Reportaż Cezarego Łazarewicza "Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka"
(Czarne 2016) przeczytać trzeba koniecznie. To lektura naprawdę obowiązkowa!!! Bardzo często, kiedy przeczytam albo obejrzę coś ciekawego, poruszającego, odkrywczego (niczego nie skreślać), używam podobnych formułek. Tylko w przypadku filmu przeczytać zmienia się w obejrzeć. Na ogół jednak moich sądów nie formułuję aż tak kategorycznie, chociaż zawsze mam na to ochotę, no ale upodobania literacko-filmowe są różne, stąd moja ostrożność. Tym razem jednak nie chodzi przecież o literackie gusta. Odtworzona precyzyjnie historia śmierci maturzysty, Grzegorza Przemyka, i tego, co się potem działo, to po prostu lekcja historii najnowszej. Jeśli, czytelniku tej notki, należysz do tych, którzy sprawę Przemyka znają czy pamiętają, być może pomyślisz sobie - Przecież ja to wszystko wiem. Otóż, o ile nie jesteś badaczem historii najnowszej, tak ci się tylko wydaje. Jeśli myślisz - To nudne. - zapewniam cię, że nie oderwiesz się od lektury. Jeśli jesteś na tyle młody, że o Grzegorzu Przemyku nigdy nie słyszałeś, tym bardziej jest to książka dla ciebie.
Kim był Grzegorz Przemyk? Synem zapomnianej dziś poetki, Barbary Sadowskiej, która w czasie stanu wojennego związana była z Prymasowskim Komitetem Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. W maju 1983 roku został śmiertelnie pobity przez milicjantów z ZOMO (Zmotoryzowane Oddziały Milicji Obywatelskiej). Ponieważ sprawy nie dało się zatuszować i sprawców trzeba było ukarać, a na skazanie winnych kategorycznie nie zgodził komendant główny milicji (Nie dopuszczę, by ktoś grzebał w moim aparacie. - cytat z dokumentów przytaczanych w książce), rusza machina, która ma zrzucić winę za śmierć maturzysty na kogoś innego. Najłatwiejszym celem są sanitariusze, którzy odwozili Przemyka z komendy milicji przy ulicy Jezuickiej na pogotowie na Hożą. Zapewniam cię, czytelniku tej notki, że nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, co w tym wypadku znaczą słowa rusza machina. Mnie też nie starczyło wyobraźni. I o tym właśnie jest ta książka.
Łazarewicz przekopując się przez morze akt, dokumentów, listów, dzienników i innych świadectw epoki, rozmawiając ze świadkami tamtych wydarzeń, precyzyjnie pokazuje iście szatański plan, jaki wdrożono, aby skazać za niepopełnioną zbrodnię niewinnych ludzi, a tym samym ochronić swoich. Żeby tego dokonać, należało nie tylko zastraszyć, skompromitować i odebrać wiarygodność świadkom zbrodni i broniącym ich adwokatom, złamać upatrzonych, wyimaginowanych morderców (kierowcę karetki i sanitariusza), ale także sprawić, żeby stało się to jakoś wiarygodne. Dlatego rozpętano nagonkę na służbę zdrowia, a szczególnie na pracowników pogotowia ratunkowego. Posuwano się do rozmaitych prowokacji, usłużna prasa pisała oszczercze artykuły, nie cofnięto się nawet przed sfingowaniem procesu, w którym skazano lekarkę pogotowia (!), zarzucając jej, że okradła pacjenta. Wyobraźcie sobie Bogu ducha winną kobietę, która nagle trafia do aresztu, nie ma pojęcia, o co chodzi, a potem zapada wyrok, mimo że nie popełniła zarzucanych jej czynów, i spędza w więzieniu kilka miesięcy! Sytuacja jak z "Procesu" Kafki. Cezary Łazarewicz wspomina o tej sprawie, ale nie poświęca jej wiele miejsca (to nie zarzut, trudno dokładnie pisać o wszystkim). Podczas lektury książki przypomniałam sobie, że jakiś czas temu w prasie czytałam wstrząsający wywiad z tą kobietą. Kiedy studiujemy reportaż Łazarewicza, wstrząsani jesteśmy bez przerwy. Przecieramy oczy ze zdumienia, zaciskamy pięści z bezsilnej złości, klniemy pod nosem albo całkiem głośno. Bo przecież to jeszcze nie wszystko. Kolejna podłość, chciałam napisać, że największa, ale już sama nie wiem, co tu było największą podłością, to zdyskredytowanie tragicznie zmarłego Przemyka i jego matki.
Opisywana przez Łazarewicza sprawa złamała życie kilku albo kilkunastu osobom. Przede wszystkim Barbarze Sadowskiej, ale także świadkom zbrodni, a zwłaszcza głównemu świadkowi Cezaremu F., skazanym pracownikom służby zdrowia, broniącym ich adwokatom i oczywiście rodzinom tych wszystkich osób. Aby tego dokonać, do tej operacji zaprzęgnięto całą armię ludzi - funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, milicjantów, prokuratorów (niektórzy starali się zachowywać przyzwoicie), ale także naukowców (szczególnie psychologów), którzy doradzali jak mataczyć. Aby zrozumieć skalę zjawiska, przytoczę dwie liczby - głównego świadka, niezłomnego Cezarego F., rozpracowywało 240 esbeków, a jednego ze skazanych, już nie pamiętam - sanitariusza czy kierowcę karetki, 300! Każdy ich krok był śledzony, donosiciele pracowali na pełnych obrotach, założono podsłuchy, codziennie na biurka kierujących sprawą spływały dokładne sprawozdania. W szczególnie wyrafinowany sposób pracowano nad Cezarym F., najważniejszym świadkiem. Aby go złamać, pajęczą siecią intryg opleciono także jego rodziców. Mimo to nie dał się zastraszyć. Jest chyba największym bohaterem i największym przegranym w tej sprawie.
Rozpisałam się, jak często, więc teraz już w telegraficznym skrócie. Łazarewicz pokazuje też, dlaczego w latach dziewięćdziesiątych, kiedy proces wznowiono, nie udało się skazać wszystkich winnych i ustalić, który z milicjantów zamieszany był jeszcze bezpośrednio w zbrodnię. Zastanawia się, czy do śmierci Grzegorza Przemyka doszło w wyniku splotu nieszczęśliwych przypadków, czy, jak sądzono wtedy, wybrano go celowo - miał zostać zastraszony i pobity, ale nie zamordowany. Wszystko wskazuje jednak na to, że prawdziwa jest ta pierwsza hipoteza. I tu nie potrafię powstrzymać się od refleksji o roli przypadku, który z jednych czyni morderców, z innych ofiary albo bohaterów. Co sprawiło, że milicjanci pobili Przemyka? Byli do szpiku kości źli? Bezmyślni? Upokorzeni, więc pokazali temu pewnemu siebie chłopakowi, że to oni mają władzę? Wierzyli w system? Upojeni awansem społecznym i władzą, jaką mieli? Byli ofiarami systemu? Co siedziało w ich głowach? Czy w ogóle myśleli? Mieli wyrzuty sumienia? Zdawali sobie sprawę, co zrobili? Czy gdybym była chłopakiem z małej podkarpackiej wioski i nagle dzięki służbie w ZOMO znalazłabym się w wielkim świecie (ich otoczenie często odbierało to jako awans społeczny i zawodowy), to też potulnie wykonywałabym rozkazy? Pytania się mnożą, odpowiedzi brak.
I na sam koniec jeszcze dwie informacje. Książka jest ciekawa również dlatego, że opowiada o zapomnianej dziś Barbarze Sadowskiej i jej synu, Grzegorzu, o artystycznym środowisku, w jakim się obracali. Łazarewicz znakomicie nakreślił kontekst tej sprawy. Prowadzi swoją opowieść dwutorowo - rozdziały będące kroniką zdarzeń, miesiąc po miesiącu od zbrodni do procesu, przeplata opowieściami o Sadowskiej, Przemyku, świadkach i ofiarach. Czyta się to znakomicie, jak najlepszy kryminał, trudno oderwać się od lektury. Niestety to nie fikcja, a przygnębiająca, tragiczna, prawdziwa historia. Szczęśliwego zakończenia nie było. Dobro zostało zniszczone, a zło niekoniecznie ukarane.