Ludwika Włodek "Wystarczy przejść przez rzekę"

Tym razem będzie krótko, a szkoda, bo zbiór reportaży Ludwiki Włodek "Wystarczy przejść

przez rzekę" (Wydawnictwo Literackie 2014) zasługuje na pewno na bardziej dogłębną notkę. Niestety czytałam tę książkę z przerwami, zaczęłam przed wyjazdem, kończyłam już po powrocie, więc wrażenia trochę się zatarły. Jest za ciężka, aby zabrać ją w podróż. Dosłownie za ciężka, waży nieproporcjonalnie dużo w stosunku do objętości. Ponieważ jednak uważam, że warto na nią zwrócić uwagę, aby nie utonęła w morzu nowości, piszę. Ludwikę Włodek znam z tekstów, które publikowała w Gazecie Wyborczej, a dziś znacznie częściej słyszę ją w radiu, gdzie opowiada o krajach, które znajdują się w obszarze jej zawodowych, i chyba prywatnych, zainteresowań. To Iran i państwa Azji Środkowej. O tych ostatnich jest jej zbiór reportaży.

Autorka nie ukrywa swojej fascynacji tym obszarem świata. Jeździ tam od około dziesięciu lat, zawodowo, prywatnie, samotnie, z bliskimi. Wspominam o tym, bo jej samej jest w tych tekstach trochę. Przyznam, że to akurat czasami mi przeszkadzało. Czy koniecznie muszą pojawiać się na kartach książki syn albo mama? To jednak drobiazg, pewnie nie wart uwagi. Bo książka jest przede wszystkim opowieścią o dawnych azjatyckich republikach radzieckich, dziś samodzielnych państwach: Uzbekistanie, Tadżykistanie, Kirgistanie, Turkmenistanie i Kazachstanie. Niewiele o nich wiemy. Moja wiedza też nie była imponująca. Czasem czegoś wysłuchałam w radiu, czytałam jakiś reportaż Jacka Hugo-Badera, może coś jeszcze. Przyznam, że jeszcze całkiem niedawno ten obszar wydawał mi się nieciekawy, żeby nie powiedzieć nudny. Ot, postsowieckie państwa. Dzięki strzępom wiadomości, które wpadały mi do głowy, zaczęłam zmieniać zdanie, dzięki reportażom Ludwiki Włodek zmieniłam mój pogląd całkowicie. Najchętniej sama spakowałabym plecak i wyruszyła w podróż. Ale to, niestety, nie takie proste.

Książka oparta jest na koncepcie dość przewidywalnym. Czytelnik pozna skomplikowaną historię tego obszaru, tę dawną i tę mniej odległą. Tak skomplikowaną, że trudno wszystkie informacje zapamiętać. Mieszanka narodów, zmiany granic, konflikty na tle etnicznym, wojny domowe i krwawe rzezie. Nie, nie tylko w przeszłości, także całkiem niedawno (rok 2011 w Oszu w Kirgistanie wyrzynają się Kirgizi i Uzbecy). Oczywiście najważniejsze jest to, co teraz, dlatego autorka nie ucieka od współczesnej polityki, nierzadko równie zagmatwanej jak przeszłość tych ziem. Dyktatorskie rządy, knowania, spiski, zamachy stanów, zwalczanie opozycji, często bezwzględne, wielkomocarstwowe ambicje. To wszystko dzień powszedni. Pisze też Ludwika Włodek o obyczajach, przemianach społecznych i religijnych, skutkach rozpadu Związku Radzieckiego i odzyskania niepodległości. Wystarczy uświadomić sobie, jakie spustoszenia poczyniły zmiany alfabetu. To jak odcięcie się od własnej przeszłości, odebranie części tożsamości. Jednak ramą, która spina całość, są opowieści o ludziach. Tytułem każdego rozdziału jest imię kogoś, kto będzie jego bohaterem. To zwykli ludzie. Kobiety, które próbują budować swoje życie inaczej niż ich matki, uciekają od męża, pana i władcy, uciekają z rodzinnej wsi, bo nie chcą zostać porwane w celach matrymonialnych (to dość powszechny zwyczaj w Kirgistanie). Emigranci polityczni albo ekonomiczni. Przewodnicy, z którymi autorka jeździła, albo ktoś, u kogo nocowała. Także politycy. Na przykład Roza Otunbajewa z Kirgistanu. Historie barwne i ciekawe, dzięki którym jeszcze lepiej poznajemy codzienność tych krajów. To, że dostajemy taką dość przewidywalną mieszankę, w niczym nie przeszkadza ani nie umniejsza wagi książki napisanej przez Ludwikę Włodek. W końcu to pozycja popularna, skierowana do szerokiego odbiorcy. Odkrywa mało znany obszar świata a przecież ciekawy i ważny. Jest zaproszeniem do dalszych poszukiwań, do kolejnych lektur. Warto dodać, że książka jest starannie wydana. Znajdziemy w niej mapkę (to lubię!), liczne zdjęcia zrobione przez autorkę, a także, co bardzo ważne i przydatne, dość szczegółowe kalendarium najważniejszych wydarzeń od XVIII wieku po lato roku 2014. Zachęcam do lektury.

Eustachy Rylski "Obok Julii"

Rylski to chyba jedyny polski współczesny pisarz, którego regularnie czytałam. Właściwie nie wiem, dlaczego pozytywne recenzje jego powieści sprawiały, że po nie sięgałam. Nie czytałam Pilcha, Stasiuka, Tokarczuk i wielu innych ulubieńców polskiej krytyki. Dla Rylskiego robiłam wyjątek. A potem zawsze było tak samo: jakoś nie potrafiłam się zachwycić. Owszem, lektura była przyjemna, ale czułam, że nie rozgryzam tej prozy, że chyba coś mnie omija, coś, co widzą inni. Kiedy ukazała się ostatnia powieść pisarza, "Obok Julii" (Wielka Litera 2013), też oczywiście kupiłam, ale jakoś mi się nie spieszyło, może dlatego, że tym razem recenzje nie były najlepsze. I pewnie leżałaby sobie na półce nadal, gdyby nie dwa wywiady z Eustachym Rylskim, jakich wysłuchałam, jednego w telewizji, drugiego w radiu. Bo rozmówcą jest bardzo ciekawym. Lubię jego lekką mizantropię, odpowiada mi raczej pesymistyczne spojrzenie na świat, nutka cynizmu. A poza tym to, co mówi, jest po prostu ciekawe. Gdybym miała "Szarą lotkę", najnowszy zbiór opowiadań, który był pretekstem do tych rozmów, pewnie sięgnęłabym po niego. Ale na półce leżała przecież nieprzeczytana powieść, "Obok Julii", więc natychmiast rzuciłam się na nią, odkładając inne czytelnicze plany. I było jak zwykle. Trochę przyjemności z lektury, a potem jednak rozczarowanie. Cóż, wywiady zaostrzyły mój apetyt na spotkanie z prozą Rylskiego, a ona nie do końca spełniła pokładane w niej nadzieje.

Rylski akcję swojej powieści rozpiął pomiędzy latami pięćdziesiątymi zeszłego wieku a początkiem transformacji. Bohaterem jest Janek Ruczaj, w młodości, jak wielu innych, zafascynowany prozą Hemingway'a. Razem z kilkunastoma starszymi nieco od siebie mężczyznami tworzą nieformalny hemingwayowski klan. Nadają ton, czują się lepsi, wolno im więcej. Przyznają sobie takie prawo. Ich celem jest życie wygodne i przyjemne. Czerpać przyjemność, nie wikłać się w przyziemną codzienność, wywinąć się życiu. Tego próbują. Ruczaj tej dewizie pozostanie wierny na zawsze, za co zapłaci samotnością. Ale to nie jedyna cena za stawianie przyjemności na pierwszym miejscu. Taka postawa niesie ofiary, czasem przypadkowe, czasem nie. Janek ma świadomość zła, które po drodze wyrządził ludziom. Przyjmuje to z rezygnacją i spokojem. Tak wyszło, tak trzeba było, żeby bronić swojego prawa do przyjemności.

Ruczaj to antybohater. Wszystkie bohaterskie cnoty, odwagę, ryzyko, narażanie życia, wykorzystuje w złej sprawie. Jak mówi męskość to przyjemność. Powstania, insurekcje, narażanie życia lub odbieranie go innym, ryzyko poza granicę rozsądku to jej część. I zgodnie z taką filozofią postępuje. Z czasem przyznaje sobie prawo do wymierzania sprawiedliwości, chociaż sam ma wiele na sumieniu. Czyni się sędzią trzeciej sprawiedliwości, ani boskiej, ani ludzkiej. Jednocześnie od czasów młodości towarzyszy mu przeczucie, że rozpad i śmierć są tuż obok. Nie ma nic stałego, nikt nie wymknie się przeznaczeniu. Śmierć, która mu stale towarzyszy, to część życia, opozycja młodości, przyjemności, wzmacnia je, pozwala mocniej czuć. W swojej powieści stworzył Rylski typ cynicznego, samczego bohatera, samotnego wilka, owianego mgiełką tajemnicy, trochę tchórza, ale zdolnego do straceńczego ryzyka. Czasem coś mnie w nim pociąga, ale bardziej drażni. Właściwie nie wiem, czy to postać serio, czy kpina z samca, twardego faceta? A tytułowa Julia? To femme fatale, którą taki silny facet musiał spotkać na swojej drodze. Pojawia się w jego życiu na chwilę, aby zniknąć na zawsze. Starsza od niego o kilka lat, piękna, stanowcza i niebezpieczna nauczycielka, w czasach jego młodości komunistka, potem ... nie mogę zdradzić. Ma życiorys równie barwny i równie nieprawdopodobny jak on.

Początkowo powieść wciąga. Zanurzyłam się w atmosferze małego miasteczka gdzieś w Karkonoszach koło Jeleniej Góry. Rylski posiada łatwość snucia opowieści, odmalowywania krajobrazu, czasu, nastroju. Wszystko okrasza egzystencjalnymi refleksjami. Styl ma niebanalny, nieco pokrętny, bywa, że trzeba wrócić do jakiegoś fragmentu po raz wtóry, aby zrozumieć. Z czasem jednak historia zaczęła mnie nużyć, a egzystencjalne uwagi wydały mi się jakby na doczepkę, jakby miały być usprawiedliwieniem dla dość nieprawdopodobnej opowieści. Dużo tu rozmaitych zbiegów okoliczności, zagadek, tajemnic, intryg. Powstała powieść na poły realistyczna, na poły w konwencji przygodowej, a jednocześnie niosąca niewesoły egzystencjalny przekaz. Może jest za bardzo rozbuchana? Poprzednie książki Rylskiego były znacznie krótsze, bardziej zwarte. I chyba wychodziło im to na dobre.

"Gloria"

Po filmowym maratonie, cztery bardzo dobre filmy obejrzane w ciągu pięciu dni (o wszystkich niedawno pisałam), byłam tak nasycona kinem, że w zeszły weekend zrobiłam sobie przerwę. Dlatego dopiero w ostatni piątek obejrzałam chilijską "Glorię", która zbiera bardzo dobre recenzje. Często zdarza się, że po przeczytaniu informacji o tym, co na ekrany wkrótce wejdzie, mówię sobie, pójdę, jeśli recenzje będą zachęcające. Tak było w tym przypadku. Opinie krytyków przeważyły. No cóż, nie zawsze się z nimi zgadzam. "Gloria" to jeden z tych filmów, którym nic zarzucić nie można, bo i sprawnie zrobiony, i z wyrazistymi bohaterami, i niebłahy, i świetnie się go ogląda, i z bardzo dobrą rolą tytułową (Paulina Garcia - nagroda aktorska w roku 2013 w Berlinie). No więc niby wszystko się zgadza, ale myślę sobie, że dziury w niebie by nie było, gdybym go sobie darowała. Obrazów o podobnej tematyce widziałam przecież bez liku, a tylko niektóre pozostają w pamięci. Odnotowuję go więc bardziej z kronikarskiego obowiązku niż z powodu chęci podzielenia się emocjami.

To opowieść o kobiecie w średnim wieku (na oko mocno średnim). Rozwiedziona, uwolniona od rodzinnych obowiązków, bo dorosłe dzieci nie wiszą na matce, samodzielna, pracująca, może się podobać. Gloria jest pogodna, radosna, wyrozumiała, chyba zadowolona ze swojego życia, z którego czerpie garściami tak, jak ma na to ochotę. To typ kobiety silnej, która nie pokazuje po sobie słabości, a jeśli cierpi, to w milczeniu, nie zwierza się ze swoich problemów ani dzieciom, ani przyjaciołom, sama radzi sobie ze smutkami. Właściwie jedyną osobą, której pokazuje swoje gorsze dni, jest starsza, prosta i naiwnie prostoduszna jej pomoc domowa.

Ten film to szereg obrazków z codziennego życia głównej bohaterki. Gloria w pracy, Gloria w domu, Gloria na dyskotece (albo na dancingu, jak stoi w opisie filmu), Gloria na rodzinnym przyjęciu, Gloria u przyjaciół, a wreszcie Gloria z mężczyzną, który wpada jej w oko (z wzajemnością). Jak łatwo przewidzieć, teraz zaczną się komplikacje, oczywiście nie zdradzę jakie. Widz jest tu obserwatorem, stara się też przeniknąć do duszy bohaterów, bo o uczuciach nie mówi się wprost, co jest oczywiście zaletą. Zaletą jest też to, że wielu drugoplanowych bohaterów, jak się domyślamy, niesie swoje historie. Nie poznajemy ich jednak, bo twórcy skupiają się na tytułowej bohaterce. Tak jest z uciążliwym sąsiadem, z synem, z byłym mężem. Jakaś aluzja, smutek na twarzy, gest, słowo sprawiają, że mamy wrażenie, iż coś ich dręczy. I jeszcze jeden plus "Glorii". W świecie, w którym panuje kult piękna i młodości, reżyser pokazuje bez zahamowań romans ludzi mocno dojrzałych. Bez udawania, bez tabu, bez fotoszopa.

I jeszcze jedna refleksja. Nie wiem, czy film miał ambicję, aby pokazać szersze zjawisko: silne kobiety i słabych mężczyzn, którzy sami nie wiedzą, czego chcą. Mam wrażenie, że ten egzemplarz, z którym wiąże się Gloria, jest jednak w swojej słabości wyjątkowy. Sytuacja, w jakiej się na własne życzenie znajduje, nie jest niemożliwa, ale chyba jednak rzadka (ale może w Chile jest inaczej, czego nie wykluczam).

Konkluzja? Konkluzja już była: można zobaczyć, ale jeśli trzeba wybierać z braku czasu pomiędzy "Glorią" albo filmami, o których niedawno pisałam, radzę wybrać jeden z nich.

Serhij Żadan "Mezopotamia", Bohumil Hrabal "Perełki na dnie"

Dziś trochę nietypowo. Zdaję sobie sprawę, że zestawienie w jednej notce ukraińskiego pisarz Serhija Żadana i czeskiego klasyka, dla wielu kultowego (no cóż muszę użyć tego wyświechtanego przymiotnika), Bohumila Hrabala może wydać się dziwne. Wytłumaczenie jest prozaiczne. To moje lektury podróżne. Jakiś czas temu odkryłam, o czym już tu wspominałam, że w drodze najlepsze są niedługie formy. Dlatego robiąc sobie krótkie wakacje w poszukiwaniu wiosny, zabrałam ze sobą te dwie książeczki. A ponieważ od mojego powrotu upłynęły dokładnie dwa tygodnie, wrażenia z lektury zdążył już nieco przefiltrować czas, więc nie będę się specjalnie rozpisywać (przynajmniej taki mam plan), dlatego łączę obu autorów. Zastanawiałam się, czy w ogóle wspominać o tych książkach, ale z dwóch różnych względów chcę moje lektury odnotować.

Jeśli chodzi o "Mezopotamię" Żadana (Czarne 2014; przełożyli Michał Petryk i Adam Pomorski) powód jest prosty. Opowiadania są znakomite! Dlatego chcę się z tobą, czytelniku tej notki, moją radością podzielić i namówić do lektury. O Serhiju Żadanie słyszałam, wydaje go w Polsce moje ulubione Czarne, ale dotąd jakoś po niego nie sięgnęłam (teraz na pewno nadrobię ten brak), a "Mezopotamię" tak bardzo polecali uczestnicy dyskusji w Poczytalnych w radiu TOK FM, że postanowiłam ją przeczytać. Podzielam ich zachwyt! To zbiór dziewięciu opowiadań, których akcja toczy się w tym samym mieście, częściowo nawet w jednej dzielnicy, a głównymi bohaterami są mężczyźni. Ich imiona to tytuły rozdziałów, z których każdy stanowi osobną całość, ale bywa, że postacie z różnych opowiadań spotykają się albo raptem okazuje się, że są kumplami ze szkoły czy z jednego podwórka. To faceci zwyczajni, w różnym wieku, różnych imający się zajęć. Drobni, czasem szemrani, biznesmeni, jakiś urzędnik, student, muzyk, malarz, piłkarz i jeszcze inni. Prowadzą zwyczajne życie. Pójdą do pracy, zabalują, spotkają się z kumplami, wiadomo. Łączy ich jedno, pragnienie miłości. Twardzi faceci w środku mają jakąś miękkość, czułość. Miłość przychodzi nagle i nieraz wydaje się, że jest tylko jakimś fantomem. Innym razem jest wierna (duchowo, nie cieleśnie) i trwa. Nieoczekiwanie z tych szorstkich, twardych facetów wychodzi jakaś nieśmiałość, nieporadność, ogarniają ich wątpliwości i nie potrafią zdobyć ukochanej kobiety, za to snują marzenia. Roją sobie, jak to będzie, co powiedzą, jak się zachowają. Ci twardziele, którzy z niejednego pieca chleb jedli, nagle stają się bezradni, pokornieją, nie wiedzą, jak się umówić na spotkanie. Niektóre historie kończą się miłosnym fiaskiem, inne są otwarte, chyba żadne nie ma happyendu. Obok nich są te kobiety, w których się zakochują. Najczęściej właśnie obok, nie na drugim planie. Jedną z nich, Sonię, można by nawet uznać za główną bohaterkę opowiadania. One także są twarde, samodzielne, niejedno przeszły, niektóre prowadzą równie hulaszczy tryb życia jak faceci. Często to one są górą, manipulują mężczyznami, bawią się nimi albo próbują zdobyć, są czułe, wyrozumiałe, innym razem cyniczne i bezwzględne. Jeśli komuś to, co napisałam, wydaje się banalne, to zapewniam, że tak nie jest. Talent pisarza poznajemy wszak po tym, że potrafi zwyczajnym, błahym sytuacjom nadać głębszą treść (przecież o wszystkim już pisano!). I tak jest w wypadku Żadana. Powtórzę to, co już tu nieraz pisałam, kiedy bezradnie próbowałam oddać zachwyt nad książką. Najważniejsze to, co między słowami, po prostu trzeba przeczytać, aby odczuć piękno i wielkość. Autor należy do tych pisarzy, którzy potrafią prozę przekuć w rodzaj poezji, codzienność uczynić nietuzinkową, nadać jej wagę, zwykłym bohaterom przydać głębi, chociaż na pozór są tacy jak my. Czasem pocieszam się, że gdyby nasz los wziął na warsztat jakiś utalentowany artysta, to też byśmy nagle odkryli w nim coś więcej niż banał i codzienną mordęgę czy nudę. Właściwie mam ochotę napisać, że jeżeli istnieje coś takiego jak rosyjska dusza (niektórzy to kwestionują), to bohaterowie Żadana ją mają i o tym jest ta opowieść, o ich duszy, w którą pisarz głęboko zagląda. Tu powinnam uderzyć się w piersi, bo przecież autor jest Ukraińcem i to ukraińskie opowiadania. Chyba nieco się zapędziłam. Myślę, że jednym ze źródeł sukcesu tej książki jest język. Realistyczny, konkretny, prosty, nagle barwny, pełen metafor, poetycki, spełniający się w długich opisach, po prostu piękny, dający rozkosz czytania. I jeszcze jedno. Opowiadania są realistyczne, ale w niektórych autor pozwala sobie na odlot. Nieoczekiwanie uderza w baśniowy ton, wszystko przenosi w jakiś fantastyczny bezczas albo przydaje opisowi średniowiecznych akcesoriów, pojawiają się warowne mury, komory celne, wartownicy w złotym rynsztunku mieszają się z policjantami z drogówki. Kiedy po pierwszym, całkowicie trzymającym się ziemi opowiadaniu, w drugim natrafiłam na tak pisane fragmenty, lekko się wzdrygnęłam, ale szybko zaakceptowałam ów zwrot w kierunku postmodernizmu i kupiłam Żadana z całym dobrodziejstwem inwentarza. Na koniec dodam jeszcze, że książkę zamykają wiersze, a może raczej coś w rodzaju poematu, w których autor trochę dopowiada losy bohaterów, trochę snuje rozważania na temat życia i miłości. Nie czuję się jednak uprawniona, aby wypowiadać się na temat tej części. Nie będę udawała, że się na poezji jakoś specjalnie znam. A chciałoby się powiedzieć, że należy się do elitarnego grona miłośników poezji, niestety brak cierpliwości i może wrażliwości wyklucza mnie z niego. Dlatego nie mnie oceniać. I tym samokrytycznie szczerym wyznaniem kończę część o Żadanie.

A teraz na pewno krócej o "Perełkach na dnie" Hrabala (Agora 2011; przełożyli Jan Stachowski, Edward Madany, Cecylia Dmochowska, Andrzej Czcibor-Piotrowski). Przyznam się, że Hrabala właściwie nie znam. Czytałam tylko "Postrzyżyny", ale mimo że je lubiłam, mojej przygody z czeskim pisarzem nie kontynuowałam. Jakiś czas temu trafiły do mnie dwa tomy opowiadań wydanych w tej samej serii Biblioteki Gazety Wyborczej. Już wtedy postanowiłam, że będą lektura podróżną. Tak się stało. Po przeczytaniu "Perełek na dnie" uczucia mam mieszane. Tomik zawiera pięć opowiadań różnej długości i są to moim zdaniem teksty nierówne. Być może miłośnicy Hrabala oburzą się na te słowa (a na pewno Mariusz Szczygieł, czechofil, pomysłodawca serii i autor okładkowej notki), ja piszę to, co myślę. Dwa pierwsze, "Śmierć pana Baltsbergera" i "Blagierzy", po prostu mnie znudziły. Wydały mi się przegadane i na siłę śmieszne. Powinny śmieszyć, ja ziewałam. Właściwie, gdybym miała pod ręką inną książkę, Hrabala rzuciłabym w kąt. Ale na szczęście nie miałam, a ja bez czytania obyć się nie potrafię, więc brnęłam dalej. Trzecie, najdłuższe, "Bambini di Praga 1947" początkowo również mnie z tych samych powodów drażniło, ale nagle wciągnęło, porwało i zachwyciło. Podobnie dwa kolejne, "Bar świat" i "Cygańska romanca" (szczególnie to drugie!). Wreszcie pojawił się prawdziwy humor, postacie nabrały rumieńców, absurd zaczął mieszać się z czystą poezją uczuć i języka, co rusz znajdowałam zdania, w których można się zakochać. I podobnie jak u Żadana (ale jednak inaczej, każdy autor robi to po swojemu) banał i codzienność zamieniły się w coś niezwykłego. Dziura w dachu wpuszcza do pokoju gwiaździste niebo, kudłaty, gruby Cygan leżący w barłogu jest wolnym człowiekiem, a Louis Armstrong nadal darł tę melodię (...) i nadal miał przy tym taką minę, jakby mu skrobali wątrobę albo jakby jadł mielone szkło. No i jeszcze ta czułość dla zwyczajnych ludzi, którzy też tęsknią za miłością.

"Body/Ciało"

Koniec filmowego maratonu (na szczęście, bo książki czekają). Maratonu niezwykle satysfakcjonującego. Od wtorku do soboty cztery bardzo ciekawe, udane filmy. Nieraz utyskuję w swoich notkach, że tak czekałam, tak się cieszyłam, a tu wielkie nic, poczucie straconego czasu. Tym razem cztery trafienia, a na koniec akcent najmocniejszy, najnowszy film Szumowskiej, oczekiwany, chwalony, nagrodzony za reżyserię na tegorocznym Berlinale, "Body/Ciało". Trochę się bałam, bo balon nadziei mocno nadmuchany, ale tym razem bingo, spełnienie. Reżyserka wraca tym filmem do tematu, który znamy z najgłośniejszego jej obrazu, "33-tu trzech scen z życia", i znakomitego dokumentu "A czego tu się bać", czyli do problematyki śmierci i utraty. Nie tyle pyta, czy jest coś po, ile pokazuje głęboką potrzebę wiary, że tak. Nie robi tego w kontekście religijnym. Jej bohaterowie po prostu nie potrafią pogodzić się ze śmiercią najbliższych i dramatycznie szukają kontaktu z nimi. Ale przecież ten film traktuje nie tylko o tym. To także psychologiczna opowieść o relacji ojca z córką, studium samotności, no i opowieść o ciele. Prawdziwym, chciałoby się napisać niepięknym (albo brzydkim), ale to po prostu ciało zwyczajne. Natomiast nie jest to film o anoreksji, jak się mówiło, kiedy Szumowska jeszcze nad nim pracowała. Ta choroba to tylko pretekst dla opowiadanej historii. A na dodatek znakomite aktorstwo. Janusz Gajos, Maja Ostaszewska, debiutantka Justyna Suwała, ale także w rolach epizodycznych odważna do granic Ewa Dałkowska i Adam Woronowicz. Na koniec tej części jeszcze dwie uwagi. "Body/Ciało" to film do rozmyślań, raczej chłodny, intelektualny, taki spod znaku dawnego Zanussiego, niż działający na emocje, inaczej niż "W imię". Świetnie się go ogląda, bywa zabawny, chociaż to na pewno nie czarna komedia, jak pisano przed premierą. To rozmowa serio, ale, jak w życiu, zdarza się, że wybuchamy śmiechem w najtragiczniejszych momentach. Wstęp zakończę tradycyjnie zaproszeniem do lektury ciągu dalszego, ale tylko tych, którzy film już widzieli, a do pozostałych wołam gromkim głosem: IDŹCIE DO KINA!

Muszę wyznać, że kiedy jakiś czas temu zobaczyłam w kinie zwiastun najnowszego filmu Szumowskiej, lekko się przestraszyłam. Duchy? Seanse spirytystyczne? Jakaś nawiedzona damulka? To na serio? Otóż na serio, ale na szczęście nie tak, jak się obawiałam w pierwszym momencie (Dlaczego zwątpiłam w moją ulubioną reżyserkę!). Jak napisałam we wstępie, Szumowska wraca w "Body/Ciało" do tematu śmierci i utraty bliskiej osoby. Ta rana zabliźnia się z czasem, ale pustka i wyrwa pozostają. Jak sobie z tym poradzić? Prokurator, który kilka lat wcześniej stracił żonę, udaje, że wszystko jest w porządku. Pracuje, a że w swojej pracy często styka się ze śmiercią, jest z nią oswojony, niejedne okrutnie zmasakrowane zwłoki już widział. Nie dziwi się jak jego młody aplikant, który nie potrafi zrozumieć. Jego wątpliwości zbywa i lekceważy, nie przerywając jedzenia chyba niezbyt smacznych flaków. Popracujesz tyle co ja, nie będziesz zadawał głupich pytań. Tak pewnie myśli. Jest nieco cyniczny, niezbyt sympatyczny, zamknięty w sobie, na świat reaguje spokojnie, bez zdziwienia, na zaczepki córki wzrusza ramionami. Pije, chociaż nie jest to picie na umór. Dlaczego pije? Czy zaczął po śmierci żony, czy robił to już wcześniej? Nie wiemy. Tak jak  nie wiemy, jak zmarła jego żona. Tragicznie. Takie słowo pada w którymś momencie. Może popełniła samobójstwo? To by tłumaczyło, dlaczego córka obwinia go o jej śmierć. Ale przecież nie musiało tak być. Olga może mieć do niego pretensje, bo nie potrafi i nie może zastąpić jej matki. Tak bywa z dziećmi. Oschły, nieczuły, zamknięty w sobie nie jest przecież ideałem ojca. Kiedy spotyka na swojej drodze terapeutkę córki, Annę, która jest jednocześnie medium, okazuje się, że rana po utracie żony nie jest zabliźniona. W mieszkaniu nadal są ubrania zmarłej, jej rzeczy. Prokurator to sceptyk. Nie wierzy, że po śmierci coś jest, tym bardziej nie wierzy w kontakt ze zmarłymi. To, co się dzieje, budzi jego niepokój, irytację i zaciekawienie. Rozumiem go doskonale! Pisząc o tym filmie, nie sposób uciec od własnej poglądów. Jestem sceptyczna jak on, wszystko tłumaczę sobie racjonalnie, albo przynajmniej się staram, a opowieści o kontakcie ze zmarłymi, jakieś sny prorocze, jakieś sprawdzone przeczucia, to wszystko budzi mój lęk. Dlatego odpowiada mi, że ostatecznie nie udało się nawiązać kontaktu ze zmarłą, a list, który miał być wiadomością od niej, napisała córka. Ale twórcy filmu pozostawiają otwartą furtkę, niczego nie rozstrzygają. Kwestie muzyki, która sama się włącza, i awarii ogrzewania nie zostały wyjaśnione. Podobnie jak słowa Anny o tym, że zmarła żona prokuratora woła o pomoc, bo jej ciało jest w wodzie. I rzeczywiście tak było. Zbieg okoliczności? Przypadek? Czy szósty zmysł?

Anna reprezentuje inną postawę. Jak twierdzi, po śmierci synka uruchomiła w sobie zdolność kontaktu ze zmarłymi. Mówi, że jest szczęśliwa, bo ma stały kontakt ze zmarłym dzieckiem. Ale czy rzeczywiście? Czy jej samotnicze życie, za towarzysza ma jedynie ogromnego psa, czy jej nijaki strój, który jest zbroją zakrywającą jej osobowość i ciało (co świetnie w pewnym momencie wytyka jej jedna z pacjentek), czy fakt, że w mieszkaniu nadal stoi łóżeczko zmarłego synka, nie świadczą przypadkiem o tym, że nadal nie pogodziła się z utratą, a jej rzekome kontakty ze zmarłymi to próby pocieszenia, plaster na zbolałą duszę? Ułuda, która pozwala jej trwać, łagodzi ból istnienia. Niełatwo żyć ze świadomością, że wszystko się kończy, że już nigdy się nie spotkamy. Nawet w największych sceptykach i niedowiarkach budzi się czasem irracjonalna nadzieja, że może jednak. Może jednak nie jesteśmy tylko z materii, tkanek, komórek, flaków, obrzydliwych płynów i czego tam jeszcze. To tęsknota za pierwiastkiem duchowym.

Ale opozycją dla ducha, za którym tęsknią bohaterowie, jest owo tytułowe body, czyli ciało. W nim jesteśmy uwięzieni, ono nas przytłacza. Czasem chcemy je ukryć, jak Anna, pod niekształtnymi ciuchami, pod obłą nocną koszulą. Ciała się nienawidzi, jak anorektyczki, które leczą się na szpitalnym oddziale. Niewielu jest takich jak przyjaciółka prokuratora grana przez Ewę Dałkowską, która, nie przejmując się swoim starym, obwisłym, niedoskonałym ciałem, tańczy erotyczny taniec, kusząc swojego kochanka. On też zdaje się być zadowolony. To znakomita, przejmująca, odważna, ale przecież optymistyczna i krzepiąca scena. Brawa dla aktorki, która nie bała się zagrać swoim ciałem. Tacy przecież jesteśmy. Tylko przez chwilę młodzi, piękni i zgrabni, chociaż i wtedy bywamy niedoskonali. A każą nam o tym zapomnieć, udawać, dążyć do wyimaginowanego ideału. Ciało w filmie Szumowskiej jest zwyczajne. Pomarszczone, sflaczałe, pełne wałeczków, zmarszczek, grube albo przeciwnie, wychudzone, stare, a nawet jeśli młode, to też niepiękne. Kamera bezlitośnie, a może z lubością, zbliża się do ciała. Pokazuje jego detale. Owłosione nogi, starcze stopy, zmarszczki, wystające kości. Gdzieś w tle, o czym wspomniałam przed chwilą, jest dążenie do ideału, stąd ta anoreksja. Ciało staje się obsesją, tak bardzo chcemy być doskonali. Tego żąda od nas świat. Ale w filmie nie pojawia się ani na moment, chyba że przeoczyłam, ciało piękne, sztuczne, bo obrobione fotoszopem. Czas zatrzymać mogą tylko fotografie. Pojawiają się co jakiś czas na ekranie. Ogląda je prokurator. Fotografię synka przynosi Anna swojej matce. Oczywiście wiemy, że to oszustwo. Ale zdjęcie chociaż zatrzymuje czas, chociaż fotograf stara się pokazać naszą fizys jak najlepiej, jest przecież kłamstwem, ułudą. Musisz przynieść mi następną, żebym widziała, jak się zmienia, prosi matka Annę (cytat, a raczej próba odtworzenia myśli, z pamięci). Ciało jest wreszcie śmiertelne. Po śmierci bywa jeszcze brzydsze, zmasakrowane, zniekształcone chorobą. Może gdybyśmy naprawdę wierzyli w ducha, w ów niematerialny pierwiastek, przestalibyśmy tak obsesyjnie dążyć do cielesnej doskonałości, znęcając się nad naszymi ciałami.

Osobnym problemem w filmie Szumowskiej jest relacja ojca i córki. Można powiedzieć, że to już widzieliśmy setki razy. Córka, która oskarża ojca o śmierć matki, która ma mu wszystko za złe. To prawda, ale jak to jest tutaj pokazane i znakomicie zagrane. Ile możemy wyczytać z niuansów, gestów, grymasów, spojrzeń, westchnień. Jakie pyszne są zaczepki Olgi, ich zdawkowe dialogi. Jak znakomite są spojrzenia ojca, kiedy córka go prowokuje i próbuje sprowadzić na dobrą bezmięsną drogę. O Boże, znowu, jakie to nudne, zdają się mówić jego oczy. Przyjemność oglądania! Zakończenie budzi nadzieję. Śmiech, który słyszymy, wyzwala. Ale może to też być tylko chwilowe zawieszenie broni. Wszystko pozostaje otwarte. Jak w życiu. Pewnie długa droga przed nimi. Czy ją pokonają?

Kończę już, chociaż pewnie mogłabym jeszcze wydobyć niejedno z filmu Szumowskiej. Jest się nad czym zastanawiać.

"Turysta", "Dwa dni, jedna noc"

Nadrabiania filmowych zaległości ciąg dalszy. Najpierw skandynawski "Turysta", który gości już jakiś czas na naszych ekranach, potem film braci Dardenne, ten z kolei premierę miał przed tygodniem, a w środę świeżynka, będzie o najnowszym obrazie Szumowskiej (ale już dziś mogę napisać, że "Body/Ciało" spełnia pokładane w nim nadzieje i zobaczyć go trzeba koniecznie). I "Turysta", i "Dwa dni, jedna noc" to propozycje, które prowokują do dyskusji, każą zastanowić się, jak my zachowalibyśmy się na miejscu bohaterów, oba stawiają ich w sytuacjach trudnych, można powiedzieć granicznych, chociaż każdy w inny sposób. Propozycja szwedzka to historia szczęśliwej rodziny z klasy średniej, która spędza pięciodniowy urlop na nartach w jednym z alpejskich ośrodków. Szczęście pryśnie, kiedy w obliczu zagrożenia ojciec rodziny zamiast ratować dzieci i żonę, będzie ratował siebie i swój telefon. Dalsza część urlopu zamieni się w swoistą psychodramę, bo choć wszyscy próbują udawać, że nic się nie stało, to jednak na dłuższą metę nie da się robić dobrej miny do złej gry. Jak ocenić postępek bohatera? Czy mamy do tego prawo, siedząc bezpiecznie w wygodnym kinowym fotelu? Film, choć surowy i dość chłodny, bardzo dobrze się ogląda i na pewno wart jest polecenia. To samo mogę powiedzieć o najnowszym filmie braci Dardenne. Historia, jaka może dotknąć każdego, taka z najczarniejszych snów. Bohaterka traci pracę, a kredyt za dom spłacać trzeba. Może ją odzyskać, jeśli jej koleżanki i koledzy zrzekną się premii. Ma weekend, aby ich o to błagać. I znowu ważne pytania. Jak się zachować? Żaden z bohaterów krezusem nie jest i każdemu na premii zależy. Można zaryzykować tezę, że to film o bohaterstwie na miarę naszych czasów. I chociaż pokazuje zapętlenie w dręczącej codzienności, to jednak niesie nadzieję (wbrew temu, co może się wydawać, nie zdradzam w tym momencie zakończenia). Uprzedzam tylko, że nie jest to kino efektowne, przeciwnie, widzowi oczekującemu rozrywki może wydać się nudne i monotonne. Tyle we wstępie. Dalsze refleksje w części drugiej, ale raczej dla tych, którzy któryś z filmów widzieli.

Ponieważ dziś jest dość nietypowo, bo o dwóch filmach, dla porządku podaję, że, podobnie jak we wstępie, najpierw będzie o "Turyście", w części drugiej o obrazie braci Dardenne. To uwaga dla tych czytelników tej notki, którzy widzieli tylko jeden z filmów.

"Turysta" zaczyna się niczym operowy? teatralny? spektakl. Na tle muzycznej uwertury oglądamy wspaniałą panoramę pokrytych krystalicznie białym śniegiem majestatycznych gór. Za chwilę porzucimy tę rozległą perspektywę, aby w pięciu odsłonach przyjrzeć się dramatowi kilku osób zajmujących jeden z pokoi olbrzymiego, ale jakże przemyślnie zorganizowanego hotelu, który kojarzy mi się z ulem albo termitierą. Pokoje są jak komórki do wynajęcia, a człowiek to element ludzkiej zbiorowości, magmy, a jednak każdy ma tu swoje dramaty. Jest też pewnie inne, pewnie bardziej oczywiste, spojrzenie na obraz narciarskiego ośrodka zagubionego pośród gór. Człowiek poważył się wtargnąć w ich piękno, zburzyć harmonię natury, ale ona w każdej chwili może przypomnieć, kto tu rządzi. Jesteśmy wobec niej bezbronni, chociaż rzucamy jej wyzwanie. Tyle dywagacji, których pominąć nie mogłam, bo wydało mi się, że natręctwo symboli wymaga jakiejś próby interpretacji i komentarza. A teraz o tym, co pewnie każdemu wyda się ważniejsze. Odrzućmy estetyczne ozdobniki i pochylmy się nad postawą bohaterów. Podzielę się tym, co zwróciło moją uwagę. Oczywiście kluczowa jest odpowiedź na pytanie, jak ocenić zachowanie Tomasa. Kiedy Ebba myśli o dzieciach, stara się je chronić, on ucieka. I chyba nikt nie daje się zwieść wyjaśnieniu, że postąpił tak, aby potem nieść pomoc żonie i dzieciom, chociaż pewnie byłoby to możliwe. Uciekł, bo myślał tylko o sobie. Wprawdzie nie mam wątpliwości, jak ocenić jego postępek, to jednocześnie przyznaję, że nie wiem, jak sama zachowałabym się na jego miejscu. Chciałabym wierzyć, że nie tak egoistycznie. Ale przecież wszystko dzieje się tak szybko, w takich chwilach decyduje instynkt, nie ma mowy o działaniu racjonalnym. Ebbie instynkt każe chronić dzieci, mężczyzna myśli o sobie. Bohaterowie próbują udawać, że nic się nie stało, ale tak się nie da. Uderza, że nie potrafią o tym ze sobą rozmawiać, konfrontują się z problemem wtedy, kiedy są w towarzystwie innych. Ebba musi wyrzucić z siebie traumę. To, co się zdarzyło, zmusza również ich rozmówców do zastanowienia się nad sobą. Co to znaczy, że zależy mi na dzieciach? Czy naprawdę zależy, skoro nie ma mnie przy nich? Czy naprawdę jestem za nie odpowiedzialny? Czy też tylko udaję, a całą odpowiedzialność zrzucam na byłą żonę, kiedy sam korzystam z życia u boku dwudziestolatki, bo jestem wolny? Ale mamy też inną postawę. To spotkana w hotelu Francuzka, mężatka, matka, ale ona i jej mąż, którego z nią nie ma, dają sobie w związku duży zakres swobody. Teraz ona się bawi, on opiekuje się dziećmi. Ebba jest z jednej strony zafascynowana jej postępowaniem, z drugiej jednak zdziwiona czy nawet zszokowana. Tym boleśniej odczuwa to, co się zdarzyło, wszak postawiła na tradycyjną rodzinę, a jej wyidealizowane wyobrażenie właśnie się rozsypało. Jakby tego było mało, Tomas, który ostatecznie się rozkleił, wyznaje jej wszystkie swoje winy ze zdradą włącznie. I tu moja irytacja sięgnęła zenitu. Nie dość, że nieodpowiedzialny egoista, to jeszcze rozczula się nad sobą i ostatecznie to Ebba musi go pocieszać, chociaż sama cierpi. Chciałoby się powiedzieć, jest jak zwykle - to kobieta dźwiga wszelkie ciężary. I jeszcze jedno, na co chciałabym zwrócić uwagę. Po raz kolejny widzę, jak kino pokazuje, że ofiarami błędów dorosłych są dzieci, dzieci, które nic w takiej sytuacji zrobić nie mogą. Są od rodziców całkowicie zależne, bezradne i przestraszone, że ich bezpieczny świat runie. Pozostaje im tylko krzyk, który jest wyrazem buntu i rozpaczy. Niby z zakończenia tchnie jakiś optymizm, bo wszyscy zgodnie stawili czoła niebezpieczeństwu, ale czy rzeczywiście można mieć nadzieję, że Ebba i Tomas posklejają swoje relacje? Nie wiem.

A teraz o drugim filmie. O ile mnie "Turysta" raczej nie krzepi, o tyle "Dwa dni, jedna noc" kończy się zdecydowanie budująco. I jest to pokrzepienie najprostsze, ale i najważniejsze, bo płynie z wiary w człowieka. Wprawdzie Sandrze nie udało się przekonać większości koleżanek i kolegów, aby zagłosowali za nią, rezygnując tym samym ze swojej premii, ale jednocześnie postąpiło tak aż osiem osób. nie tylko. Ci ludzie stanęli przed nie lada dylematem. Każdy z nich bardzo potrzebował tych pieniędzy. Każdy ledwie wiąże koniec z końcem i tylko premia daje finansowy oddech. Czasem jest to w ogóle kwestia przeżycia. Sandra prosi, bo dla niej praca jest ważna podwójnie, finansowo (kredyt za dom) i jako terapia (przeszła psychiczne załamanie),  ale w obliczu ich argumentów wycofuje się. Bo cóż tu można powiedzieć? A jednak te osiem osób zdecydowało się ją wesprzeć swoim kosztem. Ale zwycięstwo odniosła też Sandra. Te dwa dni i jedna noc, chociaż tak burzliwe i tak trudne, zmieniły ją. Musiała się przełamać, znaleźć w sobie siłę, aby spotkać się z koleżankami i kolegami z pracy. Zobaczyła, że nie tylko ona ma problemy. Te osiem osób pozwoliło jej uwierzyć w ludzką życzliwość, przyjaźń, w to, że można zrezygnować ze swoich potrzeb. Na koniec to ona zachowuje się szlachetnie. Odchodzi, bo nie chce, aby pracę stracił kolega. Chociaż z formalnego punktu widzenia przecież wszystko byłoby w porządku. On ma umowę na czas nieokreślony. Ją trzeba zwolnić, jemu się umowy po prostu nie przedłuży. I chociaż odchodzi z niczym, mówi mężowi, że jest szczęśliwa i znajduje w sobie siłę, aby szukać nowej pracy. Przez cały czas Sandra ma jego wsparcie. To on ją pcha do działania, jest cierpliwy i wierzy, że sobie poradzą. Film każe się widzowi skonfrontować z pytaniami, w której ósemce by się znalazł i jak zachowałby się na miejscu Sandry. Miło teoretyzować, dopóki nie staniemy przed podobnymi dylematami. A przecież w takiej sytuacji o wiele łatwiej się znaleźć, niż w tej, w jakiej znaleźli się bohaterowie "Turysty". Lęk przed utratą pracy to jeden z lęków naszych codziennych. Czy dużo trzeba, aby to mój szef doszedł do wniosku, że zamiast siedemnastu z zadaniem poradzi sobie szesnaście osób? Co wtedy?


"Druga szansa"

Zrobiłam sobie krótkie wakacje, więc nic dziwnego, że mam teraz filmowe zaległości, które intensywnie nadrabiam. Na pierwszy ogień poszła "Druga szansa" duńskiej reżyserki Susanne Bier. Wiadomość o jej kolejnym filmie natychmiast mnie elektryzuje, bo należy ona do tych twórców, których staram się nie pomijać. Jej obrazy mają w sobie moc. Reżyserka stawia swoich bohaterów wobec trudnych dylematów moralnych, burzy ich ustatkowane życie jakimś nieoczekiwanym zdarzeniem, wplątuje w sytuacje, z których nie ma dobrego wyjścia. "Bracia", "Tuż po weselu", "W lepszym świecie", a także obejrzane jako pierwsze "Otwarte serca" tkwią we mnie do dziś. Nawet lżejsze w tonie "Wesele w Sorrento" jest czymś więcej niż miłą rozrywką, chociaż daleko mu oczywiście do tamtych gęstych dramatów. Podobnie jest z "Drugą szansą". Nie zawiodłam się, dostałam to, czego oczekiwałam, ale uczciwie przyznam, że ten film wydał mi się jednak najsłabszy (nie porównuję go oczywiście z "Weselem w Sorrento", bo to inna liga). Susanne Bier stawia jak zwykle swoich bohaterów w sytuacjach granicznych, a widzowi zadaje trudne pytania. Zdradzę tylko punkt wyjścia. Dwóch policjantów zostaje wezwanych na interwencję do patologicznej rodziny. Młodszy z nich, Andreas, właśnie niedawno został szczęśliwym ojcem. Mieszka w wysmakowanym domku nad jeziorem, ma piękną żonę Annę. Jaki to kontrast z tym, co zastaje u Tristana i Sanne. A dalej są już tylko zaskoczenia. Bier, która wyrasta z duńskiej Dogmy, umie łączyć w swoich filmach psychologiczny namysł, powolność i chłód narracji z pewną dozą filmowej atrakcyjności. Myślę, że kto jej kino zna i lubi, ten z pewnością nie ominie "Drugiej szansy". Innych namawiam, aby tym filmem rozpoczęli przygodę z duńską reżyserką. A jeśli ktoś już go widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Bier konfrontuje ze sobą dwie rodziny. Trudno o bardziej odmienne domy. Tristan i Sanne to para narkomanów i społecznych wyrzutków. On jest doskonale znany policji między innymi z powodu niezwykłej brutalności, z jaką traktuje swoje partnerki. Tak samo znęca się nad Sanne, która mimo tego jest z nim związana i broni go w czasie policyjnej interwencji. Rozdarta między partnerem a synkiem, którym nie potrafi, chociaż bardzo chce, się zaopiekować. Andreas nie może spokojnie patrzeć na brudne, zaniedbane dziecko. Tym bardziej, że sam jest ojcem. Od początku zastanawia jego czułość. Niezwykle sprawnie i z troską próbuje doprowadzić Sofusa do porządku, uspokoić. Dopiero z następnej sceny widz dowie się, że sam ma synka w podobnym wieku. Mimo że czysty, zamożny, elegancki dom Andreasa jest całkowitym przeciwieństwem obrzydliwie zapuszczonej nory, w jakiej żyją Sanne i Tristan, to od początku wyczuwamy, że coś jest nie tak. Pod idealną powierzchnią kryje się jakiś niepokój. Zastanawia lęk Andreasa o synka, ale przede wszystkim zastanawia Anna. Właściwie nie wiemy, czy zmęczona jest płaczem Alexandra, czy przeciwnie gotowa na wszelkie wyrzeczenia, przecież od dawna marzyła o dziecku. Reżyserka często każe kamerze zbliżać się do bohaterów, a wtedy możemy obserwować dziwną twarz Anny, jej wielkie oczy pełne troski? strachu? bólu? Anna oburzy się na Andreasa, kiedy ten przyzna się do zmęczenia spowodowanego nieprzespanymi nocami. Atmosfera stale podszyta jest jakimś niepokojem, lękiem. Ten idealny dom ma w sobie coś nienaturalnego, nawet piękny krajobraz też nie uspokaja. Dziwią nocne wędrówki przez pustą okolicę czy przejażdżki samochodem, które wydają się rodzicom lekarstwem na płacz dziecka.

Czujemy, że coś się zdarzy. Spodziewamy się banału, zderzenia, wypadku. I nieszczęście się rzeczywiście zdarza, ale zupełnie nieoczekiwanie i nie tak, jak je sobie wyobrażaliśmy. Jest zwyczajne, a jednak szokujące. Obserwujemy zrozpaczone twarze rodziców, niedowierzanie, bezradność, beznadziejne wysiłki, aby ratować synka. I teraz właśnie dostajemy to, do czego reżyserka przyzwyczaiła nas w poprzednich filmach. Zamieniając dzieci, Andreas stawia widza przed zasadniczym pytaniem. Czy istnieje cokolwiek, czym jego czyn można usprawiedliwić? Mnożą się kolejne wątpliwości. Czy ma moralne prawo zabrać dziecko, bo, jak mówi, to niesprawiedliwe, że jego wychuchany Alexander nie żyje, a Sofus cierpi poniewierkę u pary nieodpowiedzialnych narkomanów? Kiedy można odebrać rodzicom dziecko? Czy sama miłość, bo Sanne niewątpliwie kocha swojego synka, wystarczy, aby mogła je wychowywać? Co ważniejsze, niewydolna rodzina, czy cieplarniane warunki w obcym domu? Wreszcie, jakimi naprawdę pobudkami kieruje się Andreas? Czy chodzi mu o dobro dziecka, czy chce tylko ukoić rozpacz Anny i swoją?

Okazuje się, że to, co zrobił, może mieć dalekosiężne i tragiczne skutki, których nie przewidział. Sanne cierpi, jak wcześniej cierpiała Anna. Grozi jej też niebezpieczeństwo ze strony Tristana, który wpada w szał i jest gotów pobić ją. Potem, kiedy trafi do aresztu, obciąża ją swoimi zeznaniami, ratując siebie. Andreas, znając prawdę, manipuluje śledztwem. Teraz gra idzie też o to, aby jego czyn nie wyszedł na jaw. Zło pociąga za sobą kolejne. To, co zrobił, nie przynosi szczęścia ani jemu, ani jego żonie. Natury nie da się oszukać. Jedno dziecko nie zastąpi drugiego. I chociaż Anna i Andreas pewnie są w stanie pokochać Sofusa, to nie potrafią przecież zapomnieć o zmarłym synku. Ona buntuje się od początku, w nim rozpacz zaczyna na powrót kiełkować, kiedy dowiaduje się, co stało się z ciałem Alexandra. A śmierć Anny? Czy przypadkiem go nie obciąża? Im lepiej poznajemy sytuację, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że Anna prawdopodobnie cierpiała na jakieś psychiczne zaburzenia. Pewnie gdyby Andreas postąpił tak, jak powinien, zajęliby się nią lekarze, może udałoby się ją ochronić. Zajęty ukrywaniem prawdy nie był w stanie pomóc żonie, nie zauważył, że nie pogodziła się ze śmiercią synka.

A teraz kilka uwag krytycznych. Rozwikłanie tego gordyjskiego węzła przeprowadziła reżyserka raczej w stylu filmu sensacyjnego. Właściwie od jakiegoś momentu pewna byłam, że to topiący swoje smutki w alkoholu Simon, jego wątek wypadł zresztą dość banalnie, odkryje prawdę. O to jednak mam mniejsze pretensje, wszak "Druga szansa" toczy się od początku dwutorowo, z jednej strony jest psychologicznym dramatem, z drugiej filmem sensacyjnym. Najbardziej uwiera mnie zbyt proste rozwiązanie problemu. W prawdziwym życiu zwykłe odniesienie dziecka zrozpaczonej matce przecież by nie wystarczyło. Pozostałaby zadra, głęboka blizna. Nie dałoby się ot tak uśmiechem i skruchą załatwić sytuacji, poczuć ulgi. Bier stawia kropkę nad i, dopisując szczęśliwy finał. Sanne wyszła na prostą, a Sofus wydaje się być szczęśliwym, zadbanym dzieckiem. To akurat mogło się udać, bo kiedy Tristan trafił za kratki, Sanne pod opieką lekarzy i duńskiej opieki społecznej mogła zmienić swoje życie. Jednak tylko krok dzielił reżyserkę od happy endu rodem z Hollywood, na szczęście nie zdecydowała się go zrobić. Mimo tych drobnych zastrzeżeń mnie film poruszył.

Popularne posty