"Fajny sezon", czyli Skvorecky wagi nieco lżejszej.

Przeczytałam "Fajny sezon" Josefa Skvoreckiego (wydawnictwo Twój Styl 1999; przełożył Piotr Godlewski) po "Przypadkach
inżyniera ludzkich dusz" i mój zachwyt dla czeskiego pisarza wcale się nie zmniejszył. Warto jednak, stopniując napięcie, poznać te powieści w odwrotnej kolejności. Po pierwsze w "Fajnym sezonie" poznamy lata gimnazjalne Dannego Smirzyckiego spędzone w Kostelcu, zaprzyjaźnimy się z jego kolegami, a zwłaszcza koleżankami. Po drugie "Przypadki ..." to książka ważniejsza, głębsza, poruszająca więcej problemów. Dla mnie przeczytanie "Fajnego sezonu" to ponowne spotkanie z powieściowymi przyjaciółmi i melancholijnym, górskim Kostelcem położonym u podnóża Czarnej Hory, która w obu powieściach odgrywa ważna rolę.

Akcja powieści rozgrywa się w ciągu niecałego okupacyjnego roku, kiedy ulubiony bohater (jednocześnie narrator) pisarza - Danny Smirzicki, uczeń jednej z wyższych klas gimnazjum (nie mylić z naszym współczesnym!) próbuje zdobyć niejedno dziewczęce serce. Prawdę mówiąc, nie tylko na sercu mu zależy. Każdy rozdział stanowi zamkniętą historię innego podboju. Nie są to jednak opowiadania. Wszystkie rozdziały łączy marzenie bohatera i rozpaczliwe, a zarazem niezwykle śmieszne, próby jego realizacji. Pozostajemy też w kręgu tych samych postaci: pięknych dziewczyn, ich rodzin, przyjaciół Dannego z jazzbandu i ze szkoły. Powoli zmieniają sie pory roku: od mroźnej zimy, przez wiosnę i lato, aż po melancholijną jesień.

To powieść o dojrzewaniu. Mimo że dla Dannego najważniejsze wydaje się zdobycie serca aktualnej ukochanej, to musi zmierzyć się z problemami, czasem drobnymi, czasem jednak poważnymi. Chcąc osiągnąć cel, często sam wpada we własne sidła, a potem musi jakoś stawić czoła na przyklad groźnemu i przebiegłemu panu radcy, ojcu pięknej Marii. Innym razem, trochę niechętnie (bo to niweczy jego plany osobiste), trochę przez przypadek, zdobywa się na patriotyczny czyn. Nieobce są mu szkolne kłopoty zwłaszcza z matematyką. I tak to co błahe, miesza się z tymco poważne i tragiczne. Problemy okupacyjne pojawiają się  mimochodemtaka jest wszak optyka osiemnastolatka. On zajęty jest swoimi rozterkami duchowymi, a tymczasem ktoś żeni się ze swoją ukochaną - Żydówkąniosąc jej w ten sposób ocalenie,  ktoś inny zostaje rozstrzelany. Danny dorasta, w czasie tego kilkumiesięcznego fajnego sezonu przekonuje się, że nie wszystko zawsze układa się tak, jakbyśmy chcieli.

I na koniec jeszcze trzy uwagi. Książka jest naprawdę śmieszna. Pełno tu nieporozumień, zaskakujących zwrotów akcji, dowcipnej autoironii narratora. Niezwykłą rolę odgrywa muzyka, zwłaszcza jazz i swing. Danny gra w amatorskim jazzbandzie. Znajdziemy tu długie, kunsztowne opisy koncertowych dźwięków, które często stanowią komentarz dla uczuć bohaterów. I wreszcie góry. Kostelec położony jest u stóp Czarnej Hory, niektórzy bohaterowie należą do klubu wspinaczkowego. Opisy górskich krajobrazów, Kostelca położonego w dolinie,  zasnutego górską i fabryczną mgłą dodają powieści Skvoreckiego melancholijnego uroku. Powieść pozornie lekka i przyjemna, ale pisana ze świadomością tego, że życie niestety zabawą bywa tylko czasami. Niech potwierdzeniem moich wywodów będą te słowa z powieści:
"Did you ever dream, lucky baby...- boleściwie wołałem w siną dal, ale nikt mnie nie słyszał -...and wake up... cold... in the dark..."

Niech żyje Skvorecky!!!

Josef Skvorecky dostał niedawno nagrodę Angelusa, więc trochę się o nim mówiło i pisało, ale gwar
już minął i pewnie znowu jego książki utoną w morzu innych, a szkoda. Przyznam, że sama odkryłam go parę miesięcy przed nagrodą dzięki "Przypadkom inżyniera ludzkich dusz" (Pogranicze 2009; przełożył Andrzej S.Jagodziński) i zostałam olśniona! Ta książka, w którą wgryzałam się początkowo wolno i z oporami, stała się jedną z moich ulubionych. Natychmiast rozpoczęłam poszukiwania innych, a napisał mnóstwo, ale nie jest to łatwe: wyszło u nas niewiele, a nakłady wyczerpane. Cóż, pozostaje allegro lub łut szczęścia, dzięki któremu mam na swoich półkach jeszcze dwie: "Fajny sezon" i "Dwa morderstwa w moim dwoistym życiu" (ta ostatnia czeka w kolejce do przeczytania).

Warto wspomnieć, że Josef Skvorecky od 1968 roku pozostaje na emigracji (mieszka w Kanadzie), ale pisze po czesku. Narratorem i bohaterem wielu jego powieści jest Danny Smirzicky, w którego losach można odnaleźć wiele podobieństw do losów pisarza. Tak jest też "W przypadkach inżyniera ...". To powieść sprzed trzydziestu lat, podejrzewam, że najważniejsza w dorobku tego autora.

Jej akcja na planie współczesnym toczy się w Toronto i okolicach - na jakimś kampusie uniwersyteckim, na którym wykłada narrator, głównie w środowisku  czeskich emigrantów, studentów literatury z różnych stron świata i wykładowców. Ale stale obecna retrospekcja sięga lat wczesnej młodości Dannego. W jego wspomnieniach wędrujemy do małego, położonego w górach czeskiego Kostelca w czasy przedwojenne, okupacyjne (głównie) i powojenne, zahaczamy też o Pragę. Poznajemy jego szkolnych kolegów, młodzieńcze miłości (trzeba przyznać, że Danny był niezłym kobieciarzem, serce miał pojemne, mieściło się w nim jednocześnie kilka pięknych koleżanek), robotników, z którymi pracował w czasie okupacji w kosteleckiej fabryce produkującej  części do rakiet, rodziców, sąsiadów, po prostu zanurzamy się w małomiasteczkowym środowisku.
Co stanowi o niezwykłym uroku i wartości tej książki? Jeśli ktoś jest miłośnikiem czeskiego kina, to być może już się domyśla. Przeskakujemy od humoru, od scen i dialogów tak śmiesznych, że czytając, śmiałam sie w głos, do spraw poważnych, momentami tragicznych, ale nigdy nie otrzemy się o patos, za to czasami miałam wrażenie dotknięcia spraw o wymiarze metafizycznym. Jest też smutek, łzy, nostalgia i melancholia. Sprawy błahe (choćby sercowe rozterki narratora) mieszają się z poważnymi (śmierć w stalinowskim więzieniu). To, co początkowo śmieszy (pożal się Boże konspiracja), nagle staje się całkiem serio (skutki tych niefrasobliwych działań). Spotkamy tu całe bogactwo przeróżnych typów ludzkich, barwne opowieści o ich losach. I nie muszę pewnie dodawać, że narrator wyrozumiale traktuje nawet najgorsze szuje. Śledzimy miłosne rozterki, życie okupacyjne i w czasach stalinowskich, emigracyjne swary, tęsknotę za ojczyzną. Obserwujemy oczami narratora zderzenie mentalności czeskiego emigranta z mentalnością kanadyjską, ale także inne widzenie świata przez starych i młodych. Jest też spora garść rozważań o literaturze (wszak narrrator naucza studentów).

Wskażę jeszcze na dwie istotne cechy tej książki: mieszanie czasu i języków. Zdarzenia na żadnym z planów (współczesnym i przeszłym) nie przebiegają chronologicznie. Narrator żongluje czasem, to po prostu swobodny strumień wspomnień: pisze o tym, co mu się akurat przypomni (rzecz jasna w pozornym chaosie tkwi jednak jakiś porządek, luki w opowieści są stale łatane). I języki. Odnajdziemy tu wszystko: język literacki, robotniczy, gwary, czeszczyznę zanglicyzowaną, zdania angielskie i wiele innych (krytycy podkreślają niezwykłe tłumaczenie Andrzeja Jagodzińskiego).
Nie należy zrażać się tym, że gubimy się wśród bohaterów i zdarzeń. To tak jak w życiu: zapominamy, potem ktoś nam o kimś lub o czymś przypomina. Należy tę powieść smakować codziennie, ale niespiesznie, a wtedy odkryjemy jej niezwykłe piękno i mądrość, a kiedy przeczytamy ostatnią stronę, pożałujemy, że to już (książka ma ponad osiemset stron!) i natychmiast zatęsknimy za bohaterami,którzy w międzyczasie stali się naszymi najlepszymi kompanami. Ale "Przypadki inżyniera ludzkich dusz" leżą sobie na półce i w każdej chwili można po nie ponownie sięgnąć.

Fascynujący i okrutny "Głód" Steva McQueena

Wreszcie udało mi się zobaczyć "Głód", jego premiera w moim ulubionym kinie przekładana była kilka razy, ale trudno się dziwić, skoro wykonano tylko sześć kopii. Dlaczego? Bo ten film jest zdecydowanie nie dla wszystkich. To chyba najokrutniejszy, najbrutalniejszy obraz, jaki kiedykolwiek widziałam. Reżyser opowiada autentyczną historię protestu (najpierw tak zwanego kocowego i brudowego - skazani odmawiają chodzenia w więziennych ubraniach i mycia się, a potem głodowego), jaki prowadzili bojownicy IRA w irlandzkim więzieniu w latach osiemdziesiątych za rządów Margaret Thacher.

W pierwszej scenie oberwujemy męskie dłonie zanurzone w czystej, białej umywalce. Mężczyzna moczy je starannnie dłuższą chwilę. Na dłoniach widoczne są rany. Egzema? Alergia? Skaleczenie? Ta scena powtórzy się jeszcze kilka razy. Dopiero później widz dowie się, skąd na dłoniach tego eleganckiego człowieka o twarzy sfinksa  stale jątrzące się rany. Nieskazitelna czystość pierwszej sceny stanowi kontrast dla brudu, który będziemy oglądać przez większą część filmu, dla smrodu, którego poczuć nie możemy, ale który możemy sobie doskonale wyobrazić, dla cierpienia i bólu zadawanego więźniom przez strażników, funkcjonariuszy państwowych. Takich kontrastów jest w filmie więcej. Zarośnięci więźniowie o długich, zmierzwionych włosach i brodach, chudych , bladych, poranionych ciałach, owinięci tylko w koce nagle przebierają się w cywilne ciuchy, aby udać się do czystej rozmównicy na spotkania ze swoimi bliskimi. Tu obie strony odegrają komedię pocieszania. Skazani udają, że wszystko jest w porządku, że dobrze im sie powodzi, a rodziny, że wierzą w ich zapewnienia. A może rzeczywiście nie zdają sobie sprawy, przez co muszą przechodzić ich synowie, mężowie, narzeczeni? Czy można wyobrazić sobie, jak traktowani są więźniowie przez kulturalnych Anglików? Przecież to nie jest więzienie hitlerowskie czy stalinowskie.

Anglicy (Brytole, tak pogardliwie nazywają ich Irlandczycy) pokazani są w tym filmie jak bezwzględni, zimni funkcjonariusze państwowi, precyzyjnie wykonujący swoje zadania strażników więziennych. Niewiele różnią sie od oprawców hitlerowskich, którzy po wykonaniu swojej pracy szli do domu, gdzie czekały na nich żony i dzieci. Podobnie jest i tu. Tylko młody policjant, który prawdopodobnie pierwszy raz bierze udzial w akcji tłumienia więziennego buntu, jest przerażony. Być może nawet współczuje nagim, bitym więźniom.

Paradoksalnie ukojeniem i wyzwoleniem od  bólu i poniżenia zadawanego przez strażników jest ból powolnej śmierci głodowej. Brudna cela o ścianach pomazanych kałem zostaje zamieniona na czyste łóżko w sterylnym szpitalu więziennym. Rany będące wynikiem przemocy zmieniają się w rany troskliwie opatrywane przez pielęgniarza. Teraz chude, cierpiące, umierające ciało głodujacego więźnia otoczone jest fachową atencją, troskliwością i delikatnoscią. I nie wiemy, czy jest to tylko zawodowy profesjonalizm czy też współczucie i miłosierdzie okazywane umierajacemu. Wszak twarz pielęgniarza okazuje się tak samo nieruchoma i nieprzenikniona jak twarz strażnika.

Film, chociaż niewątpliwie opowiada się po stronie Irlandczyków, pokazuje złożoność sytuacji. Protestujący więźniowie, tak brutalnie i nieludzko traktowani, sami zadawali ból, stosowali akty terroru. Teraz ofiary, na wolności  byli katami. Widz staje przed ważnymi pytaniami. Czy walka o wolność usprawiedliwia terror? Czy cywilizowane państwo może sięgać po przemoc w walce z terrorem? Kiedy narodziło się to zło? Wszak nie wolno nam zapominać o źródłach konflitu irlandzko - angielskiego (tu odsyłam do innego znakomitego filmu: "Wiatr buszujący w jęczmieniu" Kena Loacha). To pytania, które zadajemy sobie nie tylo przy okazji tego konfliktu. I jeszcze: czy można narażać życie swoje i innych dla idei? czy nie ma innej drogi? czy nie lepiej negocjować? czy ta świadomie wybrana śmierć głodowa to samobójstwo, a więc dla katolika grzech, czy też jest to morderstwo popełniane przez rządzacych?

Filmy irańskie - to naprawdę ciekawe!

Filmy to może trochę na wyrost napisane, chciałabym wspomnieć o trzech, które widziałam na przestrzeni kilku miesięcy: "Trzy kobiety w różnym wieku" Manijeh Hekmat, "Co wiesz o ELLy?" i "Perski Nowy Rok" Asqhara Farhadiego (ten ostatni w kanale filmowym Ale kino!).Wszystkie trzy warte polecenia i przede wszystkim zaskakujące. Czym? Mnie zdziwiły swoją europejskością, której jest tu zdecydowanie więcej niż spodziewanej egzotyki. Teheran pokazany w "Trzech kobietach" i "Perskim Nowym Roku" to miasto szerokich arterii, pełne ulicznego ruchu, sklepów, muzeów, uczelni, ciągłych rozmów przez telefon komórkowy, a kobiety noszą chusty i dżinsy, pracują, studiują i prowadzą samochody. "Nie, na film irański nie chce mi się iść." - usłyszałam od znajomego. Nic bardziej błędnego.

Na pewno ten rys europejskości wynika z opisu sportretowanego środowiska. Można by pewnie powiedzieć, że jest to irańska klasa średnia (o ile taka istnieje). Mamy tu konserwatorkę i jednocześnie specjalistkę od perskich dywanów, studentów, nauczycielkę i innych, których profesji nie poznajemy, ale domyślamy sie, że są to ludzie wykształceni, drobni przedsiębiorcy czy artyści.

Inne podobieństwo to pośpiech, ruch. Bohaterowie ciągle gdzieś się spieszą, przemieszczają samochodami, załatwiają coś, gadają przez komórki, kogoś szukająWędrujemy z nimi gwarnymi ulicami Teheranu, zaglądamy na korytarze uczelni artystycznej, jedziemy windą w wieżowcu, by wpaść do mieszkania niczym specjalnie nieodróżniającego się od naszych, jesteśmy w biurze jakiejś firmy, w parku miejskim, na wystawie. Dalej poruszane problemy: poszukiwanie własnej tożsamości, zazdrość, zdrada małżeńska (!), brak porozumienia, uczucia, kłamstwa. Nawet zabawy, którymi umila sobie weekendowy wypad nad morze towarzystwo z filmu "Co wiesz o Elly?", są nam doskonale znane: to  kalambury.

Ale jest w tych filmach oczywiście rys egzotyczny, który pokazuje irańską odrębność, szczególnie obyczajową. Objawia się ona na przecięciu tego, co miejskie, współczesne, młode i wykształcone, z tym, co na prowincji, starsze, proste. Z jedną z bohaterek "Trzech kobiet..." przemierzamy puste, bezkresne, górskie krajobrazy. Trafiamy do małych wiosek składających się z żółtych domków z gliny (?). Jestesmy świadkami okrucieństwa obyczajowego wobec kobiet (nieślubna ciąża). Inna bohaterka, sprzątaniem zarabiająca na własne wesele  ("Perski Nowy Rok"), ze zdziwieniem spogląda na życie wielkomiejskiej rodziny. Sama pochodzi z prowincji, nosi czador, we wszystkim słucha swojego narzeczonego, ale jednocześnie próbuje być samodzielna (pracuje, idzie do fryzjerki, nie konsultując tego z narzeczonym, co w pierwszym odruchu wydaje się jej oczywiste).

Kolejny problem to traktowanie kobiet. I nie myślę tu o mieszkańcach prowincji, ale o tych wykształconych, wielkomiejskich parach. Kiedy tylko pojawia się problem, kobietą się dosłownie pomiata. Krzyk, pretensje, a nawet przemoc fizyczna. I nie zawsze mile widziane jest to, że próbuje sama decydować o swoim losie lub pomóc innej kobiecie.

Filmy jak najbardziej warte polecenia i obejrzenia.

Bałkańska historia, czyli "Rzemiosło zabijania" Norberta Gstreina.

Właśnie skończyłam czytać powieść austriackiego pisarza Norberta Gstreina wydaną przez wydawnictwo Czarne. Właściwie sięgnęłam po nią zwabiona tematyką i informacją, że to świetny kryminał. Tymczasem książka z kryminałem nie ma nic wspólnego! Teraz myślę, że może pamięć mnie zawodzi i recenzent wcale nie pisał o kryminale? Ale tak stoi w moich notatkach. Nieistotne. Jest to historia krótkiej znajomości dwóch austriackich dziennikarzy (narratora, którego nie poznajemy ani z imienia, ani z nazwiska, i Paula) pracujących w hamburskiej gazecie. Zbliża ich dociekanie, kim właściwie był Allmayer, reporter wojenny, który relacjonował konflikt na Bałkanach i zginął na granicy z Kosowem latem 1999 roku. Co jeszcze oferuje czytelnikowi powieść? Zawikłane historie damsko-męskie. Książka dobra, ale nie wybitna, pewnie nie zagrzeje na trwałe miejsca w mojej czytelniczej pamięci.

Istotą tej powieści jest dociekanie prawdy o tym, co rzeczywiście przydarzyło się Allmayerowi, kiedy był reporterem wojennym na Bałkanach, ale przede wszystkim prawdy o ludziach. Kim są? Jakimi motywami się kierują? Co jest  maską, za którą się skrywają, a co ich prawdziwym ja? Są to poszukiwania kilkutorowe: nie chodzi tylko o wspomnianego Allmayera, reportera wojennego, ale i o Paula, który postanawia napisać powieść o nim. Także o Helenę jego chorwacką przyjaciółkę mieszkającą w Hamburgu. Czytając, miałam stale wrażenie zstępowania w głąb ludzkich dusz i umysłów, w głąb czasu i zdarzeń (metaforycznie i dosłownie, dzięki stale obecnej retrospekcji). Z każdym rozdziałem uchylane są kolejne zasłony, zza których wyłania się inna prawda o bohaterach. Nieustannie jednak zadawałam sobie pytanie: czy rzeczywiście ich poznajemy? Wszak oglądamy postacie zaludniające powieść oczami coraz to kogoś innego: byłej żony Paula, wdowy po Allmayerze, a także okrutnego Slavko, żołnierza wojny bałkańskiej.

Istotne są tu też pytania o pracę reportera wojennego, o granice tego, co robi, a także o motywy jego profesji. Czy to tylko chęć informowania czytelnika, czy też niezdrowa fascynacja wojną, jej okrucieństwami? A może poszukiwanie newsa, sensacji? A może chęć przeżycia czegoś mocnego? Przed podobnym, jakże niewygodnym, pytaniem postawiony zostaje czytelnik: właściwie dlaczego czyta książkę o wojnie? Czego w niej szuka? Czy nie ekscytacji przemocą?

Inny ważny wątek to powstawanie powieści: jak napisać książkę o prawdziwym człowieku? Ile ma być prawdy, a ile kreacji? Jaką senację wolno wykorzystać? Czy napisać można wszystko? Nawet jeśli prawda okazuje się zaskakująca i porażająca swoim okrucieństwem?

A oprócz tego pytania o wojnę bałkańską, a może o wojnę każdą. Kiedy jedni walczą, są okrutnie zabijani, a jeszcze wcześniej poddawani wymyślnym torturom, gwałceni, wypędzani ze swoich domów i wiosek, inni w tym samym czasie żyją  wygodnie na przykład w Hamburgu (Helena i jej rodzina). Ale czy spokojnie? Czy konflikt ich nie dotyczy? Nie zmienia? A cena emigracji?

Na przekór tematyce książka jest dość chłodna, tym bardziej przerażają rzucane z rzadka, jakby od niechcenia, króciutkie opisy okrucieństw.

Co jeszcze? Skomplikowane relacje międzyludzkie, nie tylko miłosne, ale takze przyjacielskie.

Amos Oz o sobie.

Ostatnio przeczytałam autobiografię Amosa Oza "Opowieść o miłości i mroku". Oz stał się jednym z moich ulubionych autorów od lektury "Mojego Michaela", do której zachęciła mnie rozmowa w jakimś programie o książkach. Odtąd kupuję i czytam jego powieści wydawane u nas głównie przez Czytelnik i Rebis. Autobiografia to historia dzieciństwa i młodości pisarza, opowieści o rodzinie ze strony ojca i matki, o krewnych, przyjaciołach i sąsiadach. A także obraz życia codziennego w Palestynie za czasów mandatu brytyjskiego, a potem w powstałym w 1948 Izraelu. Obserwujemy też, początkowo dość zgodną, koegzystencję Arabów i Żydów, a potem narastanie i eskalację konfliktu. Jest tu i śmiech, i wzruszenie, i smutek, i tragedia, ale przeważa tonacja ciemna.

Opowieść nie przebiega chronologicznie. Już wydaje się, że bezpowrotnie opuściliśmy dzieciństwo pisarza, by znowu do niego powrócić. Spore fragmenty książki to narrracja prowadzona przez ciotkę Amosa, jedną z dwóch sióstr jego matki Fani. Wątkiem dominujacym, powracającym, meandrującym pomiędzy innymi, a wreszcie stanowiącym końcową klamrę opowieści, jest samobójstwo popełnione przez matkę pisarza, które zaważyło na jego życiu.

Co skłoniło młodą, piękną, wykształconą kobietę do zostawienia męża i dwunastoletniego syna? Można się tylko domyślać, że były to rozczarowanie i udręka codzienności. Rozczarowanie małżeństwem i życiem w Jerozolimie. Zamiast pięknego domu w ogrodzie w Równem, gdzie spędziła dzieciństwo i młodość (ojciec Fani, człowiek prosty, dzięki pracy i zdolnościom stał się zamożnym właścicielem kilku młynow), małe, byle jakie, ciemne mieszkanko na parterze kamienicy w gorszej dzielnicy Jerozolimy. Bez ogrodu za to z ponurym podwórkiem pozbawionym zieleni. Zamiast interesujacej pracy na miarę wykształcenia zdobytego na praskim uniwersytecie, praca w domu: pranie, prasowanie, sprzątanie, gotowanie, wychowywanie dziecka, dbanie o męża. Zamiast dobrobytu znanego z Równego, wieczne problemy finansowe, życie na bardzo skromnym poziomie. Zamiast ziemi obiecanej, jak przedstawiano Palestynę w gimnazjum żydowskim w Równem,  warunki odmienne od europejskich (choćby taki drobiazg jak klimat), w kraju nękanym wiecznymi konfliktami. Ledwie uniknęło się okrucieństwa wojny w Europie (rodzina Fani przybyła do Palestyny w latach trzydziestych), a tu trzeba żyć w poczuciu stałego zagrożenia. Krwawy konflikt żydowsko - arabski wraz z utworzeniem Izraela eksploduje i trwa (do dzisiaj). W dodatku żywa jest pamięć Holokaustu. Świadomość, że z klasy Fani sfotografowanej na zdjęciu, które tak chętnie ogląda mały Amos, przeżyło zaledwie kilka osób, musi kłaść się cieniem na jej życiu.

Podobne doświadczenia towarzyszyły i innym przybyszom, którzy opuścili Europę jeszcze przed wojną lub po niej (tych czekał los jeszcze gorszy, bo długo wegetowali w obozach dla uchodźców). Dziadkowie pisarza też się zdeklasowali. Rodzice matki z wygodnego domu w Równem musieli przenieść się do blaszanego baraku gdzieś na obrzeżach Hajfy (chyba). Matka ojca po przybyciu do Palestyny natychmiast orzekła, że świat Lewantu jest pełen mikrobów i od tego momentu do końca życia towarzyszyła jej fobia na punkcie czystości. Ojciec Amosa marzył o posadzie profesora uniwersytetu, tymczasem musiał zadowolić się tylko pracą bibliotekarza. Jak jednak mogło być inaczej, skoro do Palestyny przybyło mnóstwo profesorów, absolwentów dużo lepszych uniwersytetów niż wileński, a w latach trzydziestych i czterdziestych była tam tylko jedna uczelnia? Jednak ci wszyscy ludzie  znosili swój los pogodniej, potrafili się z nim pogodzić.

To, co uderza w tej książce, to doświadczenie narodu, który, z własnej woli lub pod wpływem tragicznej historii,opuszcza swoje miejsca w Europie i osiedla się w Palestynie niczym w ziemi obiecanej (w tamtych czasach objętej mandatem brytyjskim), a potem w utworzonym państwie Izrael. Wyrwany z europejskiej kultury, przeniesiony na Bliski Wschód, gdzie traktowany jest przez Arabów jak ciało obce, najeźdźca, siłą wciskajacy się na ziemię zamieszkiwaną przez nich przez wieki. To przynajmniej doświadczenie Żydów niereligijnych. Oz opisuje właśnie takie środowiska: ludzi wykształconych, urzędników lub drobnych kupców.

Co jeszcze ciekawego można znaleźć w autobiografii pisarza? Mnóstwo zabawnych historii i anegdot ( np.historia dziadka Aleksandra, sympatycznego kobieciarza). Opowieść o dzieciństwie i dojrzewaniu, konflikcie z ojcem, a wreszcie buncie, który doporowadza kilkunastoletniego Oza do zamieszkania w kibucu i zmiany nazwiska (naprawdę nazywał się Klausner). Obraz życia w kibucu. Historię powstania Izraela (piękna opowieść o nocy, w czasie której ONZ w głosowaniu decydował o tym, czy Izrael powstanie; ten wybuch radości i późniejsze rozczarowanie to doświadczenie trochę podobne do naszego z roku 1989). Stosunki arabsko - żydowskie: od pokojowej koegzystencji, przez narastającą grozę, po krwawy konflikt i wojnę. A wreszcie pisarz rzuca też światło na niektóre swoje książki (po tej lekturze sięgnę chyba jeszcze raz po "Mojego Michaela"). A to przecież nie wszystko. Książka jak najbardziej warta przeczytania!

Co w kinie? "Fish tank" !!!

Właściwie nie wybierałam się na ten film, kolejny film o dorastaniu, z małolatą w roli głównej. Nie przepadam za taką tematyką, ale zachęciły mnie liczne gwiazdki w gazetach i krótka notka w "Polityce". Poszłam i nie żałuję. Bezosobowe osiedle (podobno gdzieś na obrzeżach Londynu, ale Londynu, tego, który znamy, nie zobaczymy ani razu, bohaterowie poruszają się tylko po swoim terenie),raczej gorsze, ale w żadnym wypadku slamsy. W jednym z mieszkań matka, młoda, długowłosa, beztroska blondynka snująca się po domu najczęściej tylko w bieliźnie, wiecznie balująca, i dwie córki: Tyler, mniej więcej dziesięcioletnia?, i Maja, piętnastolatka z zaciętą twarzą. I facet matki, taki z przypadku, jeden z wielu przewijających się przez to mieszkanie, ale ten, jak sam mówi, pomieszka z nimi trochę.

Maja stale gdzieś biega, obserwujemy ją, jak przemierza podwórka, boiska, ulice, wpada do mieszkania, aby zabrać coś i zaraz z niego wyjść. Stale z zaciętą twarzą, klnie jak szewc, skonfliktowana z całym światem: koleżankami, matką, siostrą. Jest brutalna, gotowa w najwulgarniejszy sposób zwyzywać koleżankę i znienacka rozbić jej nos. Dlaczego tak? Skąd w niej tyle złości i pogardy? Dlaczego jest samotna? Dlaczego nie chodzi do szkoły? Co jest przyczyną a co skutkiem? Tego nie wiemy. Ale chyba możemy sie domyślać. Taki jest dom Mai: bez ojca (być może dziewczyna nawet nie wie, kto nim jest), z matką bałaganiarą, zainteresowaną sobą, facetami, alkoholem i seksem, nieradzącą sobie z domem i córkami; młodszą siostrą, która niechybnie stanie sie taka jak starsza. Wszyscy, a właściwie wszystkie, na siebie warczą, krzyczą, przeklinają. Matka toleruje papierosy (Tyler też popala) i alkohol (Maja). Zupełnie nie kontroluje życia córek, mają jej tylko nie przeszkadzać i zniknąć w swoich pokojach, kiedy  urządza imprezy lub sprowadza do domu faceta.

A przecież Maja jest wrażliwa. Aby ratować konia przykutego łańcuchem, naraża sie na spore niebezpieczeństwo. Kiedy jej się to nie uda, wraca uparcie, mimo że już wie, że właściciele zwierzęcia mogą posunąć się daleko. Kiedy w końcu dowie się, że zwierzę chorowało i musiało zostać zgładzone, rozpłacze się. Jej marzeniem jest taniec, w jakimś opuszczonym pomieszczeniu w bloku, w którym mieszka, sama, w tajemnicy, ćwiczy hiphop.

Facet matki, trochę z innego świata, bo pracuje, nie przeklina, rozmawia, a nie tylko wydaje rozkazy, wyraża zainteresowanie, organizuje wycieczkę za miasto w sobotnie popołudnie (widz ma wrażenie, że jest przez chwilę jak w zwyczajnej rodzinie), po początkowej niechęci budzi jej zainteresowanie. Pewnie dlatego, że ciekawią go jej problemy, potrafi pochwalić i zachęcić do ćwiczeń, kiedy dowie się, że tańczy. Pożyczy kamerę, aby mogła wysłać nagranie ze swoim tańcem. Ale Maja nie traktuje go tylko jak kogoś, kto może zastąpić jej nieobecnego ojca, kto, być może, wprowadzi ład w życie domu. Narażona na wysłuchiwanie namiętnych odgłosów dochodzących z sypialni matki (raz posunie sie nawet do tego, że bezszelestnie uchyli drzwi i niezauważona przez nikogo będzie podglądać) początkowo złości się, ale powoli obserwujemy, jak budzi się w niej ciekawość, kobiecość i zainteresownie przyjacielem matki już jako mężczyzną. A i on, najpierw czuły opiekun, zaczyna traktować ją nie tylko jak piętnastoletnią córkę swojej przyjaciółki. Aż wreszcie pod wpływem alkoholu dochodzi do tego, do czego między nimi dojść nie powinno.

Ale nie jest to film o facecie gwałcącym piętnastolatkę. Po pierwsze trudno to nazwać gwałtem, bo ona tego chce, po drugie on natychmiast orientuje się, że zrobił coś, czego nie powinien i powodowany wyrzutami sumienia wyprowadza się. A wtedy sytuacja komplikuje sie jeszcze bardziej. Maja, nie mogąc pogodzić się z jego odejściem, jakoś go odnajduje, a przy okazji odkrywa jego tajemnicę. Poczuje się oszukana i zraniona, a pragnąc sie zemścić, o mało nie doprowadzi do tragedii. Na szczęście do najgorszego nie dojdzie. Płacz wywoła chwilowe oczyszczenie. Ale Maja traci wszystko, także nadzieję związaną z tańcem. Przesłuchanie, na które się zgłasza, okazuje się castingiem do nocnego klubu. Nikogo nie dziwi, że przychodzi tam młoda dziewczyna (Maja z ostrym makijażem, obwieszona złotą biżuterią wyglada na więcej niż piętnaście lat), za to dziwi, kiedy nie podjąwszy próby, bez słowa wychodzi. Matka rozpaczająca po odejściu przyjaciela, nie dostrzega, co dzieje się z córką. Co pozostaje Mai? Odchodzi z domu z poznanym niedawno chłopakiem. Jadą gdzieś do Cardiff, pewnie imprezować. Jedynie Tyler widzi, że siostra wyjeżdża. I po raz pierwszy pojawia się serdeczność pomiędzy dziewczynami, jakieś ludzkie odruchy, żal z powodu rozstania.

Świetny film o trudnym dorastaniu, niedojrzałości dorosłych, przypadku, który może doprowadzić do nieszczęścia, samotności, niezrozumieniu i o tym, że nie wszystko jest takie, jak się wydaje. Świetnie zagrany. I jakże inny przy pewnych podobieństwach od "Billego Eliota". Tamten niósł nadzieję, happy end, tu raczej niczego dobrego spodziewać sie nie możemy. 

Popularne posty