Świat, którego juz nie ma, czyli "Wyjście z Egiptu" Andre Acimana.

Tę książkę, wydaną przez wydawnictwo Czarne (2009), przeczytałam jakiś czas temu, ale ponieważ jest jedną z tych, które utkwiły w mojej pamięci, więc w przerwie między poprzednią a aktualną lekturą parę słów o niej. Tytuł nawiązuje do biblijnego wyjścia Żydów z Egiptu, ale jest to powieść, której akcja sięga czasów przed drugą wojną światową, by skończyć się w roku 1964 tytułowym wyjściem z Egiptu. Narrator opowiada historię licznej rodziny Żydów sefardyjskich, która na początku dwudziestego wieku stopniowo osiedlała się w tym kraju po wyjeździe z Konstantynopola, by potem, wraz ze zmieniającą się sytuacją polityczną, stopniowo Egipt opuszczać. Powieść o świecie, którego już nie ma, świecie, w którym obok siebie żyli Żydzi, Arabowie i Europejczycy, tworząc niezwykłą mieszankę kultur i obyczajów.

Przede wszystkim jest to książka niezwykle zabawna i ciekawa. Rodzinną historię i świat Aleksandrii, gdzie mieszkają bohaterowie, poznajemy oczami kilkuletniego, potem kilkunastoletniego, chłopca. To on jest bowiem narratorem. W tej sadze rodzinnej aż roi się od dziwacznych, barwnych i zabawnych postaci. Taki jest wuj Wili, najstarszy z rodzeństwa, podwójny szpieg, drobny hochsztapler, ale w gruncie rzeczy dobry człowiek; obie babki narratora, w dziecinny sposób rywalizujące o względy swojego wnuka tak, jakby chciały go sobie wzajemnie podebrać; głuchoniema matka narratora, często wysługująca się swoim synem, kobieta piękna, o twardym charakterze, potrafiąca wydać z siebie niezwykły pisk, którym terroryzowała otoczenie; liczne ciotki i liczni wujowie o barwnych charakterach i niezwykłych historiach (już same ich imiona powodują nostalgię za tym egzotycznym światem: Flora, Estera, Elza, Klara, Izaak, Nessim, a to jeszcze nie wszyscy); nestorka rodu, czyli prababka narratora, u której w mieszkaniu gromadzi się cała rodzina w chwilach politycznych zawieruch; wreszcie arabska służba, sąsiedzi i przyjaciele różnych narodowości. Aleksandria tamtych lat to istny wielokulturowy tygiel. Wszyscy krewni narratora prowadzą mniejsze lub większe interesy, z mniejszym lub większym powodzeniem.

Ale ta zabawna opowieść podszyta jest smutkiem i nostalgią za światem minionym. Egzystencja Żydów sefardyjskich w Egipcie, początkowo przyjemna i barwna, z powodu zawieruch historycznych staje się z czasem coraz trudniejsza i niebezpieczna. Tak jest szczególnie w roku 1942, kiedy wojska Rommla zbliżają się do Aleksandrii i wydaje się tylko kwestią czasu, kiedy Niemcy zajmą Egipt. Wtedy los Żydów byłby oczywiście przesądzony. Jednak ta historia opowiadana z perspektywy kilkunastoletniego chłopca, który zna ją z przekazów rodzinnych (urodził się na początku lat pięćdziesiątych) jest bardziej zabawna niż groźna. Opowieści na temat Niemców, którymi straszą się wzajemnie członkowie rodziny, powodują raczej śmiech niż lęk. To czytelnik obarczony bagażem wiedzy o tym, co działo się wtedy w Europie, zna prawdziwe zagrożenie. Kolejnym niebezpiecznym momentem jest wojna o Kanał Sueski w roku 1956. Ale i tym razem groza tamtych wydarzeń łagodzona jest przez pamięć narratora. Naloty, zaciemnienia, sparaliżowane życie Aleksandrii, zapamiętane i opowiadane przez kilkuletniego chłopca, są po prostu przygodą. To moment, kiedy rodzina może kolejny raz zgromadzić się w domu seniorki rodu, jego prababki, a rutyna codzienności zostaje zastąpiona niezwykłymi zdarzeniami. Niestety, odtąd życie nie będzie już takie jak dawniej. Niechęć do Żydów narasta (Izrael obok Francji i Wielkiej Brytanii był agresorem w tym konflikcie), stopniowo krewni i przyjaciele opuszczają Egipt, udając się w różne strony Europy. Czujemy upływający czas, wszystko się zmienia i przemija. Ci ludzie bardzo często wyjeżdżają właściwie bez niczego, bo ich majątki podlegają nacjonalizacji. Tu, inaczej niż w historii rodzinnej Amosa Oza, to Europa, do której muszą uciekać, jest światem trochę upragnionym, ale jednak obcym. Istnieje wszak jedno podobieństwo: Żydzi przybywający do Palestyny w latach trzydziestych i Żydzi opuszczający Egipt w latach pięćdziesiatych i sześdziesiątych muszą wszystko zaczynać od nowa.

Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Ta książka jest też opowieścią o poszukiwaniu tożsamości. Kim są ci ludzie, którzy przybywali do Egiptu z Konstantynopola i innych stron? Mieszkają w Egipcie, ale nie znają arabskiego. Mówią po francusku albo w ladino (mieszanka hebrajskiego i hiszpańskiego). Wychowani w kulturze europejskiej marzą o Wenecji, Paryżu czy Toskanii, ale  kiedy nadchodzi czas, z niechęcia opuszczają Egipt. Nie są też specjalnie religijni. Jakże zdziwiony jest narrator, kiedy przypadkiem dowiaduje się, że ma obywatelstwo tureckie. A przeciez Turcja była mu przedstawiana przez różnych krewnych jako kraina ludzi prymitywnych, prostackich, brudnych i zacofanych!   

"Była sobie dziewczyna", czyli 1:0 dla Nicka Hornbiego. Niestety.

Reżyserem tego filmu jest Dunka Lone Scherfig, autorka moich ukochanych "Włoskiego dla początkujących" (nakręcony zgodnie z regułami Dogmy) i "Wilbur chce się zabić". Nic więc dziwnego, że czekałam na jej najnowszą produkcję. Niestety scenariusz, co mnie niepokoiło, napisał Nick Hornby. Widziałam trzy ekranizacje jego książek i nie byłam nimi zachwycona (przepraszam, "Miłość kibica" obejrzałam z przyjemnością, ale to z powodów osobistych). Przeczytałam jedną powieść, strasznie się przy tym męcząc, nawet nie pamiętam tytułu. Moje obawy okazały się słuszne. Film ogląda się przyjemnie, jest zabawny i dowcipny. Lata sześćdziesiąte odtworzone perfekcyjnie. Główna bohaterka upodobniona do Audrey Hepburn piękna. Porusza się nawet istotne problemy. Cóż z tego, kiedy ten film jest jakiś taki gładki, zbyt piękny, za mało w nim drapieżności i chropowatości, a to, co ważne, podane zbyt lekko. Nie wstrząsa, a powinien. Nie porusza, chociaż powinien. A zakończenie przyprawia o ból zębów: iście amerykański happy end. Film, o którym po wyjściu z kina od razu można zapomnieć. Nie tego oczekiwałam! A kto widział, może poczytać ciąg dalszy.

A przecież ten film miał szansę być inny. 16-letnia Jenny, nad wiek mądra, wyrastająca ponad swoje środowisko (ta uwaga dotyczy też rodziców, zwłaszcza ojca) wpada w sidła przystojnego diabła, który odsłania przed nią inny świat. Zamiast nudnej szkoły, nudnych kolegów, nudnego domu, a w perspektywie nudnych studiów w Oksfordzie i nudnej pracy, otwiera się przed nią świat przyjęć, wypraw do Paryża, wystawnych kolacji i wielu innych atrakcyjnych rozrywek. Jeszcze niedawno nauka sprawiała Jenny wielką przyjemność. Chwalona i doceniana przez nauczycielki, zwłaszcza uczącą literatury, marzyła o zostaniu studentką szacownej uczelni. Nagle dostrzega nieatrakcyjność swojej drogi życiowej. Czeka ją jałowe życie, takie, jakie, jej zdaniem, prowadzi wspomniana nauczycielka, czyli czytanie infantylnych wypracowań o kucykach uczennic. Alternatywą jest egzystencja na wzór rodziców, którzy skrycie wzdychają do krótkiego czasu swej młodości. Bohaterka do tego stopnia zakochana jest w starszym od siebie Davidzie i życiu, jakie prowadzi, że dość szybko godzi sie z tym, iż jej ukochany, jego przyjaciel wraz ze swą głupią jak but dziewczyną (strasznie przerysowana postać) są oszustami, złodziejami, ludźmi wykorzystującymi cudze słabości. Cały czas czekałam na jakiś wstrząs. przecież coś w tym gładkim świecie musi się zdarzyć, przeciez to film reżyserki "Włoskiego..." i "Wilbura.."! I niby dochodzi do nieszczęścia, które sprawia, że łuski spadają z oczu Jenny i jej rodziców. Niby biedaczka cierpi, wszak straciła wszystko, a ukochany okazał się łotrem. Ba, on też cierpi, bo choć drań nad dranie, to tym razem prawdziwie się zakochał. Ale to wszystko jakieś takie nieprawdziwe, łzy sztuczne, Jenny, choć wzgardzona przez straszną dyrektorkę szkoły (też przerysowana Emma Thompson), dostaje pomocną dłoń od rodziców i nauczycielki literaratury, która oczywiście okazuje się nie taka nudna. No i wszystko kończy się szczęśliwie. Ale nie zobaczymy tu trudu, jaki pewnie musi włożyć Jenny, aby do tego szczęśliwego finału doszło, nie, ten film oszczędza widzowi znoju i męki!

A szkoda, bo potencjał jest. Kuszenie mogło być prawdziwym kuszeniem. Dylematy dylematami. Hipokryzja rodziców, którzy mówią o studiach, a gdy tylko trafia sie kandydat na męża, natychmiast zapominają o ideałach, mogła zostać obnażona prawdziwie (a tak są tylko kretyńsko śmieszni, a właściwie żałośni, i naiwni). A nauczka bolesna. Przecież Jenny, która czuje się oszukana  i opuszczona, wcześniej sama z pełną świadomością tolerowała kłamstwo. Czego więc oczekuje?

Mógł to byc film na serio o losie kobiety w tamtych czasach, o tym, jaki miała wybór, a właściwie go nie miała tłamszona przez mieszczańską rodzinę. Mógł opowiadać na serio o przemianie i podnoszeniu się z upadku i wielu innych sprawach, które są tylko sygnalizowane (np. antysemityzm, uprzedzenia). Niestety, wszystko narysowane jest tu grubą krechą. Gdzież temu filmowi do tamtych dwóch mówiących o prawdziwych ludzkich tragediach i uczuciowych dylematach w sposób subtelny, mądry, głęboki, poruszający, a jednocześnie niepozbawiony humoru i ciepła. Chciałoby się zakrzyknąć: " Lono, porzuć Nicka Hornbiego i znowu zacznij pisać własne scenariusze!"

"Most nad Złotym Rogiem" Emine Sevgi Ozdamar

Właśnie skończyłam niezwykłą książkę tureckiej autorki mieszkającej w Niemczech i piszącej

po niemiecku wydaną przez, moje ostatnio ulubione, wydawnictwo Pogranicze. To "Most nad Złotym Rogiem" Emine Sevgi Ozdamar (2007; przełożyła Maria Przybyłowska). Jak czytam na okładce, jest to powieść autobiograficzna. To historia młodej Turczynki ze Stambułu, która w drugiej połowie lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku porzuca szkołę i wyjeżdża na rok do Berlina, aby pracować tam jako robotnica w fabryce. Nie jest to wyjazd typowo zarobkowy. Ojciec narratorki prowadzi małą firmę budowlaną. Jak sama mówi, należy do klasy burżujów (podkreślam, bo to ważne w tej opowieści). Praca w Berlinie to dla niej szansa na wyrwanie się z domu, zdobycie niezależności. Pierwsza część powieści opowiada o pobycie bohaterki w Europie: głównie w Niemczech, ale też w Paryżu. Druga to powrót do Turcji, do Stambułu i opowieść o jej studiach aktorskich, barwnym życiu towarzyskim i politycznym (jedno z drugim ściśle się łączy). A wszystko na tle burzliwych wydarzeń politycznych w Turcji końca lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych. Ale tym, co czyni tę książkę niezwykłą, jest język.

Narratorka posługuje się zdaniami raczej krótkimi, pojedynczymi, ale często niezwykle barwnymi. Cały czas próbuję nazwać ten sposób pisania, jakoś go zdefiniować. Na okładce książki można znaleźć następujące wyjaśnienie: bohaterka uczy się niemieckiego, nie zna tego języka; im lepiej nim włada, tym jej sposób wypowiadanie  normalnieje, wygładza się. Kiedy wraca do Turcji i znowu posługuje się językiem ojczystym, styl staje się jeszcze bardziej konwencjonalny. Myślę, że te wyjaśnienia nie wyczerpują zagadnienia. Narratorka nawet w drugiej części powieści wypowiada się w sposób specyficzny: skrótowy, skondensowany, informacja goni informację. To trochę język dziecka (niezwykłe skojarzenia), które dziwi się światu, albo młodej, naiwnej dziewczyny, której świat wydaje się prosty. Nie znajdziemy tu refleksji, analizy uczuć, stanów wewnętrznych, jest po prostu opowieść o zdarzeniach. A może  to  język wspomnienia, które po latach bywa niedokładne? Albo pospiesznej relacji z dalekiej perspektywy? Wszak kiedy opowiadamy komuś o naszych przeżyciach, często kondensujemy opowieść, nie tyle skracamy, ile zgniatamy. Taki sposób relacjonowania przeszłości powoduje też koncentrację czasu. Wydarzenia raz płyną szybciej, potem wolniej, by na końcu, nie wiadomo kiedy, przyspieszyć. Opowieść rozpoczęta  w roku 65 lub 66, powoli przemierza lata sześćdziesiąte, by nagle, ku mojemu zdziwieniu, skończyć się w roku 75. Upływający czas rozpoznajemy po gazetowych tytułach, które narratorka czyta, przepływając wieczornym promem z części europejskiej Stambułu, gdzie studiuje i prowadzi życie towarzysko-polityczne, do azjatyckiej, gdzie mieszkają jej rodzice. Tytuły krzyczą o sprawach tureckich i światowych: wojna w Wietnamie, lądowanie na Księżycu, afera Watergate, śmierć Franco. Pierwsza część powieści jest bardziej oniryczna, niektóre zdarzenia nie mają charakteru prawdopodobnego albo może tylko tak są przedstawiane przez narratorkę. Przewija się tu mnóstwo dziwacznych postaci. Co charakterystyczne, bez przerwy towarzyszy nam śnieg lub deszcz. Berlin wydaje się ciemny, pusty, tajemniczy. Opisy pobytu w Paryżu jeszcze mocniej przypominają świat ze snu. Część turecka jest bardziej realistyczna. Ale i tu z kolei uparcie powracają pewne motywy: morze, blask księżyca, na którym pierwsi ludzie jedzą kolację, papierosy (najważniejszy rekwizyt socjalisty, jak naiwnie wierzy narratorka), książki i wędrówki po kraju.

Jednak przede wszystkim jest to powieść o dojrzewaniu młodej, tureckiej kobiety w burzliwych czasach. Celowo wprowadzam przymiotnik tureckiej, bo nie sposób pisać o bohaterce w oderwaniu od jej kraju. Narratorkę można by najkrócej scharakteryzować tak: jest kobietą wyzwoloną obyczajowo (nawet bardzo, pamiętajmy, że to lata sześćdziesiąte), samodzielną, towarzyską, artystką, ateistką, socjalistką nastawioną antyamerykańsko (Turcja jest w NATO), a jednocześnie imponuje jej i jej środowisku wszystko, co europejskie. Od początku orientujemy się, że spotkaliśmy bohaterkę inteligentną, oczytaną, mającą aktorskie plany. Już w Berlinie w hotelu robotniczym poznaje tureckich reżyserów, robotników, lewicowych studentów. Te spotkania ją ukształtują. Kiedy wróci do Turcji, zacznie uczyć się w szkole aktorskiej, politykować, a wreszcie konspirować. Zainteresowanie sztuką i naiwne, lewicowe poglądy, przekonanie o możliwości zmieniania i zbawiania świata są charakterystyczne dla niej i jej środowiska. Ale bohaterka styka się i z inną Turcją. Spotyka kobiety, które marzą o mężu i boją się utracić swój diament (to w hotelu robotniczym w Berlinie; narratorka przeciwnie - marzy, aby go wreszcie stracić). Prawicowi islamiści, faszystowskie bojówki atakują lewicowych studentów. Prowincja, przez którą podróżuje narratorka wraz dwoma kolegami, jest zacofana, a jej mieszkańcy często głodują.

Zdarzenia opowiadane w pogodny, prosty sposób, o czym wspomniałam wyżej, nieoczekiwanie komplikują się wraz z rozwojem wypadków w Turcji. Po wojskowym puczu dochodzi do sytuacji prawdziwie niebezpiecznych, tragicznych i okrutnych. Jesteśmy świadkami aresztowań, tortur, a wreszcie wyroków śmierci. To już nie zabawa, bohaterka musi nieoczekiwanie dojrzeć i ponieść konsekwencje swoich życiowych wyborów. Ale i o tym dowiadujemy się jakby z dystansu, z perspektywy czasowej. Nie sposób jednak zapomnieć o wydarzeniach relacjonowanych w ostatnim rozdziale.

"Most nad Złotym Rogiem" Emine Sevgi Ozdamar to książka, która mocno we mnie utkwiła. Niestety na razie to chyba jedyna jej powieść wydana u nas. Mam nadzieję, że ukażą się następne.

"Różyczka" Jana Kidawy-Błońskiego, więcej niż myślałam.

Właściwie zastanawiałam się, czy iść na ten film. Gdzieś tam do uszu wkradał się szum medialny (protest córki Jasienicy, teraz wiem, że śmieszny, bo filmowa opowieść bardzo odbiega od prawdziwej historii pisarza i jego żony agentki; polecam artykuł o nich w "Polityce" z 13 marca). Jak zwykle w chwilach wahań przesądził rzut oka na gwiazdki w "Co jest grane" (cztery; wiem oczywiście, że zdanie recenzenta nie musi pokrywać się z moim, ale to jakiś punkt wyjścia, dlatego tak bardzo brakuje mi mojego ukochanego Tygodnika Kulturalnego w TVP Kultura, tam zawsze była dyskusja, najczęściej wymiana odmiennych poglądów). Ale dość tych dygresji, teraz do rzeczy. Zobaczyłam i polecam. Naprawdę dobre kino gatunkowe: rasowy melodramat z marcem 68 w tle (kładę akcent na taką właśnie kolejność). To historia trójkąta: pięknej Kamili, jej narzeczonego Romana i profesora, jednocześnie pisarza Adama Warczewskiego. Nie zdradzę tajemnicy, jeśli napiszę, że Kamila zostaje namówiona przez swojego narzeczonego, funkcjonariusza służby bezpieczeństwa, aby zbliżyła się do znanego intelektualisty i pisała o nim raporty. W ten sposób, z miłości do Romana i z głupoty, zostaje TW o pseudonimie Różyczka. Z oczywistych względów więcej opowiedzieć nie mogę. Naprawdę dużą przyjemność sprawia śledzenie, jak rozwija się ta historia. Film do końca trzyma w napięciu, kilka razy zaskakuje zwrotem akcji. Dodatkowym atutem są fragmenty kronik dokumentalnych z tamtego okresu: m.in. migawki z ulic, antysemickie przemówienia Gomułki, rozruchy marcowe na Uniwersytecie Warszawskim. Bardzo dobrze została oddana atmosfera tego ponurego czasu: haniebna nagonka antysemicka i jej efekty (poruszająca scena na Dworcu Gdańskim w końcówce filmu). No i jeszcze aktorstwo: Magdalena Boczarska (świetna), Robert Więckiewicz (prawie zawsze warto) i Andrzej Seweryn (wiadomo). A w mniejszych rolach: Szapołowska, Frycz, Globisz, Braciak. Namawiam. A kto już obejrzał, może czytać dalsze uwagi (także jeden zarzut).

Najciekawszy w tym filmie jest melodramat. Obserwowawanie rozwoju wydarzeń między tą trójką. Kamila początkowo oburza sie na propozycję Romanapotem godzi się, bo go kocha i w swojej naiwności wierzy, że będzie robiła coś ważnego. Wcześniej nie ma pojęcia, że jej ukochany to ubek. Dla niego sytuacja też nie jest łatwa, ba, jest wręcz dramatyczna, bo i on ją kocha, a musi wykonać rozkaz służbowy. Wszystko się oczywiście komplikuje, bo Kamila powoli zakochuje się w Adamie. Śledzimy rozwój uczucia, a jednoczesnie budzenie sie jej świadomości i dojrzałości. Kiedy nie może dać sobie rady z wyrzutami sumienia, postanawia zerwać współpracę. I tu wątpliwość pierwsza: czy byłoby to możliwe? czy tak łatwo mogłaby wywikłać się ze szponów ubecji? Dramat narasta, bo wzmaga się zazdrość Romana. Odrzucony, autentycznie cierpi. Nie pomoże alkohol ani pocieszanie sie inną. Nie umie zapomnieć, pogodzić się z tym, że Kamila decyduje się na małżeństwo ze swoim figurantem, i to małżeństwo z miłości. Doprowadzony do szaleństwa dekonspiruje ją. I tu wątpliwość druga: czy funkcjonariusz służby bezpieczeństwa tak by postąpił? Wydaje mi się to nieprawdopodobne. Jakże inny jest Roman w porównaniu z zimnym, cynicznym, a jednocześnie diabelsko uwodzicielskim i przystojnym ubekiem z "Rewersu"! I wreszcie wątpliwość ostatnia, czyli zakończenie. Zupełnie nieprawdopodobne wydaje mi się to, że Adam, który początkowo słusznie czuje się zdruzgotany, po jakimś czasie, powodowany uczuciem, wybacza Kamili i ostatecznie biorą ślub. Ja wiem, że miłość bywa wielka i ślepa, ale to, co może zdarzyć się w życiu, na ekranie wygląda mało wiarygodnie. A śmierć pisarza? Popełnił samobójstwo czy zabił go doprowadzony do obłędu Roman? Potem tak spokojnie wyjeżdża?

I jeszcze chwilę (strasznie się rozpisałam, a w internecie podobno trzeba krótko, ale co tam!) o tym, co oprócz tego przykuło moją uwagę.

Kontrast pomiędzy światem Kamili i Romana, a światem Adama. Z jednej strony prostactwo (szczególnie Roman, chociaż Kamila początkowo też), z drugiej książki, dyskusje, spotkania z intelektualistami, teatr itd.

Dalej narastanie grozy, napięcie i wreszcie unicestwienie Adama: prywatne i zawodowe. Traci wszystko: ukochana okazała się agentką, wyrzucają go z Uniwersytetu, wydawnictwo zrywa współpracę. Lawina została wprawiona w ruch. W końcu pozostaje wyjazd.

No i sprawa marca 68. Gdzieś tam najpierw mimochodem ktoś rzuca antysemickie uwagi, potem wraz z przemówieniami Gomułki fala się rozlewa. Ale największe wrażenie zrobiła na mnie scena wyjazdu, na Dworcu Gdańskim. Ci ludzie z walizkami jak Żydzi w czasie wojny wsiadajacy do pociągów i udający się w swoją ostatnią drogę. Różnica tylko taka, że w 68-ym nie podróżowali bydlęcymi wagonami, na peronie żegnali ich przyjaciele i rodziny, odjazdu pilnowała milicja obywarelska, a pociąg jechał do Wiednia. Świadomość, że wyjeżdzają w nieznane, zmuszeni, przykro porusza moją wyobraźnię. Tu przypomina mi się autobiograficzna powieść Amosa Oza i historia jego rodziny, o której pisałam niedawno.

I jeszcze postać ubeka granego przez Jacka Braciaka. Początkowo prawie niezauważalny ze swoim apartem fotograficznym, stopniowo urasta do roli demiurga, który decyduje o wydarzeniach.

Mimo wątpliwości, o których wspomniałam, a które moim zdaniem wynikają z położenia akcentu na melodramat, a nie na rozrachunki, uważam, że film warto było zobaczyć.

O życiu zatrutym przeszłością, czyli "Pieniądze od Hitlera" RadkiDenemarkovej.

Wczoraj skończyłam lekturę "Pieniędzy od Hitlera" Radki Denemarkovej (wydawnictwo Atut, Wrocław 2008), książki, która nie dostała się do ścisłego finału nagrody Angelusa, ale przeczytałam wywiad z kimś, kto żałował, że odpadła. W ten sposób natrafiłam na jej trop, kupiłam, przeczytałam i stwierdzam: warto! Chociaż nie jest to powieść łatwa, w dużej części bardzo okrutna i zupełnie nie przypomina czeskiej literatury, z jaką ostatnio się zetknęłam. Potwierdzeniem niech będą słowa autorki zacytowane na okładce: "Nie chcę, żeby moje książki były deserem po kolacji. Chcę, żeby stanęły kością w gardle." I stają. Dawno nie czytałam tak mocnej literatury. Akcja toczy się na dwóch planach: współczesnym (lato 2005) i historycznym (lata przedwojenne, okupacja i rok 1945). Główna bohaterka, w sporych partiach jednocześnie narratorka, Gita Lauschmann, czeska Żydówka, przez wielu uważana za Niemkę, po latach stara się na mocy sądowego wyroku odzyskać rodzinny majątek skonfiskowany tuż po wojnie przez władze komunistyczne. Jednocześnie wspomina przeszłość: szczęśliwe dzieciństwo, obóz w Terezinie, powrót do rodzinnych Puklic w roku 1945.

To powieść o nienawiści przechowywanej całe życie i ludzkim okrucieństwie, o nieumiejętności przebaczenia. Także o zawodnej pamięci, a może o idealizacji dzieciństwa, która sprawia, że wypieramy to, co niewygodne.
Gita całe życie nienawidzi swoich prześladowców: hitlerowców, którzy w obozach zagłady zamordowali jej rodziców i siostrę, ale jeszcze bardziej sąsiadów. Dlaczego? Bo uznali rodzinę Lauschmannów za Niemców i po wojnie doprowadzili do konfiskaty majątku, a kiedy Gita wróciła, wierząc, że najgorsze ma za sobą, omal jej nie zabili. Narażając własne życie, ocali ją Kobieta trawiona wyrzutami sumienia (po latach pani Lauschmann zrozumie, że ten z pozoru zwykły gest był w tamtych okolicznościach czynem na miarę  ukrywania Żyda w czasie wojny). Potem dowódca obozu przejściowego uchroni Gitę przed deportacją do Niemiec. Pierwszy rozdział książki jest bardzo okrutny, mimo że język nasycony metaforycznymi opisami łagodzi nieco sceny znęcania się nad bohaterką i sudeckimi Niemcami osadzonymi w obozie przejściowym (satmtąd w pieszym transporcie wysyłani są do Niemiec).

Pobyt w Terezinie, okrucieństwo zaznane od sąsiadów i tragedia, której dozna już jako dorosła kobieta, a której korzenie tkwią bezpośrednio w jej przeszłości, naznaczą ją na całe życie. Mimo że pozornie wszystko będzie w porządku (skończy studia, podejmie pracę, będzie miała rodzinę), zarażona złem nienawidzić swoich oprawców będzie prawie do końca. Nie potrafi im wybaczyć. Spotykając się z nimi po latach w rodzinnych Puklicach, zachowuje się chłodno, ale normalnie, lecz frazy, jakimi zwraca się do nich w myślach, są pełne jadu. Gdyby mogła, zadałaby im śmierć w wyszukany sposób. Stopniowo odkrywamy w jej życiu i osobowości jeszcze inne spustoszenia zadane przez przeszłość i stwierdzamy, że dorosłej Gicie trzeba współczuć, lecz trudno ją polubić.
Ale nienawiścią i pogardą podsycaną strachem o utratę majątku przesiąknięci są także mieszkańcy Puklic: ci nieliczni żyjący, którzy brali udział w tamtych wydarzeniach, i dzieci, a nawet wnuki tych, którzy już nie żyją. Nadal uważają Gitę i jej rodzinę za Niemców i swoich wrogów. Są gotowi na każde świństwo, byle jeszcze raz zniknęła z ich życia. I tylko dwie osoby zaczynają zachowywać sie inaczej: Kobieta i jej sześćdziesięcioletni syn Denis. Ona, bo chce uwolnić się od strasznej tajemnicy, która ciąży jej przez lata. On, bo stopniowo odkrywa prawdę o przeszłości Gity, sąsiadów, a przede wszystkim swoich rodziców. Tej ostatniej wolałby nie poznać. Ma za złe matce, że tym wyznaniem zrujnowała jego życie: sprawiła, że sam poczuł się zbrodniarzem.
Jak możliwa jest egzystencja, kiedy dźwiga się taką pamięć o przeszłości? Jedni zachowują się, jakby nic się nie stało, mało tego, są przekonani o swojej niewinności. Kobieta, wyznając synowi swój grzech, powie, że potem ona i jej mąż żyli porządnie. Czy to wystarczy? A Gita? Czy znajdzie wreszcie ukojenie? Ostatecznie ocali ją nieoczekiwana przyjaźń i spisywanie przeszłości. Ale wtedy stanie się coś nieoczekiwanego: w pamięci nagle odżyją dwa wspomnienia, które inaczej oświetlą zapamiętane wydarzenia. Jak było naprawdę? Która pamięć jest prawdziwa? Ta niesiona przez całe życie czy ta odzyskana? Tego do końca czytelnik nie rozstrzygnie.
Jakże inna to książka od dwóch powieści Skvoreckiego, o których poprzednio pisałam. Ani krztyny humoru, zrozumienia dla ludzkich błędów. Tu czeska okupacja i lata tuż powojenne pokazane są z całą bezwzględnością, bez taryfy ulgowej. Jak pisze autorka:    "... współczesna literatura czeska nie dostrzega trupów, które naród czeski ukrywa w szafie. (...) A ja dokładnie się im przyglądam i przymierzam je do ludzkich losów." Najgorsza jest jednak świadomość, że to nie literacka kreacja, lecz, jak pisze Denemarkova, "Wszystkie te historie wydarzyły się naprawdę. Wciąż nie wiem dlaczego."       

Wojna jako pułapka, czyli "Liban" Samuela Maoza.

Kolejny po "Głodzie" film, na którym momentami muszę zamykać oczy, bo dawka okrucieństwa sięga ponad próg mojej wytrzymałości. I kolejny oparty na faktach, chociaż tym razem nie jeden do jednego. "Liban" to opowieść o pierwszej wojnie izraelsko-libańskiej (rok 1982). Reżyser brał w niej udział jako czołgista. I tak jest w tym filmie: wojnę oglądamy z wnętrza gorącego, dusznego, brudnego (łagodnie powiedziane) czołgu. Świat zewnętrzny widzimy tak jak zamknięci w tym pudle żołnierze: przez wizjer. Na pewno nie jest to rzecz dla każdego. Ale jeśli kogoś nie przeraża to, co napisałam, niech koniecznie zobaczy.

Początkowo może się wydawać, że film będzie oskarżeniem armii izraelskiej, ale szybko okazuje się, że nic nie jest proste. Wojna pokazana jest tu jako swoista pułapka. Jeśli nie strzelisz ty, strzelą do ciebie. Jeśli powodowany ludzkimi odruchami zawahasz się, wróg strzeli do twoich towarzyszy broni, których w swojej debiutanckiej naiwności (wszak jesteś debiutantem na frontowej scenie) postrzegasz jako bezdusznych najeźdźców. Twój wybór polega na tym, że albo będziesz patrzył na rozerwane ciało wroga, albo na flaki wypływające z ciała izraelskiego żołnierza. Celowo używam dosadnych określeń, bo tak ta wojna wygląda. Nie tylko ta.

Zamknięci w czołgu powoli posuwamy sie przez libańskie miasteczko, które jeszcze przed chwilą tętniło życiem, a teraz obrócone zostało w perzynę. Patrzymy na wywrócone kwietniki, rozwalone wnętrze kawiarni, przed którą na krzesłach siedzą zastygli ludzie, martwi. Wreszcie na biuro podróży, które całkiem niedawno kusiło klientów wielkim zdjęciem Paryża, a teraz zieje wypalonym wnętrzem. Ale nie ma czasu na litość, na ludzkie uczucia, bo w ruinach domów czają się snajperzy. Albo ty ich, albo oni ciebie. Groza i chaos narastają tym bardziej, że pułapka okazuje się podwójna: izraelski oddział zabłądził i nie wiadomo, jak wydostać się z oka cyklonu. Prosta akcja, która miała zakończyć się po dwóch godzinach śniadaniem w hotelu (!!!) (czy dowódca, który informuje o tym załogę czołgu, jest tak cyniczny i bezduszny, czy może gra, aby uspokoić żołnierzy?), przeradza się w koszmar. Jeśli ktoś myślał, że wojna to spacer, już wie, że nie.

To także film o tym, jak człowiek przez przypadek zostaje rzucony w tryby historii, której nie rozumie i w której nie chce brać udziału. Niektórzy żołnierze trafili na front wprost z koszar, gdzie odbywali służbę wojskową. Jednemu do końca zostały tylko dwa tygodnie. Miał wrócić do domu, musi walczyć. Inny w czasie szkolenia strzelał do beczek, teraz celuje do ludzi. Nie potrafi. Mnożą sie konflikty, narasta strach. Bezduszni, groźni dowódcy też w pewnym momencie pokażą ludzką twarz. I oni poczują się bezradni.

Jeśli coś mam temu filmowi do zarzucenia, to w dwóch, trzech momentach zbyt nachalną, dosłowną łzawość. Sceny, które zostały tak zrobione, żeby wycisnąć łzę z oka. Ale to drobiazg wobec faktu, że "Liban" oddaje widzowi jego wrażliwość, zdolność współodczuwania, umiejętność przejęcia się grozą wojny, którą tak skutecznie codziennie odbierają  media. I jeszcze dla porządku podaję, że film został nagrodzony głównymi nagrodami w Wenecji i na polskim festiwalu Camerimage.

Przy okazji Orłów 2010.

W poniedziałek przyznano Polskie Nagrody Filmowe Orły 2010. Nie chcę komentować nagrodzonych filmów, tyle już o nich pisano, ale przy tej okazji pomyślałam o dwóch, które nagród nie zdobyły, nie miały też chyba żadnych nominacji, a na mnie zrobiły duże wrażenie, mogę powiedzieć, że mocno je przeżyłam. Wcale nie uważam, że na wyróżnienia zasługują, szczególnie, że w tym roku konkurencja była ostra, ale czasem zdarza się, że taki niekoniecznie doskonały film poruszy w nas jakąś czułą strunę. Tak właśnie było w tym wypadku. Które to filmy? "Zero" Pawła Borowskiego (o nim sporo i dobrze pisano po festiwalu w Gdyni) i "Wino truskawkowe" Dariusza Jabłońskiego (mniejszy rozgłos, ale znam wielu entuzjastów, czytałam też pochlebne recenzje).

Te dwa pozornie tak odległe filmy mają wspólny mianownik: to opowieści o samotności. Poza tym wszystko je różni. Akcja "Zera" toczy się w ciągu jednej doby w wielkim mieście (długo byłam przekonana, że to Warszawa, ale nazwa nigdy nie pada, a zdjęcia kręcono nie tylko w stolicy). Przez ekran przewija się mnóstwo bohaterów, często bezimiennychJest trochę tak jak w grze w berka: postacie mijają się przypadkiem  gdzieś na ulicy, w biurowcu, w knajpie, a kamera, i my razem z niązmienia obiekt obserwacji i podąża za kimś innym. Niektórych spotykamy częściej, inni przewiną się przez ekran raz czy dwa. Wszyscy w biegu, w ruchu, w samochodach, w nieustannej wędrówce z miejsca na miejscew pogoni za nie wiadomo czym. Ten pęd podkreśla jeszcze agresywna muzyka Adama "Burzy" Burzyńskiego. Z  filmu aż zieje chłodem, samotnością, brakiem porozumienia, bohaterowie krzywdzą sie wzajemnie, wyrządzają zło, nieraz z chłodną premedytacją. Mało tu optymistycznych historiichyba tylko jedna ma szansę na szczęśliwy finał, chociaż i ona zaprawiona jest goryczą.

Inaczej jest w "Winie truskawkowym", którego scenariusz powstał na podstawie "Opowiesci galicyjskich" Stasiuka. Akcja toczy się w zapomnianej przez Boga i ludzi wiosce gdzieś w Beskidzie Niskim. Przyglądamy się galerii odrażających, zapijaczonych typów, ale patrzymy na nich z rosnącą sympatią. Ci prości ludzie skrywają często dramaty na miarę szekspirowskiej tragedii, targają nimi namiętności tak wielkie, że prowadzą aż do zbrodni. Z pozoru prości odczuwają głęboko swoją, często ukrytą, tęsknotę za tymi, którzy ich opuścili. Życie dokopało, ale cóż począć, trzeba dalej ciągnąć swój los. Tu znamienne są dwie sceny: Wigilia, którą razem spędzają trzej (albo czterej) faceci odświętnie odziani w białe koszule, jak przystało na święto. I druga: dialog, a właściwie monolog, jaki toczy z figurką ukrzyżowanego Chrystusa bohater grany przez Mariana Dziędziela. Cytuję z pamięci: "Ty tu tak sobie wisisz, a my musimy się męczyć." (a może "...a o nas zapomniałeś"). To nie jedyna taka perełka. Film mimo smutku, a nawet beznadziei, niesie jednak ukojenie, oczywiście nie amerykański happy end. Jego kwintesencją jest wypowiedziane przez któregoś z bohaterów zdanie: "Ale żyć, k ..., trzeba." (znowu cytat z pamięci). Do tego kilku świetnych aktorów (Maciej Sthur, Robert Więckiewicz, Cezary Kosiński, Mieczysław Grąbka i z importu Jirzi Mahaczek). Jeszcze jedna uwaga dla tych, którzy znają prozę Stasiuka: scenariusz filmu upiększa, a właściwie ubaśniawia, rzeczywistość, inaczej niż książka.

"Autor widmo" Polańskiego - świetna rozrywka, ale ...

Zgodnie z moimi przewidywaniami po tygodniu od premiery najnowszy film Polańskiego zaczęto grać również w moim ulubionym kinie, a nie tylko w multipleksach. Mogłam więc bez dłuższego oczekiwania zaspokoić swoją ciekawość. Stwierdzam, że film jest rzeczywiście znakomicie zrobiony, dwie godziny mijają jak z bicza trzasnął. Akcja gna, meandrując po drodze, ile się da. Widzowie w napięciu śledzą zdarzenia (powiedzmy taki widz jak ja, który niejedno już w kinie przeżył, może czuć się lekko rozczarowany, gdyż spodziewa się scen dużo bardziej mrożących krew w żyłach), rozwiązanie zagadki może zaskoczyć, samo zakończenie lekko rozczarować. Znakomite zdjęcia Pawła Edelmana, piękne, nadmorskie krajobrazy potęgujące nastrój czającego się niebezpieczeństwa, no i Ewan McGregor. I cóż, jeśli o mnie chodzi, to tyle. Miła rozrywka, ale nic więcej. Porównywano ten film do "Dziecka Rosemary" i "Chinatown". Do tego pierwszego moim zdaniem nie dorasta, drugi za słabo pamiętam, aby się wypowiadać (chętnie go sobie przypomnę przy okazji; ciekawe, jak dziś bym go odebrała i oceniła?). Uwaga! Dalsze refleksje tylko dla tych, którzy film widzieli!

Cóż, według mnie słabości tego filmu tkwią w scenariuszu, więc słusznie Polański dostał w Berlinie nagrodę tylko za reżyserię. Przede wszystkim, jeśli już mam się czepiać, to jest tu  trochę nieprawdopodobieństw (rozumiem konwencję, ale jednak ...). Oto niektóre. Dlaczego od razu po wyjściu od profesora Emetta główny bohater jest śledzony? Jak Emett tak szybko kogoś zawiadomił? Chyba że jadący za nim samochód to przypadek, a dopiero ci dwaj na promie mają wykonać mokrą robotę? Drugi ghostwriter ginący w takich samych okolicznościach to musiałoby się wydać podejrzane! A samo zakończenie? Dlaczego decyduje się zdradzić wdowie po Adamie Langu, że odkrył jej tajemnicę? (Swoją drogą scena z wędrująca karteczką znakomita.) Co mu to da? Liczy, że ją zdemaskuje? Śmierć pod kołami samochodu od razu po wyjściu z promocji książki też wydaje się przesadzona. Kto tak szybko zdołałby to zorganizować? Gdyby chciano go zabić, ot tak na szelki wypadek, bo a nuż coś wywęszył, to akurat w tym momencie? Tyle o tym co, moim zdaniem, mało prawdopodobne.

I jeszcze parę słów o treści. Film porusza ważne, aktualne i modne problemy: czy w imię walki z terroryzmem można torturować więźniów? na ile polityk, premier dużego państwa samodzielnie podejmuje swoje decyzje? kto naprawdę pociąga za polityczne sznurki? jaka jest rola obcego wywiadu? po czyjej stronie jest racja: szefa rządu czy jego ministra spraw zagranicznych? jak się tuszuje polityczny skandal? a może skandal jest tylko wykreowany? Dodajmy jeszcze rywalizację dwóch kobiet: żony i kochanki, oraz banicję Adama Langa, który nie może wrócić do swojego kraju. Oczywiście wszystko to odnajdziemy na ekranie, ale moim zdaniem ważniejsza jest sensacyjna akcja, kreowanie napięcia, niż pogłębione roztrząsanie wymienionych dylematów. "Autor widmo" określany jest jako dramat i thriller. Cóż, zdecydowanie więcej tu tego drugiego niż pierwszego.

Popularne posty