Oksana Zabużko "Badania terenowe nad ukraińskim seksem"

Powieść Oksany Zabużko, chyba najbardziej znanej w Polsce

ukraińskiej pisarki, "Badania terenowe nad ukraińskim seksem" (W.A.B. 2003; przełożyła Katarzyna Kotyńska; właśnie ukazało się wznowienie w wydawnictwie Agora w tym samym tłumaczeniu) miałam na swojej półce od dawna. Jeszcze nie wirtualnej, ale tej z papierowymi książkami. Nie pamiętam, czy kupiłam ją jako pierwszą, czy po lekturze znakomitego "Muzeum porzuconych sekretów", które w Polsce ukazało się w roku 2012 w tym samym wydawnictwie i tłumaczeniu. No i swoje przeleżała. Teraz wzięłam się za nią z kilku powodów. Pierwszy oczywisty - nie tylko mnie dopadło wzmożone zainteresowanie literaturą i kulturą ukraińską. Drugi - w tych trudnych czasach jakoś ciągnie mnie do beletrystyki. Kolejne łączą się bezpośrednio z osobą samej pisarki. Właśnie Agora wydała zbiór jej esejów, który bardzo chcę przeczytać, a w związku z promocją książki Oksana Zabużko przyleciała do Polski ... w przeddzień wybuchu wojny. I na razie została. Spotykając się z czytelnikami, opowiada o swojej ojczyźnie, jest ambasadorką jej sprawy. W czasie wieczorów autorskich i w licznie udzielanych wywiadach nie stroni od rozmów o aktualnych wydarzeniach. A mówi znakomicie i co najważniejsze wcale się nie powtarza. Najpierw wysłuchałam dwóch rozmów podcastowych, a potem byłam na spotkaniu. Zastanawiałam się nawet, czy warto jeszcze iść, przecież nie powie już nic nowego. A jednak byłam w błędzie! No i niemal od razu zabrałam się za "Badania terenowe nad ukraińskim seksem".

Pamiętając mój zachwyt nad "Muzeum zaginionych sekretów", przystępowałam do lektury "Badań" z przekonaniem, że tę niewielką objętościowo powieść połknę w krótkim czasie. Okazało się jednak, że nie jest to rzecz łatwa w czytaniu. Język i konstrukcja stawiają opór. Bardzo długie, rwane zdania, niechronologiczna, poszarpana narracja, narratorka czasem opowiada o sobie jak o obcej kobiecie, używając form trzecioosobowych - to wszystko sprawia, że lektura wymaga skupienia i uwagi. Narracja nie płynie wartko. Wielokrotnie wracałam do niektórych fragmentów. Musiałam trochę poobcować z tą powieścią, aby zorientować się, kto jest kim. Czy narratorka opowiada tylko o sobie, czy też o innej kobiecie? Czy o jednym mężczyźnie, czy o dwóch? Te wątpliwości oczywiście rozstrzygnęłam dość szybko, pozostałych trudności nie da się przeskoczyć. Dlatego jeśli ktoś teraz potrzebuje prozy, która płynie potoczyście, niech lekturę "Badań terenowych nad ukraińskim seksem" odłoży na spokojniejszy czas, a w zamian trzeba koniecznie przeczytać "Muzeum zaginionych sekretów". Powieść opasłą, ale arcyciekawą, niestawiającą przed czytelnikiem aż takich wymagań, no i pozwalającą lepiej poznać historię naszych sąsiadów i ich samych.  

Teraz jednak wracam do "Badań". Powieść ukazała się w Ukrainie w roku 1996, szybko stała się tam bestselerem, doczekała się przekładów, ale początkowo, jak czytam, wywołała kontrowersje. To historia kobiety, poetki i wykładowczyni uniwersyteckiej, która przebywa na stypendium w Stanach. Głównym tematem jest jej związek z poznanym kilka, kilkanaście (?), lat wcześniej ukraińskim malarzem. Z odległej amerykańskiej perspektywy analizuje tę relację. Robi wiwisekcję, szuka błędów. Jest bardzo samotna - albo upora się ze swoimi emocjami, albo pogrąży w rozpaczy i depresji. Sprawy nie ułatwia fakt, że przebywa w Stanach. Czuje się tym bardziej sama i niezrozumiana. Także jako poetka i Ukrainka. Amerykanie mają swoje problemy, żyją w innym świecie, Ukraina to dla nich odległy, egzotyczny kraj.  

Bohaterka spotkała starszego od siebie malarza w czasie jakiegoś festiwalu literackiego, który odbywał się gdzieś poza Kijowem. Skoczyła w tę relację na główkę, nie badając, czy dno jest bezpieczne. A nie było. To uczucie toksyczne, oparte na patriarchalnych relacjach. Chociaż wykształcona, znana i samodzielna, w tym związku podporządkowuje się jemu. Także w łóżku. Nie liczą się jej pragnienia i potrzeby, liczy się to, co on lubi. Bohaterka próbuje dociec, dlaczego tak jest. Dlaczego ukraińskie kobiety są skazane na takie miłości? Czy rzeczywiście są? 

... wychowali nas mężczyźni, wyjebani jak się tylko dało, na wszystkie strony, że potem tacy sami faceci z nami spali i że w obu przypadkach robili z nami to, co inni faceci robili z nimi? I że przyjmowałyśmy ich i kochałyśmy takimi, jakimi byli, bo odrzucenie ich było równoznaczne z opowiedzeniem się po stronie tamtych obcych? Że jedyny wybór, jaki miałyśmy i mamy, to między ofiarą i katem: między nieistnieniem a istnieniem-które-zabija? 

Oczywiście dziś te problemy nie mają już takiej siły rażenia. Nie jest tak, że wszystko się zmieniło i wszędzie, ale kobiety odzyskały głos, mówią o swoich potrzebach, także seksualnych. Dlategoprawdopodobnie inny byłby mój odbiór tej powieści, gdybym przeczytała ją wtedy, kiedy wyszła. I nie chodzi tylko o dominujący wątek - nieudanej miłości, z której bohaterka chce się wyleczyć. Także o sprawy ukraińskie, które też są tematem książki. Dziś wiem znacznie więcej o historii Ukrainy, o czasach transformacji, o jej aspiracjach do przynależności do zachodniego świata, niż wiedziałam wtedy, kiedy powieść się w Polsce ukazała. Także dzięki Oksanie Zabużko i jej "Muzeum porzuconych sekretów", gdzie te sprawy opowiedziane zostały znacznie dogłębniej. "Badania terenowe nad ukraińskim seksem" czytane jako drugie zdają się szkicem, wprawką przed napisaniem tej najważniejszej powieści. Jedno się nie zmieniło, przynajmniej do niedawna, do wybuchu wojny. Ukraina pozostawała dla świata Zachodu krajem marginalnym, któremu nie poświęca się dużo uwagi, którego aspiracji się nie rozumie. Bohaterka zwracając się co pewien czas w trakcie jakiegoś wykładu, bardziej wyimaginowanego niż rzeczywistego, do swoich amerykańskich słuchaczy, pragnie zatrzymać ich uwagę, ale raczej nie liczy na zrozumienie. Pozostanie samotna jako kobieta, która leczy się z toksycznego, patriarchalnego związku, i jako Ukrainka, reprezentantka sprawy swojego narodu, któremu wielu długo nie przyznawało prawa do istnienia.

Zakończę cytatem, bardzo gorzkim, niestety bardzo aktualnym. Zdesperowana narratorka ma ochotę wykrzyczeć: ... ladies and gentlemen, stworzyliśmy wspaniały świat, i przyjmijcie z tej okazji wspaniałe gratulacje od USAir, od CNN i od CIA, od urugwajskich karteli narkotykowych i rumuńskiej Securitate, od KC Komunistycznej Partii Chin i milionów morderców ze wszystkich więzień świata, od dziesiątków milionów, które pozostają na wolności, i od pięciu tysięcy poczętych w gwałtach sarajewskich bękartów, które kiedyś przecież dorosną i - zawsze niech będzie słońce!, tyle właśnie chciałam powiedzieć, dziękuję za uwagę ... 

Dziś ten cytat brzmi bardzo mocno. Kiedy nieprawdopodobne znowu stało się możliwe. I tak pewnie, niestety, będzie zawsze. Ludzkość niczego się nie nauczyła. 

Filmowe remanenty - "Spragnieni miłości", "Film balkonowy", "Lingui"

Dzisiaj o trzech kolejnych znakomitych filmach. Te obejrzałam w ciągu ostatniego tygodnia.

"Spragnionych miłości" widziałam przed laty w kinie, kiedy film miał swoją premierę. Zakochałam się w nim, nie ja jedna, zawsze marzyłam, aby zobaczyć go jeszcze raz. Nigdy nie pojawił się ponownie, na żadnych przeglądach, w telewizji też się na niego nie natknęłam. Aż tu nagle jesienią trafiło do kin pięć zrekonstruowanych cyfrowo filmów Wonga Kar Wai'a. Niestety pokazywane były krótko i nie udało mi się wstrzelić w seans. Tym razem kiedy w tygodniu przedświątecznym znienacka wróciły po raz kolejny do mojego ulubionego kina, nie mogłam odpuścić. Po latach "Spragnieni miłości" robią takie samo wielkie wrażenie. W końcu to historia ponadczasowa, uniwersalna, jaką kino i literatura uwielbiają. Historia pary nieszczęśliwych kochanków, którzy nie mogą być razem. A właściwie nie chcą, bo pragną zachować się etycznie. Zbliżyło ich sąsiedztwo i odkrycie, że ich wiecznie nieobecni małżonkowie mają romans. Powoli rodzi się uczucie, ale nie chcą być tacy jak oni. Czy dojdzie do spełnienia, czy nie, to kwestia otwarta. Film oparty jest na niedopowiedzeniach. Możemy się domyślać i spekulować. Być może "Spragnieni miłości" byliby jeszcze jednym melodramatem, gdyby nie mistrzowska robota reżyserska. Tu wszystko gra, wszystko buduje nastrój i atmosferę. Akcja rozgrywa się w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku w Hongkongu, gdzie mieszka wielu uciekinierów z Chin. Ciasnota mieszkań, w których gnieździ się wiele rodzin, a wszyscy się wzajemnie obserwują, ciasnota wąskich zaułków, ciemne kadry, deszcz, stroje i fryzury kobiet, szczególnie głównej bohaterki, i niesamowita muzyka - to stwarza ten film. Plus subtelność - wszystko rozgrywa się w niedopowiedzeniach, w gestach, spojrzeniach, przelotnym dotyku, pomiędzy słowami. Trudno nie poddać się atmosferze, trudno się nie zadumać i nie wzruszyć. Mistrzostwo świata. 

I coś zupełnie innego. Długo zapowiadany, poprzedzony znakomitymi recenzjami dokument Pawła Łozińskiego "Film balkonowy". Idea była prosta, a zrodziła się z trochę podobnego niezrealizowanego projektu na wspólny film obu Łozińskich, syna i jego ojca Marcela. Tu pomysł polega na tym, że reżyser ustawia na balkonie swojego mieszkania na Saskiej Kempie kamerę i czeka na przechodniów, licząc na to, że się zainteresują i zaczną rozmawiać. Jak mówi w licznych wywiadach, szybko zrozumiał, że tak się nie da - samo się nie zrobi, trzeba zagadać, więc na przynętę rzucał pytanie o sens życia. Jedni się na ten haczyk złapali, inni wykręcali. Ktoś pojawił się raz, kilku bohaterów powraca i powstaje z tego jakaś historia. Paweł Łoziński kręcił swój film dwa lata, przez ten czas przewinęło się przed jego kamerą mnóstwo przechodniów - sąsiadów bliższych i dalszych, większość to pewnie osoby, których nie znał. O czym mówią? Niektórzy o życiu, o swoich rozczarowaniach, o tęsknocie za zmarłym mężem albo przeciwnie o radości z rozstania, o dziecku, które ma przyjść na świat, o bezradności, o starości, inni cokolwiek, nawet to, że nie mają nic do powiedzenia. Jedni są śmieszni, drudzy zadziorni, jeszcze inni wzruszający. Tworzy się z tego niesamowita mozaika. Prosty, znakomity film. Mimo wszystko optymistyczny i jasny.

PS. Krzepiąca wiadomość dla tych, którzy film widzieli. W jednym z wywiadów Paweł Łoziński zdradził, że mężczyzna, który wyszedł z więzienia, ułożył sobie życie. 

Ostatni z filmów afrykański "Lingui" byłabym przegapiła. Na szczęście w porę usłyszałam, że jak najbardziej warto go obejrzeć. To historia matki i jej piętnastoletniej córki, które mieszkają na obrzeżach stolicy Czadu. Amina sama wychowuje nieślubne dziecko. Musi ciężko pracować, aby zapewnić Marii lepszą przyszłość. Nie może liczyć na rodzinę, która się od niej odwróciła. Nagle względną stabilizację burzy wiadomość, że córka jest w ciąży. To nie tylko przekreśla jej nadzieje na zdobycie wykształcenia, zostaje usunięta ze szkoły, ale rodzi obawy, że powtórzy los swojej matki. Dziewczyna chce ciążę usunąć, ale tego zabrania i religia, i prawo w jej kraju. Amina nie wie, co robić. To piękny film, ogląda się go z zapartym tchem, a mimo wartkiej akcji niepozbawiony jest poetyckiego klimatu. Z jednej strony to, co oglądamy na ekranie, budzi wściekłość na patriarchat, na męską opresję. Faceci nie dość, że nie pomagają, nie dość, że roszczą sobie prawa do ciał kobiet, to jeszcze nie pozwalają im posprzątać po sobie, czytaj tworzą prawo, które zakazuje aborcji. Tu muszę wspomnieć o "Obiecującej młodej kobiecie", która jakoś kojarzy mi się z tym filmem, może też z powodu złości na facetów. Mimo że Amina jest kobietą samodzielną, która nie raz udowodniła, że potrafi zadbać o siebie i córkę, to jednak kiedy przychodzi co do czego, styka się z opresją mężczyzn, którzy dyktują jej i jej córce, jak mają postępować. Ale film ma też swoją jasną stronę. Bo Amina pod wpływem sytuacji, pod wpływem wielkiej miłości do córki zmienia się. Już nie będzie pokornie słuchała pouczeń imama ani udawała słabą, chociaż naprawdę jest silna. Stoczy walkę. I napotka na swojej drodze inne kobiety, które będą chciały pomóc jej i Marii. Stworzy się między nimi silna więź, bo lingui oznacza właśnie więź. Tak, to także piękny film o kobiecej solidarności. Nie przepadam za słowem siostrzeństwo, ale ono pasuje tu jak ulał. I jeszcze jedno. Oglądając ten film, nie mogłam oprzeć się refleksji, że niezależnie od szerokości geograficznej kobiety mierzą się z tymi samymi problemami. Walka Aminy i Marii o usunięcie ciąży niczym się nie różni od walki, jaką stoczyła bohaterka amerykańskiego filmu "Nigdy, rzadko, czasami, zawsze". Nie przegapcie "Lingui" - to piękny, mocny film. Na szczęście więcej w nim jasności niż ciemności.

Filmowe remanenty - "Inni ludzie", "Piosenki o miłości", "Przeżyć"

Dawno nie pisałam o filmie, tymczasem ostatnio w kinie bywałam bardzo często, zdarzało się dwa razy w tygodniu. Premiery i nadrabianie zaległości. W sumie zobaczyłam aż sześć filmów i, co nie zdarza się często, wszystkie warte polecenia, przynajmniej bardzo dobre. Niestety brak czasu sprawił, że zaniedbałam pisanie o kinie. Szkoda mi jednak nie podzielić się chociaż krótką refleksją o każdym z tytułów, które obejrzałam. Dziś będzie o trzech, wkrótce o  następnych. W kolejności w jakiej je oglądałam. Większość z nich stale można obejrzeć na dużym ekranie, pozostałe pewnie na platformach streamingowych.

Najpierw "Inni ludzie" ekranizacja książki Doroty Masłowskiej w reżyserii Aleksandry Terpińskiej. Tu muszę się do czegoś przyznać - nie czytałam nic Masłowskiej, za to widziałam kilka jej tekstów przeniesionych na deski teatru albo zekranizowanych. O "Innych ludziach" było już głośno po gdyńskim festiwalu, gdzie reżyserka dostała nagrodę za debiut lub drugi film, a Jacek Beler za najlepszą pierwszoplanową rolę męską. Wydaje się, że przeniesienie na ekran prozy Masłowskiej to rzecz karkołomna, a może nawet niemożliwa. A jednak kiedyś ta sztuka udała się Xaweremu Żuławskiemu, który zekranizował "Wojnę polsko-ruską pod flaga biało-czerwoną" (widziałam, a ostatnio również w teatrze), teraz Aleksandrze Terpińskiej. "Inni ludzie" to nie jest film przyjemny - szara, smutna Warszawa i szarzy, smutni, pogrążeni w depresji ludzie, także ci z górnej półki. Każdy zanurzony w swojej beznadziei - samotności, niezrealizowanych planach, rozczarowaniach, pustce, ciasnych mieszkaniach albo apartamentach na kredyt. Niby nic nowego, ale film nie pozostawia obojętnym. Znakomicie wykreowana atmosfera, mistrzostwo języka Masłowskiej, świetne role, połączenie słowa mówionego z rapem. Wszystko się udało. A na koniec zrobiło mi się żal Kamila, granego przez Jacka Belera, co bardzo zdziwiło moją przyjaciółkę. On jeden, mimo że odstręczający, wydał mi się po prostu ludzki.

Drugi film to "Piosenki o miłości" Tomasza Habowskiego. Objawił mi się ten tytuł jakoś tak nagle, nic o nim wcześniej nie słyszałam, a powinnam, bo w Gdyni wygrał Konkurs Filmów Mikrobudżetowych. Tytuł raczej zniechęcał niż zachęcał. Dopiero kiedy wysłuchałam kilku rozmów o filmie, między innymi z reżyserem, uznałam, że warto zobaczyć. I rzeczywiście. Skromny, czarno-biały, ale poruszający. Niby prosta historia o spotkaniu dwojga ludzi z różnych światów. On, syn znanego aktora, może spokojnie realizować swoje ambicje muzyczne i nie musi się martwić, skąd weźmie pieniądze na życie. Ona pochodzi z małego miasta, w Warszawie pracuje jako kelnerka w eleganckiej knajpie. Gra i śpiewa, amatorsko, dla siebie. Ale nie jest to tylko opowieść o miłości, czego się spodziewałam. To także historia łajdactwa, zdrady, wykorzystania, rozczarowania, ale również niezależności i niezłomności. To wszystko razem działa mocno. Dzięki znakomitym, magnetycznym rolom Justyny Święs i Tomasza Włosoka, dzięki zdjęciom, wykreowanej atmosferze i piosenkom śpiewanym przez Justynę Święs. Obejrzałam z wielką przyjemnością. Film, który mimo wszystko niesie nadzieję.

Kolejny tytuł to "Przeżyć". Słyszałam o nim dużo, od początku miał świetne recenzje, ale żeby go obejrzeć, musiałam się przełamać. Dlaczego? Bo to animacja, czego po prostu nie lubię. No ale przeważył temat, uznałam, że film muszę zobaczyć. To historia oparta na faktach, główny bohater, Amin, jest postacią prawdziwą. Zresztą właśnie dlatego reżyser zdecydował się na dokumentalny film animowany, chodziło o to, aby bohater pozostał anonimowy. Temat jest jak najbardziej aktualny, chociaż nie dotyczy wydarzeń współczesnych. To opowieść o afgańskim chłopaku, Aminie, który razem ze swoją matką, dwiema siostrami i bratem uciekł z Afganistanu, kiedy po raz pierwszy zwyciężyli talibowie. Zostawili za sobą wszystko, dom, szkoły, przyjaciół, znajomych. Uciekli do Moskwy jednym z ostatnich samolotów, tam czekał na nich najstarszy brat Amina od lat mieszkający w Szwecji. Dalej jednak ruszyć się legalnie nie mogli. Aby wydostać się z Moskwy potrzebowali dużo pieniędzy. To opowieść o determinacji, aby dotrzeć do miejsca, w którym będzie można normalnie żyć. Pełna bólu, nieoczekiwanych zwrotów akcji, upokorzeń, cierpienia i nieszczęścia. Oglądając historię Amina, jego rodziny i innych uchodźców, trudno nie myśleć o tych wszystkich biednych ludziach, którzy ryzykując wszystko, próbują przekroczyć granicę do raju. Także tę polsko-białoruską, o której w obliczu wojny w Ukrainie mało kto myśli. A tam przecież stale umierają ludzie. I chociaż historia Amina znalazła swój pozytywny finał - nie tylko w końcu udało mu się przedostać do Danii, skończyć studia, zrozumieć i zaakceptować to, że jest gejem, ale został też cenionym naukowcem - to o przeżytych traumach trudno mu zapomnieć. Mając świadomość, jak wiele zawdzięcza swojej rodzinie, nie tylko mieszkającemu w Szwecji najstarszemu bratu, czuje się zobowiązany spłacić ten dług. Nie chce ich zawieść, chce, żeby byli z niego dumni. A to koliduje z jego życiem prywatnym, z planami małżeńskimi. Chociaż film opowiada o dramatycznych sprawach i mamy świadomość, że tylko nielicznym udaje się tak jak Aminowi, to jednak oprócz mroku jest w nim też nadzieja i jasność, co znakomicie podkreśla kolorystyka kadrów. Każdy powinien "Przeżyć" zobaczyć.

Liliana Hermetz "Rozrzucone"

Do powieści Liliany Hermetz "Rozrzucone" (Wydawnictwo

Literackie 2021) przymierzałam się, od kiedy tylko znalazła się w moim ukochanym czytniku. Nie znam dwóch wcześniejszych książek autorki, chociaż o niej wcześniej słyszałam. Trudno było zresztą nie usłyszeć, skoro za wydaną w 2015 roku "Alicyjkę" otrzymała prestiżową Nagrodę Conrada przeznaczoną dla debiutantów. Na tamtą powieść wtedy jakoś nie miałam ochoty, a i dziś, kiedy przeczytałam opis, niekoniecznie, bo coś czuję, że to nie jest rzecz dla mnie, ale zobaczymy, może z ciekawości jednak się skuszę. Tymczasem Liliana Hermetz zmieniła wydawnictwo z małego (Nisza) na duże i napisała grubą powieść (czterysta stron) bardziej dla czytelnika niż dla krytyków. Może nie powinnam wyciągać aż tak daleko idących wniosków, może jestem w błędzie, bo przecież nie znam jej dwóch poprzednich książek, ale z opisu wydają mi się właśnie takie - zachwycą się nimi krytycy, niekoniecznie publiczność. Tymczasem "Rozrzucone" nie wzbudziły takiego zachwytu recenzentów, chociaż natknęłam się też opinie pozytywne, nie znalazły się w licznych topkach sporządzanych na koniec roku. Zauważyłam je tylko w jednym zestawieniu, a zajrzałam do wielu. Tymczasem mnie ta powieść przyciągnęła, wysłuchałam jakiegoś wywiadu z autorką, uznałam, że to coś dla mnie, trochę się wahałam ze względu na ten brak entuzjazmu, w końcu jednak kupiłam, a potem stale już, już miałam się za nią zabrać, po czym sięgałam po coś innego. No ale ostatnio w tych cholernych okolicznościach  ciągnie mnie bardziej do powieści niż literatury faktu, więc wreszcie "Rozrzucone" doczekały się swojego czasu. 

Przeczytałam tę książkę z wielką przyjemnością, chociaż oczywiście nie opowiada o łatwych sprawach. Mało tego, uważam, że właśnie takie książki powinno się promować, bo w przystępny, interesujący sposób, ale jednocześnie niepozbawiony literackich walorów, opowiadają o ważnych sprawach. Dla mnie te historie nie były niczym nowym, ale jestem przekonana, że dla wielu czytelników mogą być odkryciem. Jest to historia kilku kobiet z rodzin, które wywodzą się z polsko-ukraińskiego pogranicza, rozpisana na dziesięciolecia. Akcja, prowadzona niechronologicznie, sięga czasów sprzed drugiej wojny, incydentalnie zahacza nawet o drugą połowę wieku XIX, mocnym jej punktem jest wojna, a potem czasy PRL-u i transformacji, aż po współczesność. Bohaterek jest wiele, kilka tych najważniejszych pochodzi z jednej rodziny, inne  do tej rodziny dołączyły dzięki małżeństwu, jeszcze inne krążą wokół jej orbity za sprawą życiowych komplikacji. Jednym autorka poświęca więcej miejsca, innym mniej, a niektóre pojawiają się epizodycznie. (Trochę żałuję, że tylko trzy to te najważniejsze, najlepiej sportretowane, te, z którymi obcujemy najwięcej. Chętnie przeczytałabym więcej i o Zosi, i o Anastazji, a szczególnie o Marcie.) Podobnie autorka obchodzi się z czasem, który raz zwalnia, raz przyspiesza. Z tego wszystkiego wyłania się taki życiowy fresk, powieść o ważnych sprawach z przeszłości, często rzutujących na współczesność, i o tym, jak radzić sobie z rzeczywistością, aby ocalić siebie, aby jednak mimo różnych okoliczności, raz koszmarnych, tragicznych, raz bardziej sprzyjających, umieć pogodzić się z losem i na koniec powiedzieć, że mimo wszystko bilans wychodzi dodatni. I w tym sensie jest to powieść optymistyczna, krzepiąca. Ale to pokrzepienie niełatwe, za to po prostu mądre. Moim zdaniem nie ma innego. O ile oczywiście z racji miejsca urodzenia albo innych okoliczności nie jesteś takim pechowcem, który zawsze ma pod górkę i pod wiatr. Wtedy nawet o takie pokrzepienie trudno.

Jeśli wybierasz życie, bierzesz na siebie ryzyko, że nie wszystko ci się uda. Może uda ci się praca, ale mniej rodzina,, może będziesz wiedzieć, co to ta prawdziwa miłość, a może się nie dowiesz. Możesz mieć dobre zdrowie, ale zaginie ci dziecko. Nigdy nie da się powiedzieć naprzód, jak to będzie. jakie to życie będzie. Boisz się tylko, żeby się taka wojna nie powtórzyła.  

Jak ty masz dziecko, to jest zawsze wielkie ryzyko. Nie wiesz, jakie ono będzie. nie możesz wiedzieć, czy do końca będziesz go mieć. Ono będzie żyć dla siebie tak czy tak.  

Te przenikliwe słowa, które teraz nabrały dodatkowych znaczeń, wypowiada pod koniec życia jedna z głównych bohaterek tepowieści, Irene, nazywana czasem Madame, a naprawdę Marysia. Urodzona przed wojną w małej wiosce w ukraińskiej rodzinie. Jako piętnastolatka wywieziona na roboty do Niemiec. Potem trafiła do Francji, bo nie bardzo miała do kogo wracać, więc skorzystała z tego, że zakochał się w niej młody Francuz, Alzatczyk i z nim związała swe losy. Z perspektywy polskiej rodziny osiągnęła sukces. W czasach PRL-u przysyłała paczki, ściągała licznych członków swojej rodziny do siebie do Strasburga i dawała im szansę na pracę w rodzinnej restauracji. Jej wizyty w Polsce zawsze budziły ekscytację. Była kimś, Madame z Francji, której się powiodło. Ale ten sukces był przecież względny. Okupiony ciężką harówką w rodzinnej restauracji i od początku nie wszystko układało się jak po maśle. W tym samym monologu Irene zastanawia się, jakby potoczyło się jej życie, gdyby została w Przemyślu z ojczymem i młodszym rodzeństwem. Lepiej? Gorzej? Może to właśnie wywózka, mimo okropnych przeżyć, dała jej szansę, uratowała?

Są jeszcze dwie bohaterki, które autorka wyróżnia. To Ksenia, ulubiona ciotka Irene-Marysi, też Ukrainka pochodząca z tej samej wioski. Dziwaczka, nielubiana przez otoczenie, ciężko pracująca w małym gospodarstwie, brudna, okutana w kilka warstw ubrań z obawy przed przeziębieniem, nieufna, strzegąca swoich skrzyń, jakby ukrywała w nich coś niebywale cennego. I jej będzie dany wyjazd do Irene, ale wróci do Polski jak większość z tych, których Madame ściąga do siebie, aby poprawić ich los. Trzecia główna bohaterka to przedstawicielka młodszego pokolenia, Lala, Eulalia, córka kuzyna Irene. Pochodzi z mieszanej rodziny - ze strony ojca ukraińskiej, ze strony matki polskiej. Skończy studia i wyfrunie z rodzinnych stron, ale zawsze będzie tu wracać, bo korzenie, historia rodziny są dla niej ważne. Najbardziej świadoma z nich wszystkich, a dzięki wykształceniu obeznana z procesami historycznymi i społecznymi. Być może z całej polskiej rodziny najbliższa francuskiej ciotce. Również ona potrafiła dogadać się z Ksenią i mimo jej dziwactw bardzo ją lubiła. Liliana Hermetz świetnie pokazuje wspólnotę losu kobiet. Niezależnie od statusu materialnego czy od pokolenia wszystkie harują, są wiecznie w biegu, pochłonięte tą uciążliwą codziennością, sprawami, które trzeba załatwić, pracami, które trzeba wykonać. Poznajemy ich codzienny trud w trzech rozrzuconych w powieści rozdziałach zatytułowanych Dzień z życia ...., kapitalnie napisanych.

"Rozrzucone" to opowieść o kobietach, ale także o wielu innych sprawach. Bardzo istotny jest problem tożsamości. Kim są bohaterki? Ukrainkami? Polkami? A Irene? Francuzką? Co to znaczy być Ukrainką, jeśli żyje się w Polsce? Takie pytania stawia autorka. Ale kto uważnie śledził tę notkę, domyśli się, że porusza także problemy emigracji, polskich kompleksów wobec zachodniego świata, a jednocześnie naszego poczucia wyższości. Jest też opowieść o przymusowych przesiedleniach Ukraińców po drugiej wojnie do Związku Radzieckiego. Jeśli ktoś chciałby temat zgłębić, polecam znakomitą książkę Moniki Sznajderman "Pusty las". Pojawia się też wątek pracy przymusowej w czasie drugiej wojny i eksperymentów medycznych dokonywanych na więźniach obozów pracy. No i wreszcie obraz powojennej Europy i dipisów, ludzi wyzwolonych z obozów, którzy nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić. Czasem te wiadomości historyczne pojawiają się może trochę, podkreślam trochę, w sztuczny sposób, jakby autorka koniecznie chciała przekazać czytelnikowi jak najwięcej. Jest jednak możliwe, że wielu czytelników nie zwróci na to uwagi, za to odkryje dla siebie problemy z przeszłości, o których dotąd niewiele wiedziało albo z goła nic. To wielka zaleta tej powieści. Z tego względu warto polecić ją także młodym czytelnikom.

Oprócz znakomicie nakreślonych portretów głównych bohaterek i interesująco naszkicowanych tych drugoplanowych i epizodycznych ta powieść ma jeszcze jedną ogromną wartość. To znakomity język. Autorka obdarzona jest niewątpliwie słuchem językowym. Bohaterowie mówią w różny sposób w zależności od środowiska, w jakim się wychowali, wykształcenia, a przede wszystkim narodowości. Inaczej mówi Ksenia, inaczej Irene, a jeszcze inaczej Lala. Poza tym autorce nie są obce językowe zabawy i eksperymenty. Czasem wypuszcza się w rejony, które mnie przypominają styl znakomitej powieści Zyty Rudzkiej "Krótka wymiana ognia".

Cieszę się, że w końcu sięgnęłam po "Rozrzucone" i naprawdę polecam. To powieść dla każdego - tego, kto ceni  po prostu żywioł opowieści, tego, kto lubi przywiązać się do bohaterów, tego, kto chciałby się czegoś dowiedzieć i nad czymś zastanowić, a wreszcie dla tego, kto ceni językowy kunszt. 

Wiesław Myśliwski "Nagi sad"

Z twórczością Wiesława Myśliwskiego długo było mi nie po drodze.

Chociaż chociaż niezwykle ceniła go i lubiła bliska mi osoba, chociaż dostawał nagrody (dwa razy Nike), dla mnie była to literatura wiejska, a więc nudna, nie moja. Co mnie to obchodzi? Tak wtedy myślałam. Dopiero koleżanka z pracy, która zachwycała się "Traktatem o łuskaniu fasoli", weszła mi nieświadomie na ambicję. Jakoś nie podejrzewałam jej o takie lektury. Jak to tak - ona może, a ja nie? Dziś mi głupio, że w ten sposób o niej pomyślałam. Głupio mi też, że tak późno sięgnęłam po prozę Myśliwskiego. Teraz to jeden z moich ulubionych pisarzy. Po lekturze "Traktatu" (pożyczyłam od rzeczonej koleżanki) przyszły kolejne - "Widnokrąg", "Kamień na kamieniu", na końcu "Ucho igielne". Teraz pod wpływem tekstów, jakie ukazują się z okazji dziewięćdziesiątych urodzin pisarza, postanowiłam sięgnąć po jego debiut, który od dawna mam w czytniku. "Nagi sad" (Znak 2011; wydanie najnowsze 2020). 

Jeśli zna się inne książki pisarza, od razu dostrzeże się wszystkie nitki łączące tę debiutancką powieść z kolejnymi, ale widać też różnice. Najpierw to, co łączy. A więc bohater-narrator. Urodzony na wsi spoglądający na swoje życie z perspektywy człowieka dojrzałego, żeby nie powiedzieć starego. Niezależnie od swojego wykształcenia skłonny do refleksji, zadumy nad światem i życiem, filozoficznych rozważań. Szeroko pojęty temat - oczywiście wieś i ludzki los. Luźna struktura opowieści - każdy rozdział stanowi osobną całość, ale jednocześnie wszystkie łączą się ze sobą. Charakterystyczna dla Myśliwskiego jest szkatułkowa konstrukcja rozdziałów - narrator wychodzi od czegoś, aby po jakimś czasie zacząć snuć inną opowieść, często będącą retrospekcją. No i przede wszystkim język, prawdziwe mistrzostwo. Gęsty, obrazowy, nasycony metaforami, miejscami stylizowany na gwarę. Bywa, że trzeba czytać uważnie, wrócić do jakiegoś fragmentu, szczególnie w partiach refleksyjnych, filozoficznych. Ale jest też pewna różnica między debiutem, a późniejszą twórczością Myśliwskiego. "Nagi sad" jest krótki, niecałe dwieście stron. To niewiele wobec późniejszych powieści pisarza, które, począwszy od trzeciej w kolejności, "Kamienia na kamieniu", liczą sobie ponad pięćset stron każda. Dlatego czytając debiutancką książkę pisarza, miałam wrażenie większej koncentracji. Nie ma tu tak charakterystycznej dla jego późniejszej prozy rozbuchanej narracji - opowieści, anegdot, wielości barwnych, nietuzinkowych bohaterów. I przyznam, że tego mi zabrakło. Czytelniczego fanu, przyjemności, jaką daje barwna opowieść.  Dlatego dobrze się stało, że moją przygodę z Myśliwskim zaczęłam od tych opasłych tomów.

W "Nagim sadzie" postaci jest zaledwie kilka. Nawet historia głównych bohaterów, ojca i syna, nie została jakoś dokładnie rozpisana. Nie poznamy ich losów ze szczegółami. Podobnie jest ze światem, jaki ich otacza. Wiemy, że to wieś, że gdzieś jest miasto, w którym do szkoły chodził syn, jest dwór, który potem został rozparcelowany. Wojnę zaledwie się wspomina, inaczej niż w późniejszych powieściach, gdzie staje się źródłem ważnych doświadczeń dla bohaterów. A więc domyślamy się, że narrator skończył szkołę jeszcze przed wojną, bo ojciec, który przywozi go do domu, aby uczcić to ważne zdarzenie, pożycza konia od dziedziczki. Potem był wiejskim nauczycielem i tak przepędził życie, które podsumowuje. Jego świat niewiele się zmienia mimo dziejowych burz - wojny, zmiany ustroju, co zaznaczone zostało w książce rozparcelowaniem dworskiej ziemi i rozgrabieniem dworu. On wziął tylko książki. Bardziej z poczucia, że tego się wszyscy po nim spodziewają, niż z prawdziwej chęci. Bo choć dla ojca jest przedmiotem dumy, przecież dzięki jego uporowi skończył szkołę i w rodzinnej wsi uchodzi za człowieka wykształconego, to sam nie uważa swojego życia za wielki sukces. Ma świadomość niedostatków, powierzchowności wykształcenia. Może dlatego wrócił na wieś, a nie jak bohaterowie "Widnokręgu" czy "Ucha igielnego", którzy zdobywszy prawdziwe wykształcenie, zostali w mieście.

Jednak najważniejszy temat "Nagiego sadu" to więź łącząca ojca i syna. O tym jest ta powieść. Obaj są dla siebie najważniejsi, cicha matka pozostaje gdzieś w cieniu. Nawet kiedy umiera, dzieje się to w sposób niemal niezauważalny. Jakby wyszła do swoich codziennych zajęć i zaraz miała wrócić. Życie ojca zaczęło się naprawdę, kiedy dowiedział się, że wkrótce będzie miał dziecko. Potem z charakterystycznym dla siebie uporem walczył o jego zdrowie, wykształcenie, a wreszcie odpowiednie uczczenie jego powrotu do domu, na wieś. Nie jest to bliskość wylewna, nie wyraża się w słowach, ale w stałym poszukiwaniu siebie. Takim symbolicznym miejscem, w którym najpierw ojciec szuka chowającego się na drzewie syna, a po latach syn będzie szukał ojca powoli osuwającego się w demencję, jest właśnie ów tytułowy nagi sad. Sad niewielki, w którym trudno się zgubić, a jednak obaj muszą się w nim stale na nowo szukać. Podskórnym pytanie, jakie odczytuję w tej powieści, brzmi, czy syn sprostał oczekiwaniom ojca. Czy go nie zawiódł? Może gdyby był równie jak on uparty, zostałby w mieście? Ale czy każdy musi?

"Nagi sad" na pewno nie jest moją ulubioną książką Myśliwskiego, ale cieszę się, że mogłam ją przeczytać. To prawdziwa przyjemność ponownie spotkać się z prozą pisarza. Jeśli ktoś nie zna dotąd jego twórczości, niech zacznie od "Widnokręgu", potem w dowolnej kolejności "Traktat o łuskaniu fasoli" i "Kamień na kamieniu" (to moje top trzy), a później kolejne. Przede mną jeszcze "Ostatnie rozdanie" i "Pałac". 

Popularne posty