"Efekt domina"

Ten dokument chciałam zobaczyć, kiedy tylko dowiedziałam się, że rozbił bank z nagrodami na Krakowskim Festiwalu Filmowym (Złoty Róg i Złoty Lajkonik, czyli główne nagrody w konkursie polskim i międzynarodowym). Nie chodziło tylko o nagrody, ale o temat. To film nakręcony w Abchazji, a od kiedy przeczytałam ostatnią część kaukaskiej trylogii Wojciecha Góreckiego "Abchazja", to miejsce przestało być dla mnie niewiele mówiącą nazwą, stało się konkretem, więc nie przepuszczam okazji, kiedy pojawia się coś na ten temat. Przed wakacjami był to świetny, fabularny, kameralny film "Mandarynki", teraz "Efekt domina" Elwiry Niewiery i Piotra Rosołowskiego (współautor obsypanego nagrodami "Królika po berlińsku"). Co dostajemy? Z jednej strony subtelną, melancholijną, czasem zabawną, opowieść o Abchazji w pigułce. Kamera pokazuje Suchumi. Straszą wypalone okna reprezentacyjnych budynków, hoteli, bloków, widzimy nadszarpnięte zębem czasu piękne wille i pałacyki, zniszczone molo kłuje w oczy pordzewiałym żelastwem i nadkruszonym betonem, a wszędzie wdziera się soczysta zieleń. Co jakiś czas gaśnie prąd. Nie ma się czemu dziwić, Abchazja, kraj uznawany na świecie tylko przez Rosję i kilku jej satelitów, wciąż nie podniosła się na dobre z wojennej zapaści. Ale życie się toczy. Jest ciepłe morze, kamieniste plaże, słońce, piękne, zielone, rajskie góry (jak w "Mandarynkach"), ludzie śpiewają, ucztują, a dla zbudowania prestiżu i podbudowania narodowej dumy minister sportu organizuje mistrzostwa świata w domino. Dlaczego w domino? Może dlatego, że, jak mówią dwaj sympatyczni staruszkowie prowadzący kiosk z prasą, domino leczyło ich nerwy po wojnie. Ale w tej dziwnej enklawie zagubionej pomiędzy morzem a górami, ludzkie dylematy, problemy, nieszczęścia są takie jak wszędzie. I to drugi temat "Efektu domina". Opowieść o dumnym Abchazie, przywołanym przeze mnie ministrze sportu, i jego kolejnej żonie, Rosjance, operowej śpiewaczce, która usiłuje się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Przed rozpadem ZSRR Rosja i Abchazja (wtedy część Gruzji) znajdowały się w jednym państwie. Różnice, przynajmniej oficjalnie, nie istniały. Dziś Rosjanka czuje się tu obco, nie jest u siebie. Ona nie rozumie ich, oni jej. Miłość miłością, ale jakoś żyć trzeba. I o tym również jest ten film. O zderzeniu odmiennych mentalności, o narodowej tożsamości i dumie, o rozczarowaniu i o tym, jak pozostać sobą w obcym środowisku. Czy można zasypać bariery? Czy można się przyzwyczaić? Czy można zrozumieć innego? Polecam "Efekt domina", niespieszne, melancholijne, mądre i odrobinkę zabawne kino. A kto obejrzy, powinien koniecznie sięgnąć po "Abchazję" Góreckiego (oczywiście jeśli nie zna).

"Miasto 44"

"Miasto 44" Jana Komasy to premiera z gatunku takich, których pominąć nie można. Choćby nie wiem, jak źle o filmie pisano, to na własne oczy trzeba się przekonać dlaczego. A recenzje długo oczekiwanego obrazu o powstaniu warszawskim, nad którym prace trwały aż osiem lat, są różne. Już po pierwszym, jeszcze sierpniowym, pokazie na Stadionie Narodowym głosy krytyków były rozmaite. Tadeusz Sobolewski, którego opiniom ufam, jako że mam podobne filmowe upodobania, jest zdecydowanie na nie. Jak zwykle nie czytałam jeszcze jego recenzji (ani żadnej innej, zrobię to po opublikowaniu tej notki), wiem jednak, że zarzuca "Miastu 44" brak filmowej metafory, wymuszanie emocji, nadmierne epatowanie zbyt dosłownymi obrazami. Porównuje film Komasy do "Kanału" Wajdy i porównanie to wypada na jego niekorzyść. Nic dziwnego, że szłam do kina, nie robiąc sobie specjalnych nadziei, chociaż z ciekawością. Zobaczyłam i czym prędzej dzielę się moją opinią. Otóż mam do tego filmu sporo zastrzeżeń, ale ... ale przeżyłam go bardzo mocno. Chociaż przecież wiedziałam, co zobaczę, bo o powstaniu sporo wiem, pilnie śledzę cosierpniowe dyskusje, właśnie przypomniałam sobie Białoszewskiego (o czym niedawno pisałam), a tuż przed premierą filmu przeczytałam książkowy wywiad ze Stanisławem Likiernikiem, żołnierzem Kedywu, między innymi o powstaniu (o czym wkrótce), to filmowe obrazy wgniotły mnie w fotel. Cóż, może dałam się omamić, może reżyser swoimi zręcznymi trikami zaszantażował mnie emocjonalnie, ale nic nie poradzę na to, że wyszłam z kina przygnieciona. Nie obchodzi mnie i nie wzrusza historia miłosnego trójkąta do bólu schematyczna i wyjątkowo nieciekawa, drażnią formalne sztuczki (o nich w drugiej części), ale głęboko porusza mnie los powstańców i ludności cywilnej, klęska, śmierć, okrucieństwo i widok miasta obróconego w perzynę. Długo nie mogłam wyrzucić z siebie obrazów, które zobaczyłam. Tyle na gorąco tytułem wstępu, po szczegóły zapraszam do części drugiej, ale raczej tylko tych, którzy film już widzieli.

Może zacznę od tego, co w filmie Komasy zdecydowanie odrzucam. Wspomniałam już o wątku miłosnym, który pozostawił mnie doskonale obojętną. Wydał mi się schematyczny, płaski, mało dramatyczny. Podobno to historia miłosnego trójkąta. Naprawdę? Jakoś mało wyrazista. Nie potrafiłam uwierzyć w rywalizację obu bohaterek, wyrzuty sumienia Kamy (tej czarnej) nieco mnie zaskoczyły, podobnie jej żal do losu, że Stefan nie dla takiej jak ona, dziewczyny z niższych sfer. Niestety być może sporo w tym winy młodych aktorów. Zupełnie nie przekonuje mnie Zofia Wichłacz w roli Biedronki (nie rozumiem nagrody w Gdyni!), a wręcz drażni grający Stefana Józef Pawłowski. Mam wrażenie, że aktor stale obnosi po ekranie tę samą cierpiętniczą, zdziwioną minę (tę z plakatu). Przykro to stwierdzić, ale skojarzenie mam jednoznaczne i trywialne niestety - wygląda jak zombi. Nie kupuję też sztuczek formalnych, tych wszystkich scen w zwolnionym tempie, płatków spadających na kochanków w chwili miłosnego zaspokojenia, scen w kanałach rodem z horroru i innych tego typu reżyserskich popisów. Drażni mnie patos, którego nie znoszę. Taki jest niestety jeden z końcowych obrazów, kiedy bohater grany przez Antoniego Królikowskiego, zanim zginie, wygłosi pretensjonalną, patetyczną mowę skierowaną do Niemców. Nie, tego słuchać i oglądać nie jestem w stanie. Denerwuje mnie też sztuczność niektórych scen (uwolnienie żydowskich więźniów) i plakatowość. Rozumiem, że twórcy chcieli powiedzieć o powstaniu jak najwięcej, szczególnie młodemu widzowi, ale cierpi na tym film. Złorzeczenie pod adresem powstańców natychmiast skonfrontowane z wyrażanym pod ich adresem uznaniem trąci czytanką. Takich momentów jest zresztą znacznie więcej. Wypowiadane expressis verbis uwagi o braku broni, o tym, że trzeba ją zdobyć na wrogu, że powstanie potrwa tylko kilka dni czy skrótowo pokazana przeprawa ze Starówki do Śródmieścia. Nie o wszystkim przecież trzeba mówić wprost. Właśnie dlatego film momentami przypominał lekcję historii, którą koniecznie należało odrobić.

Cóż, uwag i złośliwości zebrało się całkiem sporo. Dlaczego więc jest dobrze, skoro jest tak źle? Dlaczego ostatecznie jestem na tak? Bo mimo tych wszystkich wpadek obraz powstania robi piorunujące wrażenie. Po raz już nie wiem który, zadaję sobie pytanie, jak dało się przeżyć taką apokalipsę? Jak to możliwe, że jednak nie wszyscy zginęli? Tragedia powstańców zmagających się z wrogiem w skrajnie nierównej, beznadziejnej, bohaterskiej walce przeraża i zdumiewa. Bez broni, bezsilni, posłani na pewną śmierć. Bardzo młodzi, naiwni, pełni entuzjazmu natychmiast skonfrontowani ze śmiercią. Ledwo się zaczęło, już giną koledzy z oddziału, ale to dopiero początek. Potem będzie jeszcze gorzej. Znakomicie rozegrana scena jatki na cmentarzu jest tym straszniejsza, że wydarza się tak nagle i błyskawicznie. Był oddział, nie ma oddziału. Podobne wrażenie robi końcowy epizod z Czerniakowa. Beznadziejna obrona, pułapka, brak pomocy, walka do końca, załamanie nastrojów, świadomość klęski, chaos. Co robić? Walczyć? Poddać się? Skończyć ze sobą? Scena ostatecznej konfrontacji, obrony w oblężonym mieszkaniu, rozegrana została brawurowo. Szybkie tempo, napięcie, muzyka sprawiają, że walka ma tu coś z szaleństwa, zostaje uwznioślona. Oczekiwanie na śmierć i jednocześnie entuzjazm. Nie poddamy się, bijemy się do końca. Młodzi powstańcy idą na spotkanie śmierci niczym na miłosną schadzkę.

Ale może jeszcze tragiczniejszy jest los cywilnych mieszkańców Warszawy. Rozstrzeliwanych na Woli, dobijanych w opuszczonych przez powstańców szpitalach, wieszanych, gwałconych, pędzonych przed czołgami, kryjących się jak szczury w piwnicach, w których już i tak nie ma miejsca, wędrujących z miejsca na miejsce, oglądających zagładę miasta. Pryzma trupów w opuszczonym szpitalu, ciała wisielców. Jak o tym zapomnieć? Jak strząsnąć z siebie ten obraz? Dla mnie ocena powstania wyłaniająca się z filmu Komasy brzmi jednoznacznie. Cena za patriotyczny zryw, który nie miał szans powodzenia, jest ogromna. Chciałoby się sparafrazować słowa Mickiewicza, gdzież są ci, co na rzezie tłumy te wyprawili? W filmie ich nie ma. Twórcy, pewnie celowo, nie pokazali dowódców podejmujących decyzję, skupili się na jej konsekwencjach.

I jeszcze raz wrócę do opinii Tadeusza Sobolewskiego, który zarzuca reżyserowi nadmierne epatowanie okrucieństwem. Ale jak pokazać prawdę o powstaniu, nie pokazując koszmaru? A przecież i tak nie zobaczyliśmy wszystkiego. Nie ma trupów gęsto zalegających ulice, nie ma masakry ludności cywilnej na Woli (jest tylko jej symboliczna namiastka), nie ma epatowania gwałtami, nie ma tragicznie długiej kolejki do kanałów i wielu innych potworności. Tego wszystkiego nie dałoby się przecież oglądać na ekranie, a to, co widzimy, jest i tak dostatecznie straszne. Przecież tak właśnie było. Kto czytał choć trochę na temat powstania, wie, że obraz pokazany w "Mieście 44" jest rzetelny i prawdziwy.  

Dawid Grosman "Tam, gdzie kończy się kraj"

Myślałam, że nieprędko wrócę do literatury, ale dwa nowe filmy, które brałam pod uwagę,


zostały doszczętnie zmiażdżone. Szkoda czasu na filmowe byle co, dlatego dziś będzie o książce. W czasie wakacji postanowiłam czytać tylko grubaśne cegły leżące na półce książek oczekujących. Ten zamysł realizowałam konsekwentnie, czasu jednak nie starczyło, aby skonsumować wszystkie, które na niej leżą. Ostatnia, po jaką sięgnęłam, to powieść izraelskiego pisarza Dawida Grosmana "Tam, gdzie kończy się kraj" (Świat Książki 2013; przełożyła Magdalena Sommer). Od czasu mojego spotkania z literaturą Amosa Oza staram się czytać wszystkie wydawane w Polsce izraelskie powieści, o ile tylko zainteresuje mnie temat, dlatego wybór był oczywisty. Grosman jest przede wszystkim autorem książek dla dzieci i młodzieży, ale dla dorosłych też pisze. W domu mam jeszcze jedną jego powieść o dość dziwnym tytule "Patrz pod: Miłość". Na razie jej nie przeczytałam, ale zrobię to na pewno, bo lektura "Tam, gdzie kończy się kraj" sprawiła mi wiele satysfakcji. Chociaż dotyka spraw bardzo trudnych i aż gęsta jest od emocji, napisana została tak, że trudno się od niej oderwać. Po przeczytaniu kilkunastu izraelskich książek mam wrażenie, że jest w nich pewien charakterystyczny wspólny rys. To opowieści o nieszczęśliwych rodzinach i pogmatwanych relacjach między ludźmi. Dużo w nich grzebania się w bebechach duszy i skomplikowanych emocji. Podobnie jest i Grosmana. Ale po kolei.

Zaczyna się dziwną, nieco oniryczną kilkudziesięciostronicową rozmową. To szesnastoletnia Ora i jej rówieśnicy, Awram i Ilan. Leżą w szpitalu na oddziale zakaźnym trawieni wysoką gorączką. Tu się poznali. Choroba i odosobnienie zbliżą ich do siebie. Odtąd ich losy splotą się ze sobą w ciasny węzeł. Awram to oryginał, maniak pisania, chce tworzyć radiowe słuchowiska. Ilan pragnie zostać filmowcem. Tylko Ora jest zwyczajną dziewczyną, chociaż szybko okaże się, że bardzo cierpi z powodu tragedii, która ją kiedyś spotkała. Ich plany zweryfikuje dramat, który dotknie całą trójkę. Ale oni jeszcze o tym nie wiedzą, bo stanie się to dopiero za kilka lat. Teraz trwa jedna z izraelsko-arabskich wojen. Ora, Awram i Ilan odizolowani od świata, nie wiedzą, co dzieje się na froncie, odcięci od informacji, boją się, że może Izrael przestał już istnieć. Wojna i poczucie zagrożenia, lęk o losy kraju przewijają się w powieści właściwie cały czas. To jeden z  jej tematów, może najważniejszy. Właściwie całe życie bohaterów upływa w cieniu jakiejś wojny albo intifady. Grosman w sposób znakomity i wstrząsający pokazuje skutki wiecznego zagrożenia. Wojna okalecza, fizycznie i psychicznie. Dramat, który dotknie Orę, Awrama i Ilana, wywróci do góry nogami ich życie w każdy możliwy sposób (z konieczności posługuję się ogólnikami). Ale to nie jedyne efekty konfliktu izraelsko-arabskiego. Innym jest militaryzacja społeczeństwa, wieczna gotowość do wyruszenia na wojnę, obowiązkowa służba wojskowa, znieczulica, która dotyka młodych żołnierzy służących na terytoriach (tym terminem Izraelczycy określają terytoria okupowane, czyli przede wszystkim Zachodni Brzeg), nienawiść lub przynajmniej nieufność wobec Arabów (odczuwają ją także dzieci), paniczny lęk o tych, którzy są w wojsku albo walczą, jeśli akurat toczy się jakaś wojna, strach przed zamachami bombowymi w czasie drugiej intifady (jaką drogę wybrać dla dziecka, które idzie do szkoły, wsiąść czy nie do autobusu?), dewastacja przyjaźni i rodziny. Grosman świetnie pisze o tym, co znam z reporterskich książek o Izraelu. Jego proza pozwala odczuć strach na własnej skórze, spróbować zrozumieć, jak to jest. Chociaż w powieści dominuje perspektywa izraelska, autor bardzo subtelnie pokazuje też złożoność sytuacji. O znieczulicy młodych Izraelczyków i nienawiści toczącej ludzi już wspominałam, ale przez chwilę (ta chwila to znowu kilkadziesiąt stron; powieść liczy ich ponad siedemset) patrzymy na to, co się dzieje, oczami Araba mieszkającego w Izraelu. To bardzo poruszający epizod. 

Czas wrócić do punktu wyjścia, czyli rozpadu rodziny i wyjątkowo pogmatwanych więzi między bohaterami. Spotkanie w szpitalu połączy troje głównych bohaterów powieści, ciasno splecie ich losy. Przyjaźń na śmierć i życie, poświęcenie, bezradność, dramat jednego z nich, który położy się cieniem na losach pozostałej dwójki i jeszcze bardziej uzależni ich wszystkich od siebie, wyrzuty sumienia, decyzje o dalekosiężnych skutkach, skomplikowane  uczucia i ich konsekwencje. Bardzo intensywna, duszna, pogmatwana relacja, która może wydać się dziwna. Ale od czego jest literatura, jeśli nie od odsłaniania tego, co ukryte? Znowu piszę dość enigmatycznie, ale nie chcę odbierać przyjemności czytania. Odkrywanie, tego, co się wydarzyło między bohaterami, sprawia wielką czytelniczą przyjemność. Chociaż to powieść psychologiczna, akcja jest tu istotna i często zaskakuje, także dzięki temu, że poprowadzona została na kilku planach czasowych, niechronologicznie, co oczywiście podgrzewa temperaturę emocji.

Jak wspomniałam we wstępie, jednym z tematów jest też rozpad rodziny, za który bezpośrednio odpowiedzialna jest wojna. Wojna, która przez lata jest stale obecna w życiu bohaterów. Miesza w nim i mąci na wszelkie sposoby. Stopniowo dzieli na świat męski i żeński. Mężczyźni, ojciec i synowie, tworzą męską koalicję. Wojna i służba w wojsku znieczuliła ich na ludzkie nieszczęście i połączyła wspólnotą bardzo trudnych doświadczeń. Potrafią zrozumieć swoje przeżycia i uczucia, obce im jest dzielenie włosa na czworo, drażni ich żona i matka, kobieta. Denerwuje ich jej wrażliwość, próba zrozumienia wroga, okazywanie śmiertelnego lęku, błagania o etyczne zachowanie (A jeśli będą celowali do mnie, też mam nie strzelać?, pyta zirytowany syn, kiedy matka próbuje uzyskać od niego przyrzeczenie, że nikogo nie zabije.), dociekliwe pytania, oczekiwanie na najgorsze. Kobieta, żona i matka, czuje się coraz bardziej samotna i odizolowana od męskiego świata, odpychana przez męża i synów. Coraz mniej ich rozumie, chociaż próbuje i walczy. Nie chce ich stracić, bo przecież bardzo kocha. Jej więź z synami jest szczególna. Z czasem jednak, co naturalne, oddalają się od niej. Ale to nie tylko normalna kolej rzeczy związana z dorastaniem, emancypowaniem się, to także efekt wojny i służby wojskowej. Jednym z tematów powieści Grosmana jest miłość rodzicielska. Matczyna i ojcowska. I pytanie o tę ostatnią. Dlaczego jest taka krucha? Kiedy się rodzi?

I już zupełnie na koniec sygnalizuję jeszcze inny temat tej wielowymiarowej książki. To miłość do kraju. Razem z Orą i jej przyjacielem przemierzamy zieloną Galileę, która staje się schronieniem i balsamem na znękaną cierpieniem duszę. Wędrówka leczy i dodaje sił. Zakończenie przynosi takie właśnie ukojenie, ale jednocześnie niczego nie wyjaśnia. Cały czas w tle czai się niepokój. Ta niejednoznaczność też bardzo mi się podobała. Gęsta, świetna powieść, warto się w niej zanurzyć.



"Omar"

Nie mogłam nie pójść na "Omara", którego akcja toczy się na Zachodnim Brzegu. Początkowo myślałam, że to film izraelski, dopiero potem dowiedziałam się, że to produkcja całkowicie palestyńska, w dodatku nominowana w zeszłym roku do Oskara (do tej informacji nie przywiązuję specjalnej wagi, lekce sobie ważąc cały ten oscarowy przemysł). Film jest aż gęsty od emocji, ma bardzo dobre tempo, trzyma w napięciu, a przede wszystkim rozwija się zupełnie nieoczekiwanie. Zwrotów akcji jest kilka i nawet zakończenie zaskakuje. Jeśli ktoś widział zwiastun, może w czasie seansu liczyć na niespodzianki. Jest to kino gatunkowe (połączenie melodramatu z filmem sensacyjnym, a wszystko zanurzone w politycznym sosie), ale niebłahe. Pokazuje człowieka w sytuacji bez wyjścia, uwikłanego w politykę. Każe widzowi zastanowić się nad zdradą, zadumać nad splotem nieoczekiwanych zdarzeń, które zmieniają bezpowrotnie życie Omara. No i możemy przyjrzeć się realiom życia na Zachodnim Brzegu. Uczciwie przyznaję, że niezbyt pogodny to film. A przy okazji chciałabym polecić film izraelsko-palestyński "W ciemno", który swoją premierę w naszych kinach miał dwa lata temu, a ja zobaczyłam go dopiero teraz w czasie wakacyjnego przeglądu, jaki corocznie odbywa się w moim ulubionym kinie (tak narzekałam na brak ciekawych filmów latem, ale to nie cała prawda; w kinie bywałam często, tyle że na tym, co mi kiedyś umknęło). "W ciemno" to gejowska historia miłosna, która w prosty sposób uświadamia, czym jest w praktyce mur oddzielający Izrael od Zachodniego Brzegu. Nawet ja, chociaż sporo wiem na ten temat, byłam początkowo zaskoczona. Dziwiłam się tak, jak jeden z bohaterów, Izraelczyk, który nie był w stanie zrozumieć sytuacji swojego przyjaciela Palestyńczyka. Warto poszukać, tego filmu. I oczywiście koniecznie trzeba się wybrać na "Omara". A kto już widział, może czytać ciąg dalszy. Zapraszam.

O ile bohatera wspomnianego przeze mnie przed chwilą filmu "W ciemno", palestyńskiego studenta, polityka nie interesuje i najchętniej wyemigrowałby gdzieś daleko w poszukiwaniu normalnego życia (Byle dalej stąd, mówi w pewnym momencie), o tyle Omar jest w działalność podziemną zaangażowany. Pozornie żyje zwyczajnie, pracuje w piekarni, kocha się w siostrze przyjaciela, ale jednocześnie jest członkiem jednej z komórek Hamasu.

Wartość tego filmu polega między innymi na tym, że trudno bohatera ocenić jednoznacznie. Z jednej strony przyciąga uwagę (jest w nim coś magnetycznego), budzi sympatię i współczucie, z drugiej trudno zaakceptować jego terrorystyczną działalność. Kibicujemy jego miłości do Nadii, budzi naszą sympatię jego wrażliwość, subtelność, refleksyjny charakter. Współczujemy mu, kiedy obserwujemy, z jakimi absurdami musi się codziennie mierzyć, żyjąc w Palestynie, kiedy patrzymy, jak poniżają go izraelscy żołnierze, jak jest poobijany, posiniaczony i poraniony, jak torturują go w więzieniu. Współczujemy też potem, kiedy szantażowany przez izraelskie służby bezpieczeństwa, znajdzie się w sytuacji bez wyjścia. Ale jednocześnie wiemy, że z zimną krwią uczestniczył w planowaniu zamachu na izraelskiego żołnierza i tylko przypadek zdecydował, że to nie on strzelał. Gdyby Tarek kazał to zrobić jemu, nie miałby przecież żadnych wątpliwości. Ale chwilę wcześniej widzieliśmy, jak izraelscy żołnierze poniżali go. Święty by nie wytrzymał, myślimy sobie i już wpadamy w tę samą pułapkę. Przemoc rodzi przemoc. Nie wiadomo, co jest skutkiem, a co przyczyną. Spirala się nakręca.

Ten film pokazuje, jak stan zagrożenia, okupacja deprawują charaktery. Strach, nienawiść sprawiają, że wszystkie strony konfliktu uwikłane są w zło. Nawet dzieci rzucają kamieniami w samochód izraelskich żołnierzy. Ból, bicie, przemoc są w tym świecie czymś oczywistym. Omar niemal stale chodzi poobijany i posiniaczony, musi uciekać lub się ukrywać i traktuje to jak coś normalnego. Lekceważy rany, przechodzi nad nimi do porządku dziennego. Nawet miłość, rywalizacja o kobietę i zazdrość plączą się z polityką. Sposobem na pozbycie się konkurenta są denuncjacja, donos, fałszywe oskarżenie. Nie ma skrupułów. Amjad nie tylko wpycha przyjaciela w łapy izraelskich służb bezpieczeństwa, nie tylko naraża go na tortury, ale, co chyba jest najgorsze dla Omara, sprawia, że wszyscy uważają go za zdrajcę, donosiciela i kapusia. W tym świecie nikomu nie można wierzyć i ufać, nie wiadomo, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Omar w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że sam musi stawić czoła sytuacji, w jakiej się znalazł. Na nikogo nie może liczyć. Ale i on swoje porachunki z Amjadem wyrówna w podobny sposób. Zdradzony, oszukany ostatecznie go zadenuncjuje i sam będzie chciał wykonać wyrok. Bardzo smutny to film. Uświadamia, że nie można bezkarnie igrać ze złem. Decydując się na podwójną grę, Omar dopiero po jakimś czasie zrozumie, że dał się schwytać w pułapkę. Zapewnienia agenta izraelskich służb bezpieczeństwa, że to tylko raz, że potem będzie wolny, będzie mógł normalnie żyć, są nic niewarte, o czym uprzedził go jeden z więźniów, który (o ironio) jednocześnie go zdradził. To, że Omar zastrzelił swoich prześladowców, nie rozwiązuje jego problemów, nie zwróci mu wolności. Na ich miejsce przyjdą inni, będą jeszcze bardziej nienawidzić, będą łaknąć zemsty. Pozostaje mu już tylko jedna droga, droga przemocy i terroru. 

A poza warstwą polityczną mamy tu też przecież tragiczną historię miłosną. Historię rywalizacji, zdrady, nieporozumień, zazdrości, cierpienia. Bardzo ciekawą, trzymającą w napięciu i po prostu przejmującą. Tym ciekawszy to film.    

Igor T.Miecik "Katiusza z bagnetem. 14 sekretów ZSRR"

Kilka tygodni temu usłyszałam w radiu rozmowę z Igorem T. Miecikiem, który właśnie wydał swoją drugą książkę "Katiusza z bagnetem. 14 sekretów ZSRR" (Dom Wydawniczy PWN 2014). Temat wydał mi się bardzo ciekawy i aktualny. Przecież o Rosji pisze się teraz i mówi na okrągło. Znam poprzednią książkę autora, zbiór rosyjskich reportaży "14:57 do Czyty", czytam też jego teksty drukowane systematycznie w prasie. Jak się okazuje, Miecik pisze o Rosji nieprzypadkowo. Jego babcia była Rosjanką, mieszkała jeszcze za czasów ZSRR na wschodniej Ukrainie (wtedy w Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej), gdzie schroniła się przed represjami stalinowskimi. Jak powiedział autor w radiowej audycji, z której dowiedziałam się o jego najnowszej książce, wschodnia Ukraina była w tamtych czasach dobrym miejscem na zniknięcie, ukrycie się (nie należy rozumieć tego dosłownie) i przeczekanie. Miecik zaczyna swoją opowieść o czternastu sekretach ZSRR historią swojej babci, która dopiero pod koniec życia wyjawiła wnukowi tragiczne rodzinne sekrety. Wcześniej milczała, za to lubiła wspominać, jak za Stalina przystrajała kolorową bibułką lokal wyborczy. Ta opowieść staje się metaforą, która niesie całą książkę. Babcia Miecika nie jest wyjątkiem. Ukrywanie, milczenie, wypieranie niewygodnych prawd, zakłamywanie historii, wiara w ojczyźniane mity tworzone przez radziecką propagandę są w Rosji powszechne do dziś. Większość Rosjan nie jest gotowa na rozstanie z iluzjami.

"Katiusza z bagnetem" to czternaście kilkustronicowych rozdziałów, w których autor na podstawie książek, artykułów i własnych rozmów z historykami, artystami, muzealnikami, naukowcami, a czasem świadkami historii rozprawia się z czternastoma mitami. Najczęściej są to opowieści niepozbawione białych plam, sporo w nich domysłów i poszlak. Nadal trudno dojść do prawdy, dokumenty niszczono albo ciągle są tajne, zamknięte na głucho w archiwach, świadkowie nie żyją albo milczą. Są to opowieści bardzo ciekawe, ale potwornie przygnębiające. Zebrane razem, czytane jedna po drugiej przerażają. Dawno nie spotkałam tak czarnej książki. Miecik zestawił obok siebie historie tragiczne: głód na Ukrainie, blokada Leningradu, udział dzieci i kobiet w wielkiej wojnie ojczyźnianej, powojenny los żołnierzy okaleczonych w czasie wojny albo wziętych do niemieckiej niewoli, kolaboracja z nazistami, seksualne wybryki Berii. Na tym tle opowieści o prywatnym życiu Lenina, o tragicznej historii Stachanowa, który pobił rekord w wydobyciu węgla, o ukrywanych wypadkach w czasach pierwszych wypraw w kosmicznych to przysłowiowa bułka z masłem. Z książki wyłania się przerażający obraz kraju, w którym władza może wszystko, jednostka nic nie znaczy, liczy się tylko ideologia, w imię której można poświęcić życie milionów. Niby to żadne odkrycie, ale uświadomienie sobie tego po raz kolejny napawa grozą. Szczególnie teraz, kiedy dowodów na to, jak rosyjska propaganda miesza w głowach Rosjan, media dostarczają codziennie. Może żeby nie było tak beznadziejnie i strasznie, Miecik zamyka swoją książkę rozdziałem krzepiącym. Trudno mówić o nadziei, historia rosyjskiego prokuratora opowiedziana jako ostatnia jest przypadkiem jednostkowym, ale robi się dzięki niej choć troszeczkę jaśniej.

"Boyhood"

Premierami jesień się zaczyna. Tą parafrazą frazy z piosenki Czesława Niemena inauguruję powakacyjny sezon filmowy. Zapowiada się ciekawie, a co z oczekiwań wyjdzie, okaże się w kinie. Na początek zobaczyłam "Boyhood" Linklatera, autora mojej ulubionej trylogii ("Przed wschodem słońca", "Przed zachodem słońca" i "Przed północą"). O filmie mówiło się bardzo dobrze przy okazji Berlinale, gdzie dostał Srebrnego Niedźwiedzia. Przyznam, że nie czekałam na polską premierę z wypiekami na twarzy. Jakoś niezbyt interesował mnie temat ani eksperyment Linklatera, który przez dwanaście lat kręcił swój film z tymi samymi aktorami, pokazując zmiany zachodzące w bohaterach, podglądając upływający czas. Teraz jednak postanowiłam wybrać się do kina wygłodniała ciekawych nowości. No i chciałam się przekonać, o co tyle hałasu (tym razem cytat). Obejrzałam i mogę zapewnić, że rzeczywiście najnowszy film Linklatera jest wart wyprawy do kina. Mimo że bardzo długi, prawie trzy godziny, świetnie się go ogląda. Znakomite aktorstwo, szczególnie role dziecięce, zaduma, refleksja,, odrobina uśmiechu, odwieczne pytania, na które nie ma odpowiedzi, mierzenie się z losem. "Boyhood" ma wiele wspólnego ze wspomnianą przeze mnie trylogią. To też film gadany, bardzo prosty. Towarzyszenie codzienności. Ale tym razem w centrum uwagi jest rodzina, a przede wszystkim dzieci, ich relacje z rodzicami i rówieśnikami, ich dorastanie, dojrzewanie. Linklater ma dar wyławiania ze zwyczajnych sytuacji tego, co najważniejsze. Potrafi dotrzeć do sedna, do istoty rzeczy, pokazać banalną-niebanalną prawdę o życiu. Jeśli ktoś nie lubi jego poprzednich filmów, być może i ten go znudzi. Kto jednak jest ich fanem, jak ja, ten koniecznie powinien "Boyhood" zobaczyć. A kto już widział, niech przeczyta ciąg dalszy, gdzie kilka konkretów. Zapraszam.

Niby nic wielkiego. Ot, przyglądanie się życiu współczesnej, zwyczajnej rodziny, patchworkowej. Matka samotnie wychowująca dwójkę dzieci, starszą Samanthę i młodszego Masona. Weekendowy tatuś nadrabiający zaległości w kontaktach z córką i synem. Próby ułożenia sobie życia na nowo. A jednak z ekranu bije prawda. Dzięki przyjętej metodzie film ma walor dokumentu. Pewnie dlatego odnosimy wrażenie, że oglądamy coś ważnego. Przeglądamy się w tym, co na ekranie. I my też pewnie moglibyśmy stać się bohaterami filmu. Po raz kolejny mam ochotę sparafrazować znany cytat. Tym razem słowa Stendhala. Ten film jest jak zwierciadło przechadzające się po gościńcu. To odbija lazur nieba, to błoto przydrożnej kałuży. Co zobaczymy w zwierciadle podstawionym przez Linklatera? Najpierw kobietę i mężczyznę, matkę i ojca, którzy muszą stawić czoła konsekwencjom błędów młodości. Pewnie się kochali, a może pomylili pożądanie z miłością, zapomnieli się zabezpieczyć, co w chwili szczerości wyznaje ojciec (kapitalna scena uświadamiania Samanthy) i katastrofa gotowa: zbyt wczesne rodzicielstwo. Nie sprostali i to ona przede wszystkim zmaga się z konsekwencjami. Z trudem wychowania, z całym tym codziennym kołowrotem. Widzimy ją, zwyczajną kobietę, matkę. W rozciągniętym dresie, z lekką nadwagą, zdenerwowaną, kiedy traci cierpliwość do dzieci, kiedy kłóci się z przyjacielem i z ojcem Masona i Samanthy. Oboje rodzice próbują jakoś ułożyć sobie życie, a mimowolnymi ofiarami padają dzieci. Chcą czy nie chcą, muszą, bo nie mają wyboru, podporządkować się ich decyzjom. Zmienić miasto, szkołę i zostawić przyjaciół. Pogodzić się z uczuciowymi wyborami matki. Zaakceptować jej kolejnych nieudanych mężów. Być świadkiem jej upokorzenia, w milczeniu, kuląc się ze strachu, znosić wrzaski tyrana i alkoholika. A kiedy zaprzyjaźnią się z jego dziećmi, muszą się z nimi rozstać. Mason i Samantha, chociaż  dla rodziców bardzo ważni, są jak bagaż, który można przestawiać  z kąta w kąt, z mieszkania do mieszkania, z rodziny do rodziny. (Tu przypomina się "Przeszłość" Farhadiego.) A przecież dorośli nie robią tego specjalnie, chcą tylko ułożyć sobie życie i mają do tego prawo. Oni też padają ofiarami swoich nieudanych wyborów. Paradoksalnie to ojciec, ten mniej odpowiedzialny, w końcu szczęśliwie dobije do portu. Matka, chociaż spełniona zawodowo, ma poczucie przegranej. Kiedy Mason wyprowadza się z domu, zostaje sama. Znowu musi szukać, próbować, starać się wypełnić pustkę.

Ale "Boyhood" to przede wszystkim film o dzieciach, o dojrzewaniu. Masona i Samanthę obserwujemy przez dwanaście lat, od dzieciństwa do momentu, kiedy żegnają się z domem i wyjeżdżają na studia. Ona bardziej wygadana, wyszczekana i żywiołowa, on spokojny, nieco wycofany, przygląda się wszystkiemu z boku, ale widać, że jest refleksyjny i zastanawia się nad tym, co go spotyka. Tak będzie do końca. Oboje muszą sprostać nowym wyzwaniom, jakie funduje im matka szukająca swojego miejsca w życiu. Próbują protestować, wyrażać swoje niezadowolenie, rozczarowanie, ale co więcej mogą? Poznają, co to strach, ból, przemoc, tęsknota, bezradność, zawiedzione uczucia, rozczarowanie, rozstanie z przyjaciółmi. Kiedy będą starsi, zrozumieją, że nie da się w życiu uniknąć błędów. Tym razem będą je popełniać na własny rachunek. Alkohol, papierosy, trawka, drobne kłamstwa, pierwsze miłości, cierpienie rozstania i dociekanie, kto zawinił, jaki błąd popełniłem. To Mason zadaje w tym filmie najprostsze, ale najważniejsze pytania. Jaki jest sens tego wszystkiego, pyta naiwnie ojca. Ale ojciec nie zna odpowiedzi. Kto ją zna? Może rzeczywiście ważne jest to, co teraz? Ta chwila, którą właśnie przeżywamy?

Rozstajemy się z Masonem w momencie, kiedy dostaje się do collegu. Jeszcze kilka lat i osiągnie wiek, w jakim byli jego rodzice, kiedy ich poznaliśmy. Jest u progu dorosłości. Szuka drogi, szczęścia i sensu. Jak matka i ojciec przed laty, jak wielu przed nim i po nim. Każdy robi to po swojemu, każdy chce jak najlepiej, nie zawsze się udaje. Czy jemu się uda?

A w tle dyskretnie pokazana historia Ameryki znaczy upływ czasu. Inwazja na Irak, wybory prezydenckie i sprawy drobniejsze, ale też ważne na przykład Facebook. No i świetne aktorstwo, szczególnie rewelacyjne dzieci. Od Ellara Coltrane, który gra głównego bohatera, trudno oderwać wzrok. Jest w nim coś magnetycznego.




Popularne posty