach niewygodnych i przynajmniej częściowo bardzo aktualnych. Zamiast szklanych domów, o których marzył ojciec Cezarego Baryki, bieda i społeczne nierówności, bezwzględny kapitalizm, prześladowanie mniejszości narodowych (a właściwie trudno Białorusinów, Ukraińców i Żydów nazwać mniejszościami, przedwojenna Polska była wielonarodowa), brutalne obchodzenie się z przeciwnikami politycznymi, także z komunistami. Nadal aktualne pozostaje pytanie, jak długo władza może odsuwać rozwiązanie pewnych problemów w imię problemów ważniejszych. W tamtej Polsce zapominano o wszelkich wykluczonych, bo najpierw trzeba było tej świeżej niepodległości bronić przed bolszewikami, a potem odbudowywano państwo, a właściwie budowano je na nowo z trzech różnych organizmów. Baryka zarzuca też Gajowcowi brak jakiejś wielkiej idei, ten odrzuca zarzut, tłumacząc, z iloma problemami odrodzona Polska stojąca u początku swej drogi musi się mierzyć. A teraz nasze dzisiejsze zaniechania i dzisiejsza wersja dylematu, co ważniejsze. Koszty transformacji. Rozbuchany liberalizm gospodarczy i jego ofiary. Ciepła woda w kranie versus jakaś idea. Pewne sprawy mogą poczekać na później (czytaj aborcja, in vitro związki partnerskie, prawa kobiet, wyprowadzenie religii ze szkół, koniec dyktatu Kościoła itd.), bo teraz najważniejsze jest wygranie wyborów. No proszę, jakie aktualne. Jest wreszcie "Przedwiośnie" powieścią o dojrzewaniu (bildungsroman). Dylematy, rozterki, dramaty, kształtowanie osobowości i światopoglądu, mierzenie się z samotnością, pytania, kim jestem, co myślę, czym jest dla mnie Polska, co chcę robić, jak odnieść się do tego, co mówią Lulek i Gajowiec - tym żyje Cezary Baryka.

To tyle. Nie wiem, czy kogoś zachęciłam. Nie mam złudzeń - dla większości "Przedwiośnie" to ramota, znienawidzona szkolna lektura (zdaje się, że już nie). Niesłusznie. Ja cieszę się, że ją sobie przy okazji odświeżyłam.

PS. 1. Wyjątkowo nie podaję ani wydawcy, ani daty wydania, bo dostać "Przedwiośnie" można wszędzie, także za darmo na portalu Wolne Lektury w formie ebooka albo PDF-u, albo online.

PS. 2. I jeszcze jedna refleksja. Przy okazji Narodowego Czytania nie tylko skraca się "Przedwiośnie", ale się je upraszcza językowo (żeby nie powiedzieć kastruje), tymczasem siódmo- albo ósmoklasistom każe się czytać w całości "Syzyfowe prace". Gdzie tu logika?

PS. 3. Nie wstawiam zdjęcia okładki, bo lekturowe wydania, a takie znajduję, porażają bezguściem.

"Loveling"

Kino z Ameryki Południowej nie trafia na nasze ekrany zbyt często, ale jeśli już się pojawi, warto zwrócić na nie uwagę. Ja w każdym razie pilnie przyglądam się premierom z tamtego rejonu świata, zazwyczaj oglądam i rzadko wychodzę z kina zawiedziona. Podobnie było w wypadku brazylijskiego filmu "Loveling".

Ten skromny, niespecjalnie efektowny obraz opowiada o codzienności pewnej brazylijskiej rodziny mieszkającej w mieście gdzieś blisko oceanu. Bohaterów oglądamy w przełomowym momencie - najstarszy syn, grający w piłkę ręczną, otrzymuje propozycję z jednego z niemieckich klubów. To dla niego wielka okazja i na rozwój kariery, i na pieniądze, które rodzinie też by się przydały. Jesteśmy świadkami wahań i rozterek - pozwolić chłopakowi jechać w nieznane czy nie? Nawet nie skończył jeszcze szkoły. Trzeba rozeznać się w sytuacji, załatwić mnóstwo formalności, no i pogodzić się z rozstaniem. Szczególnie trudne jest to dla matki.

To ona wydaje się być główną bohaterką filmu. Silna kobieta, która właściwie w pojedynkę musi mierzyć się z trudami codzienności. Czwórka dzieci, brak stałej pracy, mąż poczciwina, któremu nie wypalają kolejne biznesy, wieczne problemy z sypiącym się domem, troska o siostrę i siostrzeńca doświadczonych przemocą domową - tak wygląda dzień powszedni Irene. To ona podejmuje decyzje, to ona spina rodzinny budżet, to ona próbuje pomóc siostrze. Nic dziwnego, że czasem czuje się potwornie zmęczona i bezradna. Chociaż robi wrażenie osoby przepraszającej, że żyje, to tylko pozory. Jest silna, walczy, nie zapomina o sobie - właśnie dopięła celu - skończyła szkołę średnią i zdała maturę. Jest z tego bardzo dumna. Liczy, że dzięki temu znajdzie stałą pracę.

Niestety kiedy oglądałam ten gorzko-pogodny film, miałam w pamięci "Wykluczonych" Artura Domosławskiego, których właśnie skończyłam. Dlatego śledząc perypetie Irene i jej rodziny, nie mogłam zdobyć się na optymizm. Bohaterowie nie mieszkają wprawdzie w faweli, ale miałam wrażenie, że walczą, aby utrzymać się na powierzchni i nie spaść niżej w hierarchii społecznej i finansowej. Czy Irene naprawdę uda się dostać dobrą pracę za godziwe pieniądze? Czy może zasili rzesze pracownic wyzyskiwanych do cna w jakiejś szwalni? W młodości harowała jako służąca u bogatej pani - wykorzystywana, źle traktowana, karana. Teraz, kiedy zdobyła wykształcenie, marzy o lepszym życiu, ale czy rzeczywiście uda jej się uciec od wyzysku? Czy  kapitalista okaże się lepszy od złej pani? Za co rodzina wykończy nowy dom, a staje się to koniecznością, bo stary się sypie? Czy wypali kolejny, znowu raczej księżycowy, biznes męża?

Ale ten film ma przecież w sobie naprawdę dużą dawkę pogody. Nieprzypadkowo zatytułowano go "Loveling". Jednym z tagów, jakim opatrzyłam tę notkę, jest miłość, ale to słowo nie oddaje w pełni tego, co oglądamy na ekranie. Bo chodzi tu o to tytułowe kochanie. O tym jest "Loveling" - o rodzinnej miłości, o przyjemności, jaką czerpiemy z tego, że jesteśmy razem, że jesteśmy rodziną. Codzienne drobne radości, śmiech, zabawa, bliskość, ale i wspólnie niesiony trud. I mimo że Irene, jej mąż i dzieci, chociaż trzeba przyznać, że ona w największym stopniu, zmagają się z życiem, to ten wysiłek wynagradza im bycie razem - rodzinne kochanie. Może dlatego tak trudno rozstać się im z najstarszym synem, bo przecież coś zmieni się nieodwołalnie.

Bardzo dobry, chociaż skromny, opowiadający o zwyczajnym życiu  film. Warto obejrzeć.

Popularne posty