Saša Stanišić "Skąd"

Chociaż literatura bałkańska pozostaje w zasięgu moich

zainteresowań, nie od razu sięgnęłam po książkę "Skąd" Sašy Stanišića, niemieckiego pisarza o bośniackich korzeniach (Książkowe Klimaty 2022; przełożyła Małgorzata Gralińska). Moją czujność wzbudziła, kiedy znalazła się wśród nominowanych do Angelusa, nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej, a kiedy ją zdobyła, postanowiłam wreszcie po nią sięgnąć. Napisałam, że autor jest niemieckim pisarzem o bośniackich korzeniach, bo taką informację można znaleźć na stronie Angelusa, ale tak naprawdę problem jego tożsamości jest mocno skomplikowany i między innymi o tym opowiada jego książka określana, na tej samej stronie, jako bardzo biograficzna powieść. Czy rzeczywiście jest to powieść można mieć wątpliwości nawet, jeśli przyjmiemy, że nie dostajemy historii życia autora opowiedzianej jeden do jednego. Jak jest w rzeczywistości, trudno powiedzieć. Nie udało mi się znaleźć żadnego wywiadu z Sašą Stanišićem. Mniejsza o to - powieść czy nie powieść, autobiograficzna w stu procentach czy tylko częściowo nie ma znaczenia. Tak czy inaczej po "Skąd" naprawdę warto sięgnąć.

Muszę jednak przyznać, że nie od razu było mi z tą książką po drodze. Może dlatego, że początkowo czytałam z doskoku, nie mogłam poświęcić jej więcej czasu, a może musiałam przyzwyczaić się do jej formy? Do sposobu opowiadania? Bo czasem dostajemy coś w rodzaju krótkich opowiastek o członkach rodziny, szkolnych kolegach, zdarzeniach z przeszłości dalszej lub bliższej, czasem konkretne informacje autobiograficzne, czasem jakieś rozważania dotyczące tożsamości autora? narratora?, a czasem dłuższe partie układające się w większą całość. Wątki rodzinne przeplatają się ze wspomnieniami o doświadczeniach nastolatka, który musi odnaleźć się w całkiem nowej rzeczywistości, który został brutalnie wyrwany ze swojego bośniackiego życia i razem z mamą, Boszniaczką, ale nieidentyfikującą się religijnie, przedzierał się przez liczne granice do Niemiec. Ojciec, Serb, został jeszcze ze swoją matką przez jakiś czas w Višegradzie, bośniackim mieście nad Driną, i dołączył do rodziny pół roku później. Mieszają się czasy i bohaterowie. Dopiero po jakimś czasie książka wciągnęła mnie tak bardzo, że trudno było mi się od niej oderwać. Dałam się jej porwać, unieść i mocno ją przeżyłam.

Autor meandruje pomiędzy różnymi tematami. Jednym z nich jest doświadczenie nastolatka wyrwanego ze swojego świata i przeniesionego w miejsce, gdzie wszystko musi zaczynać od nowa. Pisze o degradacji ekonomicznej, ciasnym mieszkaniu, życiu w gorszych dzielnicach zamieszkiwanych przez imigrantów z różnych krajów. O towarzyszącym temu wstydzie, który nie pozwalał mu zapraszać do domu szkolnych kolegów.  O tym, jak szybko zrozumiał, na ile ważna jest znajomość języka i wykształcenie, bo tylko to pozwalało mu dorównać do niemieckich kolegów. Opowiada o dyskryminacji, której doświadczali tacy jak on. Zbieraliśmy przypadki dyskryminacji niczym pieczątki w schroniskach. Ale nie narzeka. Oparciem dla niego byli nie tylko rodzice i inni krewni, ale także grupa kolegów poznanych w szkole, też imigrantów z różnych stron. To dzięki nim dobrze wspomina tamten czas. Dlatego nigdy nie doświadczył tak głębokiej samotności jak Maryam Madjidi, autorka "Lalki i Marksa", o której pisałam poprzednio. Znacznie gorszą sytuację mieli jego rodzice, ludzie wykształceni, którzy po trzydziestce musieli zaczynać życie od nowa, pracować ciężko fizycznie, byli wykorzystywani przez pracodawców, a jednocześnie  robili wszystko, aby on miał lepiej. Przyznaje, że w tamtym czasie nie zdawał sobie sprawy, czego naprawdę doświadczali i z ogromu ich wyrzeczenia, bo nigdy się nie skarżyli. On parł do przodu i dzięki nim mógł prowadzić życie beztroskiego nastolatka. Zastanawia się, co było kluczem do jego sukcesu, do tego, że jemu się udało, że nie został deportowany do Bośni, kiedy wojna się skończyła, a taki los spotkał wielu jego krewnych, że ostatecznie ma dobre, ułożone  życie. Dochodzi do wniosku, że oprócz szczęścia do ludzi, którzy w różny sposób mu pomogli, ważne było jego nastawienie - nigdy nie fetyszyzował swojego pochodzenia, narodowej tożsamości, zawsze próbował przynależeć do jakiejś grupy, szukał najmniejszego wspólnego mianownika. Tak o tym pisze, przyglądając się sobie z dystansu.

... jest chłopakiem z Bośni, który w winnicach u stóp Emmertsgrund uczy się niemieckiego od pewnej dziewczyny. Znacznie później uzmysłowi sobie, że przypadkiem stał się chłopcem z Heidelbergu. Zrządzenie losu nazwie szczęściem, a miasto - swoim Heidelbergiem.

Kolejny temat to powroty, już po wojnie,  do rodzinnego miasta, do babci, która tam została. Z jednej strony, oprócz niej, łączą go z tym miejscem wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa i rodzinne korzenie. Z drugiej nie jest to już jego miasto. Na wszystkim cień położyła wojna.

W Višegradzie nie ma już dla mnie prawie żadnych beztroskich miejsc. Prawie żadnych wyłącznie osobistych wspomnień. Niemal każde pojawia się z dopiskiem, z przypisem o sprawcach, o ofiarach i okrucieństwach, które się tam rozegrały. To, co kiedyś tam odczuwałem, wymieszało się z tym, co wiem o konkretnym miejscu.

W 1996 roku podczas mojej pierwszej wizyty w  Višegradzie po zakończeniu wojny, miasto było pełne ludzi i rozpaczy, brutalne i bezrobotne. Nie wróciłem, znalazłem się po raz pierwszy w nowym miejscu.

Podobnie na miasto, które stało się cieniem dawnego siebie, patrzy jego matka. Te odczucia potęgowane są przez towarzyszący jej lęk i napięcie, których źródłem jest jej pochodzenie. To przecież stąd uciekła z powodu grożącego jej śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Dostrzega apatię zniszczenia, na wpół załatwione sprawy, nepotyzm, upadek, wieczny mrok, wieczne wczoraj. I czuje nienawiść.

Jego powrotom towarzyszą wyrzuty sumienia. Bo wprawdzie nie miał lekko, ale nie przeżył wojny jak jego koledzy stamtąd, a dziś może śmiało powiedzieć, że u niego wszystko w porządku, kiedy oni narzekają, jak źle im się wiedzie.

Osobny ważny temat, który przeplata się przez całą książkę, to opowieść o babci, matce ojca, która powoli popada w demencję. Jak zapewnić jej opiekę, kiedy nikt  z rodziny nie mieszka na miejscu? Przejmująca jest ta historia bliskiej osoby, która coraz częściej  nie jest już sobą, traci pamięć, staje się coraz słabsza, nie radzi sobie z codziennością. 

Babcia składa się z pustych miejsc - niedokończonych zdań i zgubionych wspomnień ...

Na koniec chcę wspomnieć jeszcze o krótkim, ale niezwykle przejmującym fragmencie. Nie od razu zorientowałam się, że dotyczy autora i jego matki. To zapisana w kilkunastu zdaniach, w trzeciej osobie skondensowana historia ich tułaczki, kiedy po ucieczce z Bośni usiłowali się dostać do Niemiec. Obok toczy się normalne życie, a oni obciążeni bagażem, skrajnie wyczerpani, głodni, niewyspani wędrują, często na piechotę, próbując przekroczyć kolejną granicę. To wszystko zapisane tak bezosobowo, z dystansu, w wielkiej kondensacji zrobiło na mnie niezwykłe wrażenie. Te wspomnienia prowokują migranci, których spotyka w swoim rodzinnym mieście i jego okolicach.

Myślę o uchodźcach w lasach, pod mostem w Višegradzie. Bałkańskie szlaki prowadzą ich przez miejsca, z których my uciekaliśmy. Otwieram okno. Jestem tu z własnej woli.

Maryam Madjidi "Lalka i Marks"

Lektura "Lalki i Marksa" Maryam Madjidi (PIW 2018; przełożyła

Magdalena Pluta) to efekt tegorocznego Festiwalu Conrada, który jak co roku wyjął mi tydzień z życia, na co nie narzekam. Byłam na spotkaniu z tą irańską pisarką i zaciekawiła mnie na tyle, że natychmiast kupiłam jej książkę. Urodziła się w Teheranie w roku 1980, a kiedy miała sześć lat, jej rodzice z powodów politycznych zdecydowali się wyjechać do Francji. O swoich doświadczeniach migranckich opowiadała w czasie festiwalowego spotkania i o tym jest jej powieść uhonorowana w roku 2017 Nagrodą Goncourtów za debiut. 

Muszę powiedzieć, że w trakcie lektury towarzyszyły mi mieszane uczucia. O tym za chwilę, a na początek chciałabym podzielić się wątpliwościami, czy rzeczywiście tę książkę można nazwać powieścią. Wydaje mi się, że w tym wypadku trzeba mocno rozciągnąć kryteria tego epickiego gatunku. Czym więc, według mnie, jest "Lalka i Marks"? Skrzyżowaniem wspomnień i eseju.  Od razu zaznaczam, że nie traktuję tego w kategorii zarzutu. Zresztą kupując książkę i zabierając się za jej lekturę, mniej więcej tego się spodziewałam. Właściwie dopiero teraz, sprawdzając datę wydania i nazwisko tłumaczki, ze zdziwieniem stwierdziłam, że trafiła do szufladki powieść. Jeśli jednak ktoś oczekuje takich tradycyjnych, potoczystych wspomnień kipiących od rozmaitych anegdot, zawiedzie się. I to także w moim przypadku nie jest zarzutem. Bo Maryam Madjidi w "Lalce i Marksie" przeprowadza wiwisekcję kondycji imigranta. Przyglądając się sobie trochę z dystansu, analizuje swoją żmudną drogę od momentu wyjazdu z Teheranu do osiągnięcia kondycji, w jakiej się znajdowała, pisząc swoją książkę. Najpierw konfrontuje swoje teherańskie dzieciństwo z dzieciństwem spędzonym w Paryżu, potem bada proces kształtowania siebie jako osoby zawieszonej między Iranem, a Francją. Szuka odpowiedzi na pytanie - kim jestem? Ile we mnie Persjanki (takiego terminu używa), a ile Francuzki? I czy kondycja kogoś, kogo ukształtowały dwa języki i dwie kultury, kogoś, kto musiał zderzyć się z dorastaniem w nowym kraju i w nowym, zupełnie obcym, środowisku, jest godna pozazdroszczenia? Często wyobrażamy sobie, że czyjaś wielokulturowość to tylko wartość. Przyznaję, że i mnie nie było obce takie myślenie. Tymczasem Maryam Madjidi pokazuje, jakimi cierniami okupiona jest ta droga. Myślę, że inaczej mogą odczuwać to osoby, których wielokulturowość nie jest wynikiem migracji, ale faktu, że ich rodzice pochodzą z różnych krajów.

Analizując swoją drogę, najpierw pokazuje bolesne paryskie dzieciństwo. Przede wszystkim utratę wygodnego teherańskiego życia. Bo choć na te sześć lat spędzonych w Teheranie przypadł okres rewolucji po dojściu do władzy Chomeiniego, protestów, w które zaangażowani byli jej rodzice, wojny irańsko-irackiej, to w jej wspomnieniach na pierwszy plan wysuwają się dziecięce zabawy, wygodny dom, wielka rodzina, ukochana babcia, zapachy, smaki ulubionych potraw. Najbardziej dojmującym doświadczeniem tamtego okresu była konieczność dzielenia się wszystkim i oddawania zabawek biedniejszym dzieciom sąsiadów, co wymuszali na niej jej rodzice o silnie lewicowych, marksistowskich poglądach. Tymczasem w Paryżu czekały na nią kawalerka z toaletą na korytarzu na szóstym piętrze mieszczańskiej paryskiej kamienicy. To piętro dobitnie uświadamiało jej gorszy status rodziny. Aby na nie dotrzeć, mijała drzwi do zamożnych mieszkań na niższych kondygnacjach. Tam wszystko było inne, lepsze, eleganckie, a na schodach leżał dywan, którego nie było już na piętrze piątym i szóstym. Do tego dochodziły bariera języka i różnice kulturowe, które oddzielały ją od rówieśników, czyniąc dzieckiem samotnym, żyjącym w pustce. Dalej - strach przed ośmieszeniem, szkolne francuskie jedzenie, którego nie znosiła, rasistowskie docinki i fakt, że dla postronnych była po prostu imigrantką niekojarzoną z jej perską, irańską kulturą, tylko wrzuconą do jednego worka z innymi. Długo czuła się podwójna - perska w domu i francuska w szkole, przy czym ta francuskość została jej urzędowo narzucona. Zrobimy wszystko, żebyś jak najszybciej była taka jak my, wtedy będzie ci u nas dobrze. Najpierw był bunt, przejawiający się w rysowaniu koszmarnych rysunków, milczenie w szkole, a potem walka o akceptację i dorównanie do francuskich rówieśników. Aby to osiągnąć musiała zniszczyć swój perski język i posiąść nowy, francuski. Zrobiła to z wielką gorliwością.

Chcę być jak oni: zwyczajna, normalna, francuska. To tam toczy się życie. Tutaj czuć nędzę i wykluczenie. 

Owo tam to zwyczajna klasa w szkole, którą dzieliła z tym tutaj, czyli klasą wyrównawczą, do jakiej we francuskich szkołach uczęszczają przez pewien czas dzieci imigrantów. Pogardzała nimi, bo przypominali jej, że dla Francuzów jest taka sama jak oni.

Oni wyciągali do mnie lustro, w którym nie chciałam się przeglądać.

Gorzko wypowiada się o tym systemie.

Wyciera się nas, czyści, zawsze we francuskich wodach, by wyprać naszą pamięć i tożsamość, a kiedy jest już czyściutka, nieskazitelna i puściutka w środku, pora na zadośćuczynienie - spotkał cię wielki zaszczyt, jesteś już u Francuzów, spróbuj stanąć na wysokości zadania.

... akceptuję, że będziesz u mnie, ale pod warunkiem, że się postarasz być taki jak ja. Zapomnij, skąd pochodzisz, tutaj to już bez znaczenia. 

Potem we wczesnej młodości nastąpił etap, kiedy z jednej strony drażniło ją, że ludzie zwracali uwagę na jej perskość, niektórzy z zazdrością, podziwem, inni z pogardą, z drugiej sama lubiła tym grać, otaczać się romantycznym nimbem inności, tajemnicy. Jednocześnie zaczęło ją uwierać, że nakłada na siebie maskę romantycznej uchodźczyni. Nadal szukała swojej drogi, samej siebie. Ten proces zaczęła od odzyskiwania języka perskiego. Tym razem była to jej świadoma decyzja, nagle poczuła, że tego chce. Zachowała go, ale tylko w mowie, prawie w nim nie pisała i nie czytała. Językowi poświęca autorka sporo miejsca. Pisze o tym, jak w jej paryskim dzieciństwie toczyła się między nią, a rodzicami, szczególnie ojcem, walka o język. Ona chciała wyprzeć z siebie perski, bo ją odróżniał, był synonimem gorszości, oni chcieli, żeby posługiwała się nim na równi z francuskim. Jednocześnie, jak wiele imigranckich dzieci, była przewodniczką rodziców w nowym języku, bo zaczęła posługiwać się nim swobodnie, załatwiała w ich imieniu sprawy urzędowe.

Ciekawym doświadczeniem był pierwszy powrót do Iranu, kiedy miała dwadzieścia trzy lata. Zachłysnęła się swoją ojczyzną na nowo, nawet chciała zostać. Szybko jednak zrozumiała, między innymi dzięki babci, że we Francji stała się wyzwoloną kobietą i nie umiałaby już żyć w kraju dzieciństwa. Tak o tym pisze:

Omal nie straciłam głowy. Poślizgnęłam się na swojej tożsamości. Przewróciłam się.

Potem przyjeżdżała do Teheranu wielokrotnie, a po powrocie do Francji zawsze odczuwała ulgę.

Iran wyzuty z moich wyobrażeń i idealizacji, stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Francji nigdy nie idealizowałam.

Mimo to ciągnie ją tam obowiązek, poczucie winy wobec współplemieńców, którzy muszą znosić irański reżim, tęsknota za rodziną, szczególnie starszym pokoleniem. Ma świadomość, że w czasie  kolejnej wizyty kogoś może już brakować. Maryam Madjidi na własnym przykładzie pokazuje całą paletę odczuć, jaka towarzyszy imigrantom. Wszystko to rozłożone na czynniki pierwsze, dokładnie zanalizowane jest naprawdę ciekawe. 

Ale obiecywałam, że wyjaśnię, jakie mam do książki zastrzeżenia. Najpierw o tym, co mnie drażniło. Momentami udziwniona forma - posługiwanie się językiem przypowieści. Ot, choćby utrzymana w takim tonie rozmowa narratorki z językiem irańskim spotkanym na ławce. Egzaltacja w warstwie językowej, która od czasu do czasu daje o sobie znać. Jest i rozczarowanie. To Marks w tytule. Brakuje mi opowieści o doświadczeniu rodziców, którzy w Iranie byli radykalnie lewicowi. Mało jest o tym, co się stało z tą ich lewicowością we Francji. Czy wrzuceni do jednego worka z innymi imigrantami wyzbyli się jej? Czy przestała być dla nich ważna, bo zaczęła ich określać imigranckość nie ona? O ile mnie pamięć nie myli, w czasie spotkania pisarka więcej na ten temat mówiła.

Urszula Honek "Białe noce"

O zbiorze opowiadań Urszuli Honek "Białe noce" (Czarne 2022)

było głośno od chwili, kiedy książka się ukazała. To jej debiut prozatorski, wcześniej wydała trzy tomiki poetyckie. Od początku zastanawiałam się, czy po niego nie sięgnąć, ale widocznie imperatyw nie był aż tak silny. Tymczasem "Białe noce" zostały nominowane do Paszportu Polityki, dostały prestiżową Nagrodę Kościelskich, a wreszcie Nagrodę Conrada za debiut prozatorski. Dopiero jednak rekomendacja koleżanki i jej zachwyt nad książką Urszuli Honek sprawiły, że postanowiłam przeczytać. Połknęłam w dwa popołudnia i ja też się zachwyciłam, chociaż nie jest to książka przyjemna. Na pewno nie dla tych, którzy szukają w lekturze pociechy, których książka ma otulić (brrr, nie cierpię tego określenia), nie zrobi się po niej miło, nie wprowadzi w dobry nastrój. Muszę przyznać, że kiedy czytałam ją w niedzielne, ciemne już, popołudnie, to w pewnym momencie przeszedł mnie dreszcz. Czego się bałam? Powiem wprost - myśli o śmierci. Bo ten zbiór opowiadań wokół niej krąży. 

To opowieści powiązane wspólnym miejscem, z Beskidu Niskiego. Ich centrum jest wieś Binarowa i jej okolice - sąsiednie miasteczko, pobliskie wioski. Akcja meandruje pomiędzy latami. Szybko orientujemy się, że chociaż każde z opowiadań ma innego wyrazistego bohatera, który czasem przemawia swoim głosem, a czasem wyręcza go trzecioosobowy narrator, to większość z nich pojawia się w kolejnych opowieściach. Okazują się czyjąś siostrą lub czyimś bratem, córką albo synem, a przynajmniej sąsiadem. Raz są młodsi, raz starsi, tu chronologia nie ma znaczenia. Wielu z nich umarło, zginęło, odebrało sobie życie, ktoś zajrzał śmierci w oczy, ale jej się wywinął. O czym myślała młoda dziewczyna, wchodząc do wody z kieszeniami pełnymi ciężkich kamieni? O czym myślał mężczyzna, który się powiesił? Co czuły dzieci, które spłonęły w pożarze? Te pytania wracają niczym mantra, jakby ci, którzy je zadają, byli śmierci ciekawi, jakby ich samych przyciągała. A może chcą po prostu zrozumieć, dlaczego ich sąsiadka czy sąsiad, osoby, które znali, nagle zdecydowali się ze sobą skończyć? A może boją się śmierci? Albo pustki po niej?

Jak ktoś mówi, że drugi raz chciałby przeżyć całe życie, to ja mu nie wierzę. tak tylko gada, bo się boi, że jak umrze, to się okaże, że nic tam nie ma albo w piekło trafi, w sam środek pożaru.

Dlaczego kobietę sprzedającą w piekarni znaleziono martwą na brzegu rzeki u stóp urwiska? Skoczyła? Poślizgnęła się na wąskiej ścieżce? Ktoś jej pomógł? Nie, nie są to opowiadania kryminalne, a jeśli to horror, to taki codzienny. Te śmierci nie zdarzają się przecież w jednym czasie. Ot, zwyczajnie, przecież ludzie umierają. 

Innym tematem tych opowieści jest samotność, marzenie o szczęściu, takim codziennym, najczęściej u boku drugiego człowieka. Czasem o lepszym życiu, które daje kontakt z książką, wykształcenie albo chociaż wyjazd gdzieś trochę dalej. Ale i to rzadko się udaje. Najczęściej wracają, dusząc w sobie tajemnicę niepowodzeń, która tak jak śmierć rozpala ciekawość najbliższych i sąsiadów. A może ich los naznaczyła trauma wojny? Taka, która odbija się w kolejnych pokoleniach? Tych, które nawet jej nie doświadczyły? Jest właściwie tylko jedno opowiadanie, "Anielka", które w dość aluzyjny sposób odnosi się do wojny. Jakieś inne, najbardziej oniryczne, niekonkretne, jakby lament albo ludowa przyśpiewka. Trochę płynne, a trochę kanciaste, drażniące, niedające spokoju. We wspomnieniach narratorki wracają wszystkie okrutne zdarzenia, o jakich, być może mimochodem, wspominali dziadkowie i rodzice. I wszystkie jej dziecinne troski, lęki i rozczarowania. Może to w wojennych losach tej rodziny, a szczególnie dziadka, należy dopatrywać się źródła niepokoju, jaki towarzyszy bohaterom, jaki rozpościera się nad tą okolicą? 

Był dobrym człowiekiem, tak mówi pani Owczarowa. Niemców gonił z widłami, a potem razem pili wódkę. Dla niepoznaki. Dla poznaki wkładał ciężki kożuch i szedł przed siebie szukać małych rudych główek, koślawych nóżek i wypchanych od pieniędzy worków. (...) Dziadek zatacza się od wiatru i jarzębinówki, którą znalazł w stodole, gdzie nie palono ludzi, tylko małe ryże główki. Ahoj, kapitanie! Dziesiąty grudnia, pora łapać dzieci! Idzie przed siebie, bo mrozy mu niestraszne. Ma grube buty wypchane gazetami i czapę z baraniego futra.

Ilu jeszcze było takich dziadków? Może stąd to milczenie, te samotności, nieudane życia? Więcej w tych opowiadaniach niedających spokoju pytań niż odpowiedzi. W każdym razie to nie pozwala o sobie zapomnieć, drażni swoją odmiennością i prowokuje do myślenia.

Kończy się jak modlitwa wypowiadana przez małą narratorkę.

Zabierz nas, Panie Boże. Ześlij deszcz, niech ugasi, co dziadek zapalił. Niech tatko wstanie z rowu, choć już od czterech dni w nowych skarpetkach i butach nie wstaje. Niech mamcia odda nową boazerię ryżym, bo jeszcze nieokopcona, a im się przyda na wczasach. (...) Niech babcia odda rysunek małej Iritce, która nadaje jej we znakach, że wsiadła do pociągu. Niech Mateuszek nie zdycha, choć mu powiedziałam, żeby zdechł, gdy Burkowi uciął siekierą kawałek ogona. Niech następna świnka nie wisi jak święty Andrzej, tylko pojedzie w dalekie kraje, gdzie krokodyle lubią daktyle, a osy kokosy. Niech konik na karuzeli nie kręci się za kilo wiśni trzy minutki, tylko minutek piętnaście. (...) Niech pani Zosia wyciągnie razem z nami ręce do nieba i przestanie się bać piorunów, choć strach wielki jak dom.

Ale odwrócić przeszłości się nie da, więc może ta modlitwa odwróci przynajmniej zły los? 

Jeszcze jedną bohaterką opowieści Urszuli Honek jest przyroda, która buduje nastrój. Piękna za dnia, wiosną i latem, groźna i tajemnicza, gdy zapada zmrok, nieprzyjazna zimą.

Co wieczór, gdy zamknę furtki, gdy poukładam w komórce porozrzucane motyki i grabie, to czy zimno, czy deszcz, czy wiatr albo zaduch przystaję w progu i patrzę, jak ciemność zabiera wszystkiemu kształty.

Sady otaczające stare, chylące się ku upadkowi domy, rzeka, która daje latem ochłodę, ale która potrafi być groźna, wzgórza, pola - w takim miejscu toczą się te opowieści. Opowieści bez happy endu.

- Życie nie jest miłe - tak im powiedziałam.

Te słowa mogłyby być mottem całego zbioru.

Ale przede wszystkim trzeba się w te opowiadania zanurzyć i je smakować, bo są pięknie napisane.

Kateryna Babkina "A pamiętasz, mamo?"

Najnowsza powieść ukraińskiej pisarki Kateryny Babkiny "A

pamiętasz, mamo?" (Warstwy 2023; przełożył Bohdan Zadura) to jedna z pierwszych książek, zwłaszcza beletrystycznych, które zostały napisane już po wybuchu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę i bezpośrednio się do niej odnoszących. Wiele ukraińskich pisarek i wielu pisarzy zamilkło, potem zaczęła się pojawiać poezja, teraz błyska raczej coś z non fiction. Wydaje mi się, że nie słyszałam o żadnym innym ukraińskim tytule powieści czy zbioru opowiadań, które powstały  już po 24 lutego 2022 roku, odnosiły się do doświadczeń tego etapu wojny i zostały w Polsce wydane. 

Zanim przejdę do samej książki, kilka słów o pisarce. Jej znakomity zbiór opowiadań "Nikt tak nie tańczył jak mój dziadek" dostał dwa lata temu (2021) Angelusa, czyli przyznawaną we Wrocławiu literacką nagrodę dla pisarek i pisarzy z Europy Środkowej. Przyznam, że nie od razu po niego sięgnęłam, tu dała znać o sobie moja niechęć do opowiadań. Była to jedna z tych książek ukraińskich, na którą rzuciłam się w ramach zacierania białych czytelniczych plam po wybuchu wojny. Zachwyciła mnie całkowicie i odtąd postanowiłam za twórczością  Kateryny Babkiny podążać. Wcześniej ukazał się w Polsce jeszcze jeden zbiór opowiadań, tomik poezji i krótka powieść "Sonia", którą zamierzam przeczytać. Pisarka razem z Tamarą Dudą ("Córeczka") i Hałyną Kruk (zbiór opowiadań "Ktokolwiek, tylko nie ja" - czytałam, nie napisałam, warto sięgnąć) była gościnią tegorocznego Festiwalu Conrada, a ja oczywiście nie mogłam ominąć ich bardzo ciekawej dyskusji. Tyle tytułem wstępu, a teraz czas przejść do książki.

"A pamiętasz, mamo?" to pozycja krótka, niecałe dwieście stron - autorka najwyraźniej lubi kondensować treść, bo jej poprzednie książki też nie grzeszą objętością. To powieść napisana w formie listów do mamy. Pisze je nastoletnia dziewczyna, raczej licealistka, która w jakiś czas po wybuchu wojny trafia ze swoją kilkumiesięczną przyrodnią siostrą, Iwanką, do ojca od dawna mieszkającego w Wiedniu. Po rozwodzie rodziców miała z nim wielokrotnie kontakt, odwiedzała go, spędzała z nim wakacje. Niemniej jednak nie dzielili codzienności, a ich więź nie była bardzo głęboka. Więcej w niej tego, co daje rodzic widujący swoje dziecko głównie z doskoku, czyli rozpieszczania, prezentów, wspólnych podróży. 

Ojciec narratorki jest człowiekiem, który w Wiedeń już wrósł, dobrze mu się powodzi, a posiadanie pieniędzy najwyraźniej ma dla niego znaczenie - narratorka lubi ironicznie podkreślać, że kupując coś dla niej czy dla Iwanki, wybrał oczywiście najdroższy model. Mieszka w dobrej dzielnicy w dużym mieszkaniu, wiele potrafi załatwić, jest zaradny. Żyje życiem singla, chociaż na horyzoncie majaczy jego partnerka, pewnie już któraś z kolei. Jego pobieżna charakterystyka może zniechęcać, ale ja czuję do niego sympatię. Mnie kojarzy się raczej z takim niebieskim ptakiem, może trochę Piotrusiem Panem niż z nowobogackim. Jako że znakomicie ogarnia rzeczywistość, kiedy trafia razem ze swoją córką do punktu pomocy uchodźcom ukraińskim, w którym ona od czasu do czasu pomaga, natychmiast dostrzega wszystkie jego słabe punkty i bezinteresownie angażuje się w ich naprawienie. 

Teraz, kiedy znaleźli się w tych nieoczekiwanych dla siebie okolicznościach i nie wiadomo, jak długo to potrwa, muszą budować swoją więź na nowo, a jest to tym trudniejsze, że przecież narratorka to wojenna uchodźczyni. Została wyrwana ze swojego dobrego, też zamożnego, życia (właśnie miała z matką, Iwanką i ojczymem Orestem lecieć na Malediwy, gdy wybuchła wojna), w dodatku przywiozła ze sobą niemowlę, o którego istnieniu jej ojciec nie miał pojęcia. Była żona nie musiała mu się przecież spowiadać ze swojego nowego życia, kontaktowali się tylko w sprawach wspólnej córki. Kto ma się Iwanką teraz zajmować? Nieoczekiwane tragiczne zdarzenia zaskoczyły wszystkich, wszystkim zburzyły codzienność. Jemu wygodną rutynę, narratorce wywróciły świat. Jak się mają w tym odnaleźć? Co tak naprawdę przeżyła? Na pewno doświadczenie drogi spod Kijowa do Lwowa, potem do granicy austriackiej, gdzie odebrał ją ojciec. 

Nie wiem, czy jestem taka jak on, ale wtedy na granicy przez chwilę czułam, że toczymy ze sobą pojedynek jak równy z równym. Co prawda ja miałam zajęte ręce, za to on w ogóle nie był przygotowany na taką sytuację, bo przecież na coś takiego nie da się przygotować.

Nikt teraz nie wie, jak z wami postępować. Ani specjaliści, ani zwykli ludzie, ani ci, którzy was kochają. Jak postępować z tym, co przeżyliście, co widzieliście, i z tym, co myślicie. Z tym, co, gdzie i jak was złamało. I bez tego nie wiadomo, jak robić z nastolatkami, ale co robić z wami - nikt nie ma najmniejszego pojęcia.

Każdy list zaczyna się od tytułowej frazy: A pamiętasz, mamo? Potem następują albo wspomnienia przedwojennego życia, albo opowieści o tym, co dzieje się z narratorką w Wiedniu. Listy są pisane w lekkim tonie, początkowo odniosłam wrażenie, jakby narratorkę niewiele  z tego, co się stało, dotknęło. Gdyby nie kontekst znany od początku, można by pomyśleć, że nastolatka z zamożnego domu, której niczego nie brakowało ani nie brakuje, zamieszkała na jakiś czas z ojcem i relacjonuje mamie swój pobyt u niego. Coś niepokojącego do tej miłej, beztroskiej narracji mogłaby wprowadzać swoją obecnością Iwanka, niemowlę skądinąd wyjątkowo grzeczne, nienastręczające wielu problemów. No bo jak to? Matka wysłała kilkumiesięczne dziecko ze starszą siostrą do jej ojca? Dlaczego niby nastolatka miałaby się nim zajmować? Ale z drugiego listu dowiadujemy się, co i jak, więc się nie dziwimy. Potem zaczęło mnie zastanawiać, dlaczego narratorka zwracając się do mamy: A pamiętasz, mamo? opowiada jej o tym, co dzieje się w Wiedniu. Jak mama może to pamiętać, skoro jej tam nie ma? Z czasem śladów wojennych przeżyć uchodźczyń i uchodźców dostajemy coraz więcej. Narratorka chodzi najpierw sama, potem z ojcem, pomagać w punkcie z darami, o czym już wspominałam, no i przede wszystkim pojawia się Dawid. Kilka lat starszy, minęli się gdzieś w tłumie we Lwowie, potem na granicy austriackiej. Później wpadają na siebie w Wiedniu. Dawid jest dziwny, pojawia się i znika, milczy. Milczenie i dziwne zachowanie to wynik tego, co przeżył w czasie wojny. Jego historia, opowiedziana krótko, bez patosu, bez epatowania okrucieństwem, jest naprawdę tragiczna. Jeśli przyzwyczailiśmy się do tej wojny, to właśnie ona pozwala na nowo uświadomić sobie, ile nieszczęść się za nią kryje. 

Wielką zasługa Kateryny Babkiny polega właśnie na tym, że nie epatuje okrucieństwem i nie dostarcza łatwych wzruszeń. To raczej nie jest książka, nad którą się płacze. Z każdym kolejnym listem zdajemy sobie jednak sprawę, że coś tu nie gra. Że narratorka to nie  beztroska nastolatka, która nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji i spędza miły czas z ojcem w Wiedniu, a  ewentualne niedogodności wynikają tylko z tego, że ma pod opieką malutką siostrę. Zresztą ojciec szybko zatrudnia do pomocy przy Iwance sympatyczną Ukrainkę, Wirę. W końcu zaczynamy rozumieć, że ta beztroska, ten okrężny sposób pisania jest efektem wyparcia tego, co się zdarzyło, traumy, jaką bohaterka przeżywa. Wreszcie, znowu w sposób lakoniczny, bez epatowania nieszczęściem i okrucieństwem wojny, dowiemy się, co ją spotkało.

Jest więc ta powieść pisanym na gorąco świadectwem pierwszych miesięcy po inwazji. Doświadczeniem świeżym, także dla autorki. Jak oddać ten czas? Jak pisać o ludziach, zwłaszcza o dzieciach, ich matkach, osobach starszych, które zostały nagle wyrwane ze swojego świata? Musiały nagle porzucić wszystko i ruszyć w nieznane. Na jak długo? Jest to zarazem doświadczenie uniwersalne, bo przecież nie pierwszy raz, i niestety nie ostatni, ludzie zostają postawieni w takiej sytuacji. Powieść przypomina, że są takie zdarzenia i sprawy, na które nie mamy żadnego wpływu, które naprawdę nie od nas zależą i dlatego zadawanie sobie pytania: dlaczego? nie ma sensu.

I wiesz, co jej powiedziałam? Że w takim razie świat to kompletny chaos, a ona przyznała mi rację. I dodała, że negować tego w ogóle nie ma sensu, ale można nauczyć się nie cierpieć z tego powodu.  I że to, oczywiście, nie dotyczy nauki czy jakichś strategicznych decyzji, ale na co dzień lepiej zapomnieć o pytaniach "Dlaczego coś się stało?" ...

Mimo wrażenia lekkości stwarzanego przez bohaterkę książka Kateryny Babkiny pozostała we mnie i, jak to się ostatnio często mówi, nadal we mnie pracuje, nadal coś mi robi.

Popularne posty