Petra Hulova "Stacja tajga". Odkrywanie nieznanego.

Kto oczekuje czeskich realiów, będzie zawiedziony, bo choć  "Stacja tajga" (W.A.B. 2011) to książka napisana przez Czeszkę, jej akcja toczy się albo w Rosji, głównie na Syberii, albo w Danii. Może bohaterami są przynajmniej Czesi? Nic z tego: to  Duńczycy, Rosjanie i plemiona zamieszkujące Syberię. Dlaczego? Dlaczego czeska pisarka, pisząc swoją powieść, tak zupełnie odrywa się od znanych sobie realiów? Przyznam się, że usiłowałam znaleźć odpowiedź na to pytanie przede wszystkim dlatego, gdyż zastanawiałam się, na ile prawdziwe jest to, co pisze o Syberii i jej mieszkańcach. Mieszkała tam? Podróżowała? Niewiele udało mi się znaleźć. Szperając, natrafiłam na wywiad, którego udzieliła czeskiemu radiu po wydaniu swojej pierwszej powieści "Czas Czerwonych Gór" (W.A.B. 2002), której akcja toczy się w Mongolii. Otóż Hulova studiowała mongolistykę i kulturoznawstwo i rok spędziła w tym egzotycznym kraju. To tłumaczy Mongolię. Ale Syberia? W innym mini wywiadzie z lutego tego roku wspomina o podróżach, które stają się inspiracją dla jej pisarstwa. Może to jest ślad? Nie wiem. A Dania? Tu trop wydaje się łatwiejszy: autorka była stypendystką jakiejś duńskiej organizacji literackiej. A teraz do rzeczy.

Muszę przyznać, że te syberyjskie realia zafascynowały mnie bardzo. To jak odkrycie kolejnego nieznanego świata, spotkanie z innym. Dlatego nie daje mi spokoju pytanie: na ile jest to portret prawdziwy? Cóż, pozostaje ufać w porządny reaserch, a może własne pisarskie doświadczenia. Akcja tej powieści rozgrywa się przede wszystkim w małej, syberyjskiej wiosce Charyń zagubionej gdzieś wśród tajgi. Warunkiem dalszego istnienia osady jest kolej transsyberyjska, przy której leży. Dopóki pociągi będą zatrzymywać się na stacji Charyń, dopóty wioska będzie istnieć. Kiedy przestaną, podzieli los podobnych jej: z czasem mieszkańcy porzucą swoje domy, a w ich miejsce powoli będzie wdzierać się tajga. Niezwykle fascynujące są plastyczne, dokładne opisy wioski: małych, drewnianych domków otoczonych niewielkimi obejściami, porzuconych domostw, poczty, na której praca jest marzeniem wielu tutejszych kobiet, osiedla buraczarzy (miejscowe plemię zajmujące się dość tajemniczą produkcją czegoś z buraków; stąd ich potoczna nazwa)  składającego się z byle jak i z byle czego skleconych chat, wreszcie tajgi: groźnej i fascynującej zarazem. Tajga jest domem dla miejscowych, z niej żyją, potrafią się po niej bezbłędnie poruszać, nią się zachwycają. Ale może być jednocześnie zgubą dla kogoś, kto jej nie zna, i pułapką dla uciekinierów z łagru. Taki jest ten świat: obok zachwycającej przyrody, groza przeszłości. Dziś łagier zwiedzają nieliczni turyści, kiedyś był więzieniem, miejscem zsyłki, wyniszczającej pracy, a dla tubylców źródłem zarobku. Nie przejmowali się losem więźniów, traktowali ich jak pospolitych przestępców, może nawet wierzyli, że tak jest. Kiedy uciekinier wpadł w ręce Bura, ten wydawał go bez skrupułów. Nawet mieszkający w Charyniu przed laty zesłaniec polityczny, lekarz Welor, aby przetrwać, musiał się jakoś dostosować do tutejszych warunków i żyć w zgodzie z miejscową władzą.

Równie fascynujący jest portret mieszkańców osady. To wieś pęknięta na pół: żyją w niej Rosjanie, potomkowie dawnych osadników (historia założenia Charynia jest nieco tajemnicza: nie wiadomo, ile w niej prawdy, a ile legendy) i owi buraczarze, miejscowe plemię, które być może przybyło tu kiedyś z północy. Jedni i drudzy darzą się niechęcią, żyją niby w tej samej wsi, ale oddziela ich symboliczny mur, różni wszystko. Rosjanie gardzą buraczarzami, uważają ich za ludzi prymitywnych, prostaków, a ci nieliczni, którzy mają w sobie domieszkę ich krwi, starannie to ukrywają. Buraczarze traktują Rosjan jak najeźdźców, kolonizatorów, uzurpatorów, którzy kiedyś wtargnęli na ich ziemię i bezpowrotnie zmienili ich życie, wyzyskując. Dzielą los innych rdzennych mieszkańców różnych zakątków świata: Indian, Aborygenów, Afrykanów. Sowiecka władza wykorzystując ich, próbowała jednocześnie na siłę cywilizować, dzisiaj, kiedy Związek Radziecki się rozpadł, i nikt ich do niczego nie zmusza, nie chcą integracji, izolują się, co prowadzi do degradacji. I jedni, i drudzy potrafią być okrutni i nieczuli na ludzki los. Ponieważ akcja powieści toczy się na dwóch planach czasowych, poznajemy życie Charynia w powojennych latach czterdziestych i współczesnych. Obserwujemy zmiany, jakie zaszły. Kiedyś komunistyczna rzeczywistość w realiach syberyjskich. Kto tu mieszkał lub przybył, właściwie był już skazany na to miejsce. Aby opuścić Charyń, trzeba się było uciekać do krwawych podstępów, a krewni tego, komu udało się wyjechać, byli srogo karani za niezawinioną winę uciekiniera: pragnienie wolności. Jednocześnie w tamtych okrutnych czasach Rosjanie potrzebowali tubylców, buraczarzy. Bez nich nie mogło się odbyć coroczne zimowe polowanie, które stanowiło o być albo nie być mieszkańców. Nawet wszechwładna władza radziecka nic tu pomóc nie mogła. Jeśli polowanie się nie udało, wioskę dziesiątkował głód. Rosjanie byli zależni od buraczarzy, od ich świetnej znajomości tajgi i tras wędrówek zwierzyny, a nawet czarów. Dziś wioskę można swobodnie opuszczać, zimowych polowań już nie ma, więc buraczarze są tylko szkodnikami, którzy zatruwają powietrze wyziewami z buraków. Społeczność Charynia, chociaż wewnętrznie podzielona, stanowi monolit dla obcych, przybyszów z dalekiej, prawie mitycznej Europy, którzy próbują traktować miejscowych jak etnograficzną i antropologiczną ciekawostkę, przedmiot badań. W latach czterdziestych przyjechał tu naiwny Duńczyk, Hablund, który naczytał się nie do końca prawdziwych informacji o tym świecie. Zafascynowany nim porzucił swoje ustabilizowane życie, które go znudziło, i przybył tu, aby nakręcić film o miejscowych. Dziś, trochę przypadkowo, jego tropem wyrusza młody Duńczyk, Erskine, student antropologii, który w zgłębieniu tajemnicy Hablunda i życia miejscowych upatruje swoją szansę na karierę naukową. Obaj wydają się śmieszni. Tak naprawdę nic nie wiedzą o tym świecie i nie potrafią się w nim poruszać, traktują jego mieszkańców niby z życzliwością, ale jednocześnie z europejską wyższością. W gruncie rzeczy są przedmiotem kpin, z czego nie zdają sobie sprawy. Próbują pozyskać życzliwość tubylców, aby prowadzić swoje badania, ale walą głowa w mur. Tu nie można być tylko obserwatorem, to się nie uda. Obserwator nie odkryje tajemnicy, znudzi się i zrezygnuje. Żeby poznać ten świat, trzeba stać się jego częścią, ale to też tylko pozory. I tak pozostanie się kimś obcym, takim najsłabszym ogniwem, co okaże się w chwili kryzysu.   

Niezwykle ciekawe są opisy podróży koleją transsyberyjską. Jeden z bohaterów, Fiedia, pracuje jako konduktor na trasie między Moskwą a Władywostokiem. Od czasu do czasu towarzyszymy mu w jego pracy. Poznajemy jej tajniki, obserwujemy pasażerów, podziwiamy krajobrazy za oknem, szczególnie tajgę, którą i on jest zafascynowany. Włóczymy się razem z nim po Władywostoku, który mnie jawi się jak miejsce ziejące jakąś dziwną pustką.

Ta powieść to również, a może przede wszystkim, fascynujące ludzkie historie, portrety kilku głównych bohaterów i kilkunastu drugoplanowych, ale jakże ważnych. Obok losów dwóch wspomnianych już Duńczyków, Hablunda i Erskina, i konduktora Fiedii, poznajemy też historię pozostawionej w Danii Mariane, żony Hablunda, jej przyjaciółki, nieco tajemniczej syberyjskiej emigrantki Tani Krasnoludkowej. Ale równie bogate i ciekawe są portrety miejscowych: Bura, rodziny Kawaryczów, zesłańca Welora i jego charyńskiej żony, wariatki, a także wielu, wielu innych. Na szczególną uwagę zasługuje los kobiet, co, jak czytałam, zdaje się nie tylko w tej powieści interesować Petrę Hulovą. To kobiety bardzo często dźwigają ciężar codzienności. Porzucone przez mężczyzn goniących za swoimi fascynacjami, zostawione same sobie muszą być silne i stać się samodzielne, nawet jeśli dotąd takie nie były. Inne mają mężów nieudaczników, darmozjadów, więc i one muszą same zmagać się z życiem. Jeszcze inne są przez mężczyzn wykorzystywane. Wszystkie są twarde i potrafią radzić sobie w każdych warunkach. Szczególnie w Charyniu nie ma właściwie podziału na to, co męskie i kobiece. Kobieta-więzień tak jak mężczyzna-więzień będzie zmuszona do morderczej pracy. Kobiety wyruszą razem z mężczyznami na zimowe polowanie, wprawdzie nie po to, aby polować, ale na równi z nimi muszą znosić trudy wędrówki przez zimową tajgę, obsługując ich na wielu różnych polach. Ale kobiety potrafią być równie bezduszne i okrutne jak mężczyźni. Ich portret nie jest wcale cukierkowy.

Powieść ma ciekawą konstrukcję. Tytuły rozdziałów to imiona głównych bohaterów. Wędrując od rozdziału do rozdziału, stopniowo poznajemy ich historie, odkrywamy tajemnice, cofamy się w  przeszłość, nieraz odległą. Ich losy zaczynają się zazębiać, wszystko składa się w jedną całość niczym kartoniki puzzli. A prawda o nich, jaka się na końcu wyłania, bywa banalna. Ich wybory są często przypadkowe, a to, co początkowo może się wydawać wielkie i szlachetne, okazuje się po prostu zwyczajne i małe. 

Bardzo ciekawa powieść, do przeczytania jednym tchem. Przewodnik po nieznanym świecie. Nie jestem pewna, czy taka była główna intencja autorki, ale mnie to właśnie najbardziej zainteresowało.     

"80 dni". Hiszpański film, którego nie wolno przegapić!

Seria filmów o kobietach trwa. Ale hiszpańskie "80 dni" różni się od tych trzech, o których pisałam ostatnio, a to dlatego, że bohaterkami są kobiety po sześćdziesiątce, jedna jest może nawet trochę starsza. To, co łączy ten obraz z poprzednimi, jest obserwacja, podglądanie codzienności. Znowu kino spod znaku Mike'a Leigh. Kto nie boi się na ekranie starości, kto lubi zmierzyć się z poważną tematyką, powinien "80 dni" zobaczyć koniecznie. Film jest świetnie zrobiony, ogląda się go znakomicie. Mamy tu zadumę, melancholię, studium bohaterów, dylemat moralny i obyczajowy, sceny komiczne, filmowe qui pro quo niczym w komedii omyłek i sporo obyczajowych obserwacji. Na koniec krótkie, aby nie odbierać przyjemności oglądania, wprowadzenie w temat. W sali szpitalnej przy łóżkach dwóch mężczyzn pogrążonych w śpiączce spotykają się Axun i Maite. Jedna przychodzi do brata, druga do zięcia, którego nikt oprócz niej nie odwiedza. Różni je wszystko: wykształcenie, podejście do życia, miejsce zamieszkania. Przypadkowe spotkanie, które, jak łatwo się domyślić, będzie brzemienne w konsekwencje. Jakie? Oczywiście nie zdradzę. Naprawdę polecam. Film, który trzeba zobaczyć! A jeśli ktoś już widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Jak napisałam we wstępie, różni je wszystko. Maite to nie tylko wykształcona mieszkanka sporego miasta (chyba San Sebastian), ale i nauczycielka w konserwatorium. Może tak bliski związek z muzyką, jej artystyczna wrażliwość powodują, że ma swobodny stosunek do rzeczywistości. Dla niej słowo starość nie ma praktycznego znaczenia. W środku wciąż jest tą samą osobą sprzed lat i, jak mówi, starość wcale nie sprawia, że nie popełniamy tych samych błędów (zabawnie ograna powracająca dwukrotnie scena z filiżanką). Jest spontaniczna, lekko szalona (urodziny, które organizuje pogrążonemu w śpiączce bratu), dość bezpośrednia, a przede wszystkim świadoma siebie i pogodzona ze sobą. Bo Maite jest lesbijką, z czym specjalnie się nie kryje. Wie o tym jej przyjaciel Julian, który być może się w niej podkochuje, rozmawia o swoich skłonnościach swobodnie z Garazi, młodą bratanicą Axun. Jak powie Garazi: "Nigdy nie spotkałam lesbijki w twoim wieku." (cytat z pamięci). Przemiany obyczajowe to jeden z problemów, jaki porusza ten film. To, co nie dziwi i nie szokuje młodej dziewczyny, nie jest takie łatwe dla starej kobiety. Axun powie: "Wiem, że to teraz modne." (cytat z pamięci). Co innego jednak przyjąć do wiadomości, zaakceptować odmienność przyjaciółki, a co innego uświadomić sobie i pogodzić się z własną odmiennością i to odkrytą w takim wieku! To nie czas na zmiany! Czy rzeczywiście?

Dla Maite każdy wiek jest dobry na miłość i na nowe rozdanie, ale dla Axun nie. To kobieta prosta, niewykształcona, całe życie spędziła na wsi. Jej świat to dom, kuchnia, mąż, córka mieszkająca w Kalifornii, praca w polu, kościół, wypady do pobliskiego miasteczka na spotkania z przyjaciółkami takimi samymi jak ona. Kiedy Maite, siedząc przy łóżku chorego brata, robi młodzieżowe kolczyki, Axun wyszywa krzyżykami ohydną makatkę z portretem swoim i męża, którą chce uszczęśliwić córkę. Dla niej problem stanowi zrobienie przelewu bankowego, oszczędności trzyma w przysłowiowej skarpecie i to jeszcze w pesetach! Pod wpływem nowoczesnej przyjaciółki zacznie się zmieniać, a może lepiej byłoby powiedzieć emancypować. Założy te symboliczne młodzieżowe kolczyki, pójdzie z Maite do kina, popłynie na wyspę, przejmie jej poglądy i będzie dzielić się nimi ze swoimi przyjaciółkami. Coraz więcej czasu zacznie spędzać w mieście, zaniedbując męża. Ale to wszystko nie jest dla niej wcale takie proste. Pewnie dlatego kręci jak nastolatka, nie mówiąc mężowi prawdy, wymyślając fałszywe usprawiedliwienia. Wie, że jej mąż nie zrozumie nowego trybu życia. Uzna go za fanaberię i ekstrawagancję. On czeka na kolację, którą zrobi i poda mu ona. Zupełnie nie radzi sobie sam, od lat przyzwyczajony do obsługi. I mimo że niewiele mają sobie do powiedzenia poza wymianą komunikatów o codziennych sprawach, ważna jest sama obecność. Pewnie dlatego Axun coraz bardziej brnie w kłamstwa, doprowadzając tym do nieoczekiwanego nieporozumienia, owego komediowego (na ekranie, nie w życiu) qui pro quo. Ten wątek jest zresztą jeszcze jednym atutem filmu. Psychologiczne studium starego mężczyzny, któremu nagle świat wywraca się do góry nogami. Juan Mari początkowo jest tylko niezadowolony z postępowania żony: jej odwiedzin w szpitalu, późnych powrotów, zaniedbywania obowiązków, potem zaczyna coś podejrzewać. Odkrywa kłamstwa i samowolę (wysłanie pieniędzy córce). Jest zły, zaniepokojony, ale długo milczy. Boi się prawdy, opuszczenia. Może ma nadzieję, że wszystko minie, ale może po prostu nie wie, co zrobić. Kiedy wreszcie wybuchnie, a obrażona Axun stanie się nieobliczalna, przerazi się ewentualnych konsekwencji i powie żonie, że jej wybacza. Pokonany przyzna się bezradnie, że nie umiałby bez niej żyć. Nieważne czy to miłość, czy tylko przywiązanie. Tak po prostu jest. To wzruszająca i przejmująca scena. Juan Mari nigdy nie pozna prawdy. Nie dowie się, że powinien być zazdrosny nie o Bogu ducha winnego Juliana, ale o kobietę.

Ale wróćmy do Axun. O ile nowy tryb życia, chociaż okupiony wyrzutami sumienia, jest jeszcze w stanie zaakceptować, o tyle nie umie poradzić sobie z rodzącym się zainteresowaniem przyjaciółką, a wreszcie uczuciem do niej. To ją przerasta, boi się. Odkrycie własnej odmienności jest dla niej bardzo trudne. Nie śpi, ucieka, broni się, wybucha gniewem. Pewnej granicy przekroczyć nie potrafi. Ta jej duchowa rozterka, lęk, krok zrobiony do przodu, aby natychmiast się wycofać, są znakomicie pokazane i znakomicie zagrane. Zresztą dla Axun to problem podwójny. Chodzi nie tylko o miłość do kobiety, chociaż przede wszystkim o to, ale i o rodzaj mezaliansu. Prosta wiejska kobieta nie pasuje do świata Maite. Pół biedy, kiedy spędzają czas same, gorzej, kiedy trzeba wyjść. Axun wstydzi się wejść na koncert, nie potrafi się odnaleźć w tym miejskim świecie ludzi wykształconych, artystów. Jej świat to wieś, małe miasteczko. Jeśli muzyka, to w kościele albo na potańcówce. Co właściwie powinna zrobić Axun? Czy ma jakiś wybór? Czy wolno jej odejść od starego męża, z którym spędziła całe życie? Czy może go teraz zostawić? Zdecydować się na podwójne życie? Spotykać się z Maite, udając, że to tylko przyjaźń? Pewnie nie byłoby to niemożliwe. Ale przecież Maite nie kryje się ze swoimi skłonnościami, więc jest prawdopodobne, że charakter ich związku szybko wyszedłby na jaw. Sytuacja wydaje się być bez wyjścia. Kiedy przychodzi czas podjęcia decyzji, Axun bez wahania zostaje z mężem, opłakując jednocześnie rozstanie z przyjaciółką, z czego oczywiście nikt nie zdaje sobie sprawy. Może tylko Garazi domyśla się dramatu, jaki się rozgrywa. Myślę, że sytuacja nie byłaby wcale prostsza, gdyby Axun zakochała się w mężczyźnie. W tym sensie jest to film uniwersalny, nie tylko o miłości lesbijskiej. Odwieczny dylemat: iść za głosem serca czy pozostać wiernym przysiędze małżeńskiej, tu zostaje zwielokrotniony. Bo czy można porzucić starego mężczyznę, z którym spędziło się całe życie? Czy on będzie w stanie poukładać sobie wszystko na nowo, czy podźwignie się jakoś?

To najważniejsze problemy poruszone w filmie, ale nie jedyne. Mamy tu jeszcze równie interesujący wątek matki i dorosłej córki, ich wzajemnych stosunków, niezrozumienia, niecierpliwości (córka) i tęsknoty (matka). Także problem etyczny: kto ma się opiekować pogrążonym w śpiączce mężem? Czy można tego wymagać od żony, z którą od dawna jest w separacji i którą, jak twierdzi ona, krzywdził? 

A na dodatek piękne górskie i nadmorskie krajobrazy północnej Hiszpanii, chyba Kraju Basków, humor i dowcip, znakomite aktorstwo. Naprawdę świetny film o ważnych problemach. I wcale nie dziwi mnie, że kino o tak pokazanej starości powstało w Hiszpanii. Kto tam był, pewnie zauważył sceny jakby żywcem wyjęte z tego filmu. Eleganckie starsze panie, często bardzo starsze, przesiadujące w kawiarniach albo na nagrzanych słońcem murkach w centralnych punktach miast (to samo dotyczy panów). Tam starzy ludzie nie siedzą zamknięci w domach. Wychodzą do świata. Nikogo nie dziwi widok wnuczki czy wnuka spędzających czas z babcią czy dziadkiem w kawiarni. Normalna jest knajpa, w której pełno młodych i starych, i nikt nie czuje się z tym źle. Widziałam wiele podobnych scen, jakich u nas się niestety nie widuje. I tymi  obyczajowymi spostrzeżeniami zakończę.  

Miljenko Jergović "Buick rivera"

Niedawno zachwycałam się tutaj "Różą Tannenbaum" Jergovicia i zapowiadałam, że wkrótce przeczytam jego "Buicka riverę" (Pogranicze 2003), która to powieść już od jakiegoś czasu czekała na półce na swoją kolej. Kupiłam ją w taniej książce, gdzie od czasu do czasu udaje mi się upolować coś interesującego. To tam wyszperałam m.in. "Krystaliczną sieć" Mirko Kovacza czy "Most nad Złotym Rogiem" Emine Sevgi Ozdamar, moje ulubione powieści (obie wydało Pogranicze, o obu pisałam, polecam!!!). Nie zawsze udaje się trafić tak wspaniale. A jak było tym razem? Cóż, jeśli najpierw przeczytałabym tę powieść chorwackiego pisarza, nie wpadłabym zapewne w taki zachwyt, jak po lekturze "Ruty Tannenbaum", i kto wie, czy sięgnęłabym po nią (a to byłaby strata niepowetowana!). Na szczęście złożyło się inaczej. Po prostu "Buick rivera" to książka dobra, ale nie porywająca. Może wrażenie psuje groteskowe zakończenie? Nagle z tonu serio, z melancholijnych wspomnień, z poetyckiego nastroju pisarz na kilkunastu ostatnich stronach ucieka w groteskę, a ja za groteską nie przepadam. Cóż, taką mam przypadłość. 

Akcja tej powieści toczy się w mieście Toledo i jego okolicach, nie chodzi jednak o piękne, hiszpańskie Toledo, lecz o miasteczko w stanie Oregon w USA. To opowieść o przypadkowym spotkaniu Hasana, Bośniaka przebywającego w Stanach od lat, i Vuko, bośniackiego Serba, który do Stanów uciekł po wojnie bałkańskiej, chcąc uniknąć rozpoznania i kary. Jergović zderza ze sobą gdzieś na neutralnym terenie dwie narodowości i pokazuje, że konflikt, nienawiść, wzajemna nieufność i podejrzliwość wcale nie wygasły. Tkwią w tych ludziach głęboko i w każdej chwili mogą wybuchnąć na nowo. Różnic nie zniwelowały odległość, amerykańskie doświadczenia i życie w innym środowisku. Dla Angeli, żony Hasana, Vuko to rodak jej męża. Ona nie zdaje sobie sprawy z dzielących ich różnic, a nawet gdyby Hasan jej to wyjaśnił, pewnie nie zrozumiałaby. Urodzili się i mieszkali w tej samej okolicy, na tej samej ziemi, więc są krajanami i powinni się z tego spotkania ucieszyć! Oni jednak od razu orientują się, kto jest kim, wystarczy, że się sobie przedstawili. I mimo że nic nie wiedzą o swojej przeszłości, zwierzają się sobie tylko ze swoich małżeńskich kłopotów (obaj ożenili się dopiero na emigracji), natychmiast stają się wobec siebie nieufni i podejrzliwi. Przypisują sobie wzajemnie najgorsze intencje, a ich myśl przestaje podążać prostą drogą, lecz zaczyna biec krętą ścieżką. Głęboko skrywana niechęć powoduje, że nie są w stanie ocenić sytuacji realistycznie, podejrzewają siebie wzajemnie o ukryte, nieczyste zamiary, co doprowadza ich do aberracyjnych konkluzji i absurdalnych działań. Zdarzenia wymykają się spod kontroli, kręci się spirala nieprawdopodobnych poczynań. Stają do swoistego pojedynku, którego stawką jest tytułowy buick rivera, ukochany samochód Hasana, stary rzęch, obiekt kultu i kość niezgody pomiędzy nim a jego żoną Angelą. Vuko jest gotów kupić ten samochód i wydać na niego wszystkie pieniądze, jakie zabrał ze sobą po rozstaniu z żoną tylko po to, aby zrobić na złość i upokorzyć wyimaginowanego przeciwnika. To nie koniec spirali bezsensownych zdarzeń, dopiero teraz rusza galopada myśli, nieprawdopodobnych spekulacji, które skłaniają obu mężczyzn do dziwacznych zachowań i prowadzą do nieoczekiwanego zakończenia. Przypadkowe spotkanie wywraca ich życie do góry nogami. Można by odwrócić przysłowie i powiedzieć: mysz urodziła górę. No i właśnie wtedy, w zakończeniu, kiedy nagromadzenie absurdu sięga zenitu, pojawia się ten groteskowy ton, który osłabia poważną wymowę całości. Rozumiem, albo tak mi się tylko wydaje, intencje autora. Może nie pozostaje nic innego, jak obśmiać ten konflikt, pokazać jego groteskowość? Co robicie? Stuknijcie się w głowy! O co się spieracie? Dlaczego od razu widzicie w sobie wroga? Przecież Hasan nie ma pojęcia o wojennej przeszłości Vuko, a i tak od razu widzi w nim szejtana (po bośniacku szatana). Jergović pokazuje dwie odmienne mentalności: otwartą, ufną amerykańską, która każe widzieć w obcym człowieku raczej dobrego niż złego i nie przypisywać mu z góry niecnych intencji, oraz bałkańską, która od razu zakłada, że określony wygląd, język i wiara czynią z człowieka kogoś z urodzenia złego. Nie trzeba dodawać, że ta druga postawa prowadzi i pogardzanego, i pogardzającego do zguby.

Najciekawsze są dla mnie w tej powieści wspomnienia, które snują obaj bohaterowie, wspomnienia sięgające ich bałkańskich czasów. Hasana: sielskie, melancholijne, poetyckie, wspomnienia dzieciństwa spędzonego w domu rodzinnym gdzieś w górskiej wsi, wspomnienia ukochanej neny (babci) Fadili. To świat, w którym zwyczajność, codzienność miesza się z tym, co niezwykłe, mistyczne, świat barwnych postaci. Może dzieciństwo i młodość spędzone w bośniackiej, górskiej wiosce spowodowały, iż mimo że Hasan nie wierzy już w Allaha, nadal wierzy w szejtana, który miesza ludziom w głowach, plącze ich losy. Wszystko dlatego, że stają przed nim głusi i ślepi, a nie dlatego, że jest wszechmocny. Wspomina także Vuko: swoje życie, które lubił, pracę kierowcy autobusu, którą sobie cenił. Nie ma już tamtego świata, bo trzeba było go zniszczyć, aby wyrównać sąsiedzkie nieporozumienia z zepsutymi, jak mówi, Bośniakami. Vuko wcale nie uważa się za nacjonalistę czy rasistę. Przecież nie chodziło o wiarę ani o narodowość, a o rozwiązanie sąsiedzkich nieporozumień z zepsutymi muzułmanami. Dlatego nie ma mowy o żadnym ludobójstwie, o jakie oskarżają Serbów cudzoziemcy.

"Jakie ludobójstwo, ludzie? Co za ludobójstwo, skoro nikt nikogo nie nienawidził? Czy Serbowie śpiewali piosenki o Eminie i o Almie, i o Fatimie? Śpiewali. I przed wojną, i podczas wojny, a na pewno śpiewają je po wojnie. A czy biali śpiewali piosenki o Murzynkach, kiedy trwało niewolnictwo? I czy Hitler śpiewał piosenki o pięknych Żydówkach? Nie. Oczywiście, że nie. O, i właśnie na tym według Vuka Szalipura polegała różnica między ludobójstwem i rozwiązywaniem nieporozumień."

Cóż, Vuko nadal niczego ze swojej przeszłości nie zrozumiał, do żadnej winy się nie przyznał, tym bardziej niczego nie żałował. Nadal jest przekonany, że racja jest po jego stronie. Ameryka nie leczy z nienawiści i kiedy nadarza się okazja, z człowieka wypełzają upiory, a raczej szejtan, jak powiedziałby Hasan.

"Puzzle" Natalii Smirnoff, ciekawe kino z Argentyny.

Kina obrodziły filmami, których bohaterkami są dojrzałe kobiety. Ostatnio pisałam o "Miss Kicki" i "Belgia, Moskwa", teraz obejrzałam argentyńskie "Puzzle" Natalii Smirnoff. I ten, podobnie jak tamte, jest dobry, ale nie wybitny. Film, który przyjemnie się ogląda, niepozbawiony ambicji, ma się więc poczucie, że to nie czas stracony. Ot, takie weekendowe kino, ale o czymś i na dobrym poziomie. Maria Del Carmen, główna bohaterka, kończy właśnie pięćdziesiąt lat. Jest gospodynią domową, ma sympatyczną rodzinę: dwóch dorosłych synów mieszkających jeszcze z rodzicami i męża. Jej świat kręci się tylko wokół nich. W przeciwieństwie do bohaterek wspomnianych przeze mnie filmów Maria jest kobietą zadbaną, elegancką i raczej ze stanu rzeczy zadowoloną. Nieoczekiwanie i dość przypadkowo trochę się w jej życiu zmieni, kiedy po swoich urodzinach wśród innych prezentów znajdzie paczkę tytułowych puzzli. Czy ciąg dalszy można przewidzieć? I tak, i nie. Na szczęście nie jest to kino spod znaku Hollywood (swoją drogą znakomicie potrafię sobie wyobrazić amerykańską wersję, brrr!). "Puzzle" to film nie tylko o dojrzałej kobiecie. To także portret rodziny. Jeśli szukać podobieństw, to można je znaleźć w kinie Mike'a Leigh, tyle że film argentyńskiej reżyserki jest lżejszy, no i jednak słabszy, co nie znaczy, że zły. Niewiele się tu dzieje, wszystko polega na obserwacji, kontemplacji detalu, nastrój podkreśla muzyka, ważny jest obraz, szczególnie kolor. Bohaterowie nie wykładają kawy na ławę, nie epatują swoimi uczuciami, widz więcej wyczyta z ich gestów i wyrazu twarzy niż słów. Być może niektórym ten film wyda się nudny właśnie dlatego, że jest takim zapisem dość zwyczajnej i monotonnej, w gruncie rzeczy, codzienności. Ja, po raz kolejny ostatnio, spędziłam w kinie przyjemne półtorej godziny. Polecam. Tych, którzy widzieli, zapraszam dalej.

Pierwsze sceny filmu to pięćdziesiąte urodziny Marii. Pełno gości ( w Ameryce Południowej urodziny to ważne święto, na którym gromadzi się cała rodzina łącznie z ciotkami, wujkami, kuzynami i innymi pociotkami). Właściwie nie widzimy gości, jeśli już to raczej ich nogi, kolana czy ręce. Słyszymy gwar, przelotne rozmowy. Kamera pokazuje kuchnię, talerze, potrawy, stoliki, podłogę, na którą spadnie rozbity półmisek. Tak uczestniczy w swoich urodzinach Maria, która mimo że jest jubilatką, jak to często bywa, pełni tu rolę raczej służącej. To z jej perspektywy oglądamy przyjęcie, a jej perspektywa jest właśnie taka. Właściwie dopiero kiedy zdmuchnie świeczki na torcie, zyskamy pewność, że to na pewno jej urodziny. Czy jest zła i nieszczęśliwa? Nie wygląda, najwyżej trochę zmęczona. Podobnie mija jej każdy dzień: nie pracuje, jest gospodynią domową, żeby nie powiedzieć kurą domową. Kiedy zacznie odwiedzać Roberto, aby wspólnie z nim przygotowywać się do turnieju, początkowo bliżej jej będzie do jego służącej niż do niego. Miałam wrażenie, że krępuje ją, kiedy jest obsługiwana przez kobietę, z którą w jakimś sensie dzieli los. Wystarczy spojrzeć, jak bardzo się ożywia, kiedy może podać jej przepis na ciasteczka, które upiekła i przyniosła!

Trudno powiedzieć, aby Maria była źle traktowana przez swoich domowników. Nic z tego. To sympatyczni ludzie, a nie toksyczne potwory! Mąż prawi jej komplementy, daje kwiatki, nawet kiedy zajęta przygotowaniami do turnieju zapomni o zakupach, usłyszy tylko delikatny wyrzut, a nie wykrzyczane w złości pretensje. Również seks, którego sceny przypominają stereotypowe wyobrażenia o typowym seksie małżeństwa z długoletnim stażem, nie sprawia jej przykrości. Nie wygląda na rozczarowaną. Zresztą seks z Roberto różni się tylko stopniem namiętności i tym, że zamiast piżamy i nocnej koszuli mają na sobie ubrania. Zmierzam do tego, że, o czym wspominałam we wstępie, Maria nie jest kobietą nieszczęśliwą. Może dlatego realizacja nieoczekiwanie uświadomionej pasji to nie bunt, nie gwałtowny przewrót, który wywraca jej życie do góry nogami, ale powolne odkrywanie przyjemności i dążenie do celu. Spotkania z Roberto trzyma w tajemnicy, ale mimo tego trenuje z nim regularnie. Nie od razu przyzna się, że bierze udział w turnieju, jakby chciała oswoić rodzinę stopniowo ze swoją nową pasją. Nigdy zresztą nie powie im całej prawdy, kluczy tak, iż można odnieść wrażenie, że to turniej indywidualny. Ta taktyka okazuje się skuteczna: nikt nie ma do niej pretensji o udział w zawodach, gdy zwycięży, wszyscy będą jej gratulowali, a kiedy poprosi, aby pomogli jej wygospodarować w domu niewielkie pomieszczenie, w którym będzie mogła oddawać się swojej pasji (Roberto ma wspaniały pokój z ogromnym, specjalnie skonstruowanym stołem), nikt jej nie wyśmieje, nie uzna za dziwaczkę. Mąż i synowie ochoczo rzucą się do wynoszenia gratów z pokoju, który dotąd służył jako magazyn niepotrzebnych, zapomnianych sprzętów. A ile będzie przy tym wspólnej zabawy i radości!

Sielanka? Jednak nie do końca. Maria zyskuje pasję, akceptację i szacunek rodziny, ale z czegoś rezygnuje: nie wykorzysta nagrody, nie pojedzie na turniej do Niemiec, nawet nie podejmie próby, jakby z góry wiedziała, co może osiągnąć, a czego nie. Sama wyznacza sobie granice. Ale czy chodzi tylko o turniej, czy może o budzące się uczucie do Roberto? Czy gdyby nie to, zdecydowałaby się walczyć o wyjazd do Niemiec? Niewykluczone, że nie napotkałaby jakiegoś wielkiego oporu. Być może Maria po prostu przewiduje, czym mogłyby się skończyć jej dalsze spotkania z Roberto. Wybiera rodzinę, męża, a nie namiętny, szalony romans, który nie wiadomo, co przyniesie. Jak często w życiu. Być może, tak jaki i widz, zdaje sobie sprawę, że niewiele wie o swoim partnerze do puzzli. Jest prawdopodobne, że, tak samo jak teraz z nią, kiedyś romansował z Carmen, z którą startował w poprzednich turniejach. Decyzja wydaje się być stanowcza i przemyślana, jak wszystko, co robi Maria, ale okupiona cierpieniem. Kiedy wraca z ostatniego spotkania, płacze. W ostatniej scenie filmu widzimy ją jednak, jak siedzi  zadowolona na trawie przed letnim domem należącym do rodziny. Pojechała, aby samodzielnie dopilnować sprzedaży działki, zastępując zajętego męża. Być może jeszcze niedawno nie zdobyłaby się na to. Straciła uczucie(?), przelotny romans(?), namiętność(?), zyskała samodzielność.

Ale puzzle dla Marii to nie tylko turniej, rywalizacja i spotkania z Roberto. To przede wszystkim zachwyt nad obrazkiem, który się układa, to wyraz piękna, tajemnicy, odkrycia innego, odległego świata: czy to będzie symbolizująca zamierzchłą przeszłość piękna Nefretete, czy Toskania, czy delfin. Może też dlatego zrezygnowała z dalszego udziału w turnieju, bo chce układać po swojemu, ciesząc się nie tylko zagadką, ale też urodą obrazu? Maria wkracza w świat puzzli, niczym bohaterka jakiejś baśni do tajemniczego pałacu pełnego skarbów. Wystarczy popatrzeć, jak przygląda się Nefretete, jak wchodzi do sklepu z puzzlami, jak z zachwytem i niemal nabożnie podziwia tysiące pudełek, które wyłaniają się w kolejnych salkach, jak wreszcie z rozkoszą i niezwykle delikatnie dotyka pojedynczych kartoników, jak je powoli waży w dłoniach, przesypuje między palcami. Nawet korony drzew, pod którymi przechodzi, przypominają puzzle. A wszystkiemu towarzyszy muzyka znakomicie podkreślająca tę baśniowość. Podobnie zresztą odkrywa należący do Roberto dom, który też w pewnym sensie przypomina piękny pałac.

I ostatnia sprawa, na którą chciałabym zwrócić uwagę. Wspomniałam we wstępie, że to nie tylko film o dojrzałej kobiecie, która odkrywa pasję i wybija się na rodzinną samodzielność, ale też obraz rodziny. Pisałam już tu trochę o tym, więc teraz jeszcze o jednym aspekcie tego rodzinnego portretu. Maria realizuje swoją pasję i postępuje po swojemu, a jednocześnie oburza się na młodszego syna, który chce spełnić  marzenia i wyruszyć na półroczną wędrówkę po Indiach. Chciałaby, aby postąpił jak większość: dokończył studia, a za pieniądze ze sprzedanej działki kupił mieszkanie. To ojciec, a nie ona, godzi się na jego plan. Ale ten sam ojciec nie rozumie starszego syna, który woli być urzędnikiem niż pracować w rodzinnym biznesie. Tak bywa: realizując siebie, jednocześnie odmawiamy prawa do samodzielnej drogi innym i to nie dlatego, że jesteśmy złośliwi, ale po prostu inaczej wyobrażamy sobie ich szczęście. Z miłości i troski zabieramy im prawo do błędów i realizacji siebie. Każdy powinien iść własną drogą, rodzina wcale na tym nie ucierpi, zdaje się mówić reżyserka. Każdy jest  indywidualnością, a my często nie potrafimy tego dostrzec. Maria układa puzzle, jej mąż ćwiczy tai chi, młodszy syn stał się wegetarianinem i pragnie pojechać do Indii, a starszy też chce iść swoją drogą.

Proszę, ile można odnaleźć w tym kameralnym, argentyńskim filmie! 

   

"Belgia, Moskwa". Kobieta po przejściach.

Jakiś recenzent określił ten belgijski film mianem komedii romantycznej. To gruba przesada. O ile mogę się jeszcze zgodzić z druga częścią, to na pewno nie z pierwszą. Tak jak w "Miss Kicki", o której pisałam ostatnio, mamy tu podobną bohaterkę: dojrzałą, niepiękną, a może raczej zaniedbaną, zmęczoną życiem matkę trójki dzieci, którą niedawno porzucił mąż. Już w pierwszej scenie, w dość niesprzyjających okolicznościach Matty, tak ma na imię, poznaje sporo młodszego Johnnego, kierowcę tira. Znajomość zaczyna się bardzo niefortunnie od karczemnej awantury i bogatego repertuaru złośliwości, których sobie wzajemnie nie szczędzą. Co będzie dalej, niby możemy przewidzieć, okazuje się jednak, że nie do końca. Film przynajmniej częściowo wymyka się schematom. Jest to raczej opowieść w tonie serio o kobiecie po przejściach i mężczyźnie z przeszłością, i śledząc ich losy, nie bez emocji, wcale nie jesteśmy pewni, jak ta historia się skończy. Sytuacja z różnych względów komplikuje się i wcale nie jest oczywiste, co zrobi Matty. Trzeba pamiętać, że to nie kino hollywoodzkie, ale europejskie, więc nic tu nie jest upiększone i ucukrowane. Matty ma zmarszczki, ubiera się bardzo przeciętnie, nie zasypia ani nie budzi się w pełnym, nieskazitelnym makijażu, mieszka w zwyczajnym mieszkaniu przeciętnie urządzonym, pracuje na poczcie. Miasto, w którym toczy się akcja, też jest raczej takie sobie, ot nic nadzwyczajnego. Przed nami na ekranie rozgrywa się zwyczajna historia, taka, jaka mogłaby przydarzyć się każdemu. Nie jest to kino wielkie, ale po prostu dobre, weekendowe, ale niegłupie. Z przyjemnością przyglądałam się poczynaniom sympatycznych bohaterów. Warto zobaczyć. A jeśli ktoś widział, może przeczytać ciąg dalszy tych rozważań.

Muszę przyznać, że wciągnęła mnie historia Matty, a raczej jej uczuciowy dylemat. Kogo wybrać: męża, którego jeszcze kocha, ale który odszedł do innej, czy świra, Johnnego, wielką niewiadomą.

Matty wciąż kocha niewiernego męża, z sentymentem wspomina wspólne życie, raczej dostrzega w przeszłości to, co miłe, więc nic dziwnego, że chciałaby, aby do niej wrócił. Niby stawia mu ultimatum, każe dokonać ostatecznego wyboru, ale termin podjęcia decyzji wciąż przesuwa. Werner, mimo że sympatyczny, mnie strasznie irytował. To wieczny chłopiec albo może facet przeżywający kryzys wieku średniego, jak mówi jego żona. Wyprowadził się do znacznie młodszej od siebie Gail, ale wciąż kokietuje Matty, czule zapewniając ją, że stale o niej myśli. Wydaje się, że chciałby zjeść ciastko i jednocześnie je mieć. Sytuacja jeszcze się komplikuje, kiedy dowiaduje się, że jego żona zaczęła się z kimś spotykać. Odtąd zachowuje się niczym pies ogrodnika, co to sam nie zje, ale innemu nie da. Robi się zazdrosny, miesza się w związek Matty, chcąc ją za wszelką cenę zniechęcić do Johnnego. Prowokuje i jego, szukając zwady, o co zresztą nietrudno. Trzeba przyznać, że cała trójka dość łatwo poddaje się emocjom. Werner niby to w końcu się decyduje i wraca do domu, ale chyba nadal utrzymuje kontakt z Gail, o czym mogą świadczyć smsy czy telefony, które wyraźnie go mieszają. Jeśli Matty zdecyduje się na niego, wcale nie będzie mogła mieć pewności, że wszystko się ułoży. Być może szybko znowu będzie zaniedbywaną żoną.

Nie mamy wątpliwości, że z ulgą przyjęłaby powrót marnotrawnego męża, gdyby w jej życiu nie pojawił się zwariowany, sympatyczny jedenaście lat młodszy Johnny. Początkowo Matty, nie od razu przyznając się przed sobą, ma ochotę tylko się z nim przespać. Chce się przynajmniej na jeden wieczór poczuć znowu pożądaną kobietą, a nie wzdychającą, zapomnianą przez niewiernego męża żoną. Z czasem jednak Johnny coraz bardziej ją pociąga. Stanowi przeciwieństwo Wernera. Jest tylko kierowcą tira, ale kocha to, co robi, zachwyca się Matty, nie przeszkadza mu różnica wieku ani to, że ma dzieci. Myślę jednak, że najbardziej kręci ją jego spontaniczność i świrowatość, także okoliczności: namiętne sam na sam w szoferce tira. To wszystko stanowi jakąś nowość w monotonnym życiu Matty, która może poczuć się znowu niczym w czasach minionej młodości. Obserwujemy, jak się zmienia, pięknieje. Ze zgorzkniałej, smutnej, szarej myszy staje się uśmiechniętą, zadowoloną, pewną siebie kobietą. Nie idzie wcale do fryzjera, kosmetyczki czy na zakupy, a jednak staranniej się ubiera i upina włosy. Okazuje się, że mimo wieku jest jeszcze całkiem ładna. I pewnie wszystko byłoby prostsze, gdyby nie kryminalna przeszłość Johnnego i jego skłonność do agresji. Stąd dylemat Matty: pójść za głosem serca i zaufać kochankowi czy wybrać małżeńską stabilizację i pozwolić wrócić mężowi. Niespodzianka, nowość, ale i niepewność kontra życie stare, przewidywalne, ale spokojne. W pewnym momencie jest już na tyle zmęczona emocjonalną huśtawką, że marzy tylko o spokoju u boku  dzieci, bez mężczyzn. Z całej trójki tylko Johnny wie, czego chce. Zależy mu na Matty, która nieoczekiwanie nadała sens jego samotnemu życiu, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało.

Bo taki jest  ten film: pokazuje sytuacje banalne, zwyczajne, ale bardzo prawdziwe. Rozterki bohaterów nie są wydumane, życie często się tak właśnie komplikuje i wcale niełatwo dokonać wyboru, który może zaważyć na dalszym życiu, a na pewno na najbliższej przyszłości. I nigdy nie będziemy wiedzieli, co utraciliśmy, odrzucając jedno na rzecz drugiego. Zawsze już będziemy zadawać sobie pytanie: co by było gdyby, nawet wtedy, kiedy wybór okaże się słuszny. Prawdziwe są również uczuciowe dylematy, niepewność własnych uczuć: czy kochamy kogoś, z kim łączy nas wspólna przeszłość i dobre wspomnienia, czy też tego nowego, który w naszym życiu się dopiero pojawił. Z zainteresowaniem śledziłam uczuciową burzę, która rozpętała się w życiu Matty. Kiedy ostatecznie porzuciła męża, odczułam satysfakcję. Kiedy wybrała Johnnego, ucieszyłam się, bo nie ukrywam, że to jemu kibicowałam. Cóż, i mnie uwiódł ten sympatyczny, bezpośredni, spontaniczny świr. I wyjątkowo nie przeszkadzało mi szczęśliwe zakończenie, tym bardziej, że jest wielce prawdopodobne, iż to szczęście tylko chwilowe, wszak Johnny bywa nieobliczalny. Kiedy jednak rozważam rzecz na chłodno, zdroworozsądkowo, myślę, że Matty powinna odprawić obu: i niewiernego męża, i gwałtownika Johnnego, a już na pewno nie wprowadzać go do swojego domu.

Na koniec chciałabym jeszcze wspomnieć o tym, co w tym filmie zwróciło jeszcze moją uwagę.

Niezwykle sympatyczna, przyjacielska, otwarta relacja między matką i najstarszą córką, siedemnastolatką. Niby się kłócą, niby mają do siebie pretensje, ale to tylko chwilowe. Szybko okazuje się, że świetnie potrafią ze sobą rozmawiać i wzajemnie się wspierają. Matka niczego nie ukrywa, niczego nie udaje, nie jest też do końca pobłażliwa, potrafi powiedzieć prawdę i wymagać. Zastanawiam się tylko, na ile powszechna jest w tamtym społeczeństwie taka reakcja jak Matty na wieść o tym, że córka jest lesbijką. Początkowo jest zaskoczona, ale szybko akceptuje ten fakt, właściwie nie przeżywa żadnych wstrząsów. Może też dlatego łatwiej się im porozumieć, bo obie w tym samym czasie dokonują niestandardowych wyborów: matka wiąże się z dużo młodszym facetem (oczywiście nikogo nie dziwi związek jej męża z dużo młodszą partnerką), a córka z dziewczyną.

Druga sprawa, która mnie przyjemnie zaskoczyła, to otwartość wszystkich bohaterów. Tu nikt niczego nie ukrywa, przed nikim, niczego nie udaje. Możliwe są spokojne kontakty Matty z prawie byłym mężem, możliwe są jego kontakty z dziećmi, możliwe jest spotkanie Wernera i Johnnego, co, jak wiemy, nie zawsze dobrze się kończy. I znowu zastanawiam się, na ile to powszechne w Belgii. Czy to raczej norma, czy wyjątek?

Nie ukrywam, że ten film odbierałam dość emocjonalnie: kibicując jednym, złoszcząc się na innych, wczuwając się w sytuację bohaterki. Mądry, przyjemny, sympatyczny film.

 

Popularne posty