Marek Kęskawiec "Czwarty pożar Teheranu", czyli Iran jest inny niż myślicie.

Kiedy (ze wstydem przyznaję całkiem niedawno) zaczęłam oglądać irańskie kino, które czasem pojawiaja się na naszych ekranach (pisałam o nim na blogu: "Filmy irańskie - to naprawdę ciekawe!"), przeżyłam szok. Otóż nie tak wyobrażałam sobie irańskie miasta i życie ich mieszkańców. Teheran pokazywany na ekranie niczym nie różnił się od wielkich miast europejskich czy amerykańskich. Szerokie ulice, pędzące samochody, węzły komunikacyjne, sklepy, ruch. Podobnie bohaterowie i bohaterki tych filmów. Problemy jak nasze, mieszkania też, tylko chusty na głowach kobiet, ale kolorowe. Czego się spodziewałam? Lepianek? Wąskich zaułków? Zaniedbanego miasta? Kobiet zakutanych od stóp do głów? Egzotycznych problemów? Wstyd się przyznać, ale pewnie tak. Niewiedza i stereotyp! Moje wyobrażenia potwierdzał obraz prowincji: maleńkie, zagubione gdzieś w górach wioski. Odtąd zafascynowana tym, co zobaczyłam, nie przechodzę obojętnie obok irańskiego kina. Nie mogłam też oczywiście pominąć książki Marka Kęskawca "Czwarty pożar Teheranu" (W.A.B. 2010, seria terra incognita). Czy w reportażu Kęskawca odnalazłam ten filmowy Iran? Tak! Książka potwierdza obraz, jaki zobaczyłam na ekranie i oczywiście, co zrozumiałe, pokazuje dużo, dużo więcej.

Osią  reportażu jest rok 2009, czas przed i tuż po wyborach. Wyborach, z którymi część liberalnego społeczeństwa wiązała wielkie, dziś już wiemy, że niespełnione, nadzieje. Autor opisuje zieloną rewolucję (zielony był kolorem zwolenników Musawiego, który ostatecznie wybory przegrał, najprawdopodobniej w wyniku fałszerstw). Najpierw radosne wiece i manifestacje poparcia dla kandydata, wszystko w atmosferze radości, zabawy i nadziei, a po wyborczej klęsce demonstracje i starcia z policją, aresztowania i tortury, jakim poddawani są w Iranie od dawna, niezależnie od tego, kto akurat sprawuje władzę, więźniowie polityczni. Kęskawiec pokazuje, jak po przegranej zmieniają się jego irańscy przyjaciele. Nie są już tak radośni, otwarci, boją się o siebie i swojego przyjaciela z Europy. Wielu, szczególnie mężczyzn, zostało aresztowanych. Ale zielona rewolucja to tylko konstrukcyjna rama tej świetnej książki. Jej treścią jest Iran współczesny i krótko podana historia tego kraju.

Przede wszystkim trzeba pamiętać, że nie ma jednego Iranu. Tak jak w filmach, które obejrzałam, jest kraj liberalny, tęskniący do wolności, pragnący upadku republiki islamskiej, i kraj tradycyjny, bardziej religijny. Stop. Znowu zaczynam powielać stereotypy, które autor obnaża. Z religijnością wcale nie jest tak prosto. Kęskawiec pisze o tym, że liberalna część społeczeństwa wbrew pozorom nie jest niereligijna. Irańczycy po prostu nie chcą żyć w państwie wyznaniowym. Wiara to ich prywatna sprawa, tak uważają. W dużym uproszczeniu, powtarzam: uproszczeniu, ten podział to duże miasta kontra prowincja. Bo nawet Teheran jest wyraźnie podzielony. Północny to miasto znane mi z filmów. To właśnie tu są te szerokie arterie, wieżowce, modne sklepy, uliczny ruch, to tu mieszkają znajomi autora: liberalni, młodzi, wykształceni ludzie. Południowy Teheran jest zupełnie inny: biedne, wąskie uliczki, ponure blokowiska, ubogie sklepiki, głównie mężczyźni, bo kobiety siedzą w domach, a jeśli wychodzą, to zasłonięte.

Bardzo zainteresowały mnie bohaterki książki Kęskawca:  wyksztalcone, samodzielne,  nienawidzące  chust na swoich włosach i poddawania się nakazom obowiązującym w republice islamskiej. Wiele z nich marzy o tym, aby wyjechać, bo, jak mówią, tu nie da się żyć. Prawie wszystkie chociaż raz miały do czynienia z policją do spraw moralności. Kiedy jadą samochodem ze swoimi przyjaciółmi, nawet tymi płci męskiej, chusty niepostrzeżenie zsuwają się im z głów, najchętniej zrzuciłyby je w ogóle, ale natychmiast włącza się wewnętrzny cenzor, który przypomina, że nie wolno. Nienawidzą tego cenzora w sobie, jak mówi jedna z nich: "Ta chusta wrasta mi w mózg." Często słychać  nawet liberalne muzułmanki broniące chust i nakazów religijnych związanych ze sferą płci. Mówią o korzyściach, nie o opresji, pokazują sens, jaki  z tego płynie. Młode, wykształcone, liberalne Iranki tego sensu nie dostrzegają, dla nich to tylko opresja.

Teraz z konieczności krótko i chaotycznie o tym, czego jeszcze z książki Marka Kęskawca dowiemy się o Iranie, a wszystko po to, aby zachęcić do jej przeczytania i odkrycia nieznanego lądu.

Irańczycy to ludzie niezwykle radośni, kochający taniec, śpiew, zabawę i poezję, życzliwi i gościnni, ciekawi świata i obcych, gotowi natychmiast po krótkiej rozmowie zaprosić do siebie cudzoziemca, który zechcial ich kraj odwiedzić i się nim zainteresować. To raj dla turysty, który lubi podróżować nieutartymi szlakami, który nie znosi turystycznego przemysłu i tłumu. Póki nie nastąpią zmiany, tak będzie, ale autor jest przekonany, że przeobrażenia, chociaż pewnie nie od razu, są nieuniknione. Trzeba więc się spieszyć. Życie w republice islamskiej wykształciło w Irańczykach podwójne myślenie, swoistą schizofrenię, która głęboko wdarła się w język, obyczaje i jest już dzisiaj często nieuświadamiana.

Iran to państwo osobne w swoim regionie. Osobne politycznie, mentalnie, historycznie i obyczajowo. To dawna Persja, a nie kraj arabski, jak często jest mylnie postrzegany. Arabowie nienawidzą Irańczyków z wzajemnością. Tę osobność zawdzięcza Iran swojej historii i religii. Kiedyś Persja nie była krajem muzułmańskim, a zaratustriańskim, a dziś większość jej mieszkańców wyznaje szyicką odmianę islamu, a nie sunnicką jak pozostałe kraje arabskie. Tutaj nie prześladuje się chrześcijan czy żydów (Uwaga! Mała litera, bo chodzi o wyznanie), ale nie pozwala się budować sunnickich meczetów. Ta osobność i burzliwa przeszłość Persji wyksztalciły w Irańczykach jednocześnie poczucie wyższości i narodowe kompleksy oraz przekonanie, że cały świat się na nich uwziął, rzuca im kłody pod nogi i nie docenia. Znamy?

I teraz juz w telegraficznym skrócie. Dzięki książce Kęskawca poznamy najciekawsze zabytkowo miejsca, historię tego kraju (od tej najdawniejszej, do tej nowszej dwudziestowiecznej). Zrozumiemy, dlaczego Irańczycy z jednej strony nienawidzą Ameryki i Zachodu (traktowanie Iranu jak kolonii, patrzenie na ten kraj tylko poprzez pryzmat interesów związanych z ropą i zwyczajne wykorzystywanie), z drugiej chcieliby się zmienić na amerykańską czy zachodnią modłę. Poznamy kulisy polityki w regionie (skomplikowane relacje z Izraelem i państwami arabskimi) i politykę globalną. Po raz kolejny przekonamy się, że ta polityka podszyta jest hipokryzją (sankcje wobec Iranu, jednoczesne przymykanie oczu na to, co dzieje się w Arabii Saudyjskiej). Poznamy różne frakcje w irańskim świecie politycznym i całe jego skomplikowanie. Dowiemy się, dlaczego rewolucja islamska była tu w ogóle możliwa i dlaczego wielu z tych, którzy kiedyś Chomeiniego popierało, potem go znienawidziło. Wreszcie przekonamy się, jak to jest z irańskim zagrożeniem nuklearnym, ile w tym prawdy, ile mitu i politycznej hipokryzji. To tyle.

Kto ciekawy innego, kto lubi zmierzyć się ze stereotypem i przewietrzyć swój obraz świata, powinien koniecznie sięgnąć po niezwykle interesującą książkę Marka Kęskawca.    


"Chrzest" Marcina Wrony. Czy można uciec od przeszłości?

Przez trzy kolejne tygodnie nie byłam w kinie. Rzadko mi się zdarza taka długa nieobecność. Jakoś na nic nie miałam ochoty. Co wydawało się w zapowiedziach interesujące, miało tak miażdżące recenzje, że szkoda było marnować czas. I wreszcie w tym tygodniu "Chrzest" Marcina Wrony nagrodzony w Gdyni. Nie widziałam jego pierwszego filmu, ale potem czytałam interesujący wywiad z reżyserem. "Chrzest" koniecznie trzeba zobaczyć, chociaż nie jest miły, łatwy i przyjemny, a momentami lepiej zamykać oczy. I mimo że teraz, kiedy myślę o nim na chłodno, dostrzegam pewne wady, to jestem w stanie je wybaczyć. Lubię filmy, które tak bardzo angażują mnie emocjonalnie i stawiają ważne pytania. Dodatkowym plusem są dwie główne role: Michała (Wojciech Zieliński) i Janka (Tomasz Schuchardt) oraz demoniczny Adam Woronowicz jako Gruby. Nie chcę nic zdradzać z treści, bo kieruję się dewizą,że im się mniej wie o filmie, tym lepiej się go ogląda. Więcej w ciągu dalszym, dla tych, którzy już widzieli.

Tak, jak wspomniałam, wolę film z pewnymi niedociągnięciami, ale taki, który mnie poruszy i zaangażuje emocjonalnie, niż chłodne arcydzieło. Taki jest "Chrzest". Reżyser stopniowo odkrywa przed widzem kolejne tajemnice bohaterów. Początkowo wydaje się, że Michał jest w najlepszym momencie swojego życia. Osiągnął sukces, jest właścicielem fabryki okien, ma piękną żonę, którą kocha, i kilkumiesięcznego synka Adasia. Właśnie szykuje się do jego chrztu. Ojcem chrzestnym ma zostać Janek, przyjaciel z czasów młodości, z którym łączy go silna więź, nieomal braterska. Wiemy, że Michał ma za sobą niechlubną przeszłość, którą jakoś dzieli z przyjacielem. Chwali się przed nim swoim udanym życiem, udziela rad, pyta, czego od życia chce. Janek nie pasuje do świata Michała, co natychmiast zauważa jego żona. Właśnie wyszedł z wojska, nic nie ma, jest prostacki, nie stroni od alkoholu. Ale ogłada Michała, z której jest tak dumny, jest też świeża. Autentyczne są uczucia i duma z sukcesu. Szybko okazuje się, że nad jego życiem wisi klątwa niczym w antycznej tragedii. Nie ma ucieczki, różnica jest taka, że Michał o tym wie i spokojnie czeka na wyrok. Chce tylko ocalić żonę i synka i załatwić rzecz najważniejszą w tej chwili: chrzest. Od pewnego momentu biernie czeka na nieuniknione, dopiero pod koniec postanawia jeszcze się bronić. Jakby milczące pożegnanie z rodziną i życiem, nasycenie się szczęściem w trakcie rodzinnej uroczystości obudziły w nim żal i ponowną wolę walki. Zawsze robią na mnie wrażenie (w literaturze i filmie) takie świadome momenty pożegnań na wieczność. Mam ich kilka w swojej literackiej i filmowej pamięci i ile razy o nich myślę, przejmują mnie dreszczem.

Czy naprawdę nie ma wyjścia? Zastanawiałam się nad tym. Pomoc teściów, którym zawdzięcza to, że tak szybko osiągnął finansowy sukces, sprawy nie załatwi, odsunie w czasie termin wykonania wyroku. Dlaczego jednak nie pójdzie na policję? Czy policja może mu pomóc? Nie wiem. Dlaczego  nie ratował się wcześniej? Mógł wyjechać z kraju, mógł zaszyć się gdzieś w Polsce, gdzie trudniej byłoby go odnaleźć. Dlaczego w takim razie nie zważając na ścigającą go klątwę, ożenił się? To pytanie zadaje mu Janek. Michał milczy, odpowiedź jest oczywista i cisza, która zapada, bardzo mi się podoba, słowa w takiej sytuacji zawsze brzmią banalnie.

Lubię w tym filmie pewną symetrię. Symetryczna jest zdrada. W przeszłości zdradził Michał, bojąc się więzienia, którego przedsmakiem była brutalność policjantów, teraz zdradza Janek, też ze strachu,ale przed bezwzględnymi bandytami. Obaj znaleźli się w potrzasku, nie sprostali wyzwaniu. Może łatwo byłoby ich oskarżyć, gdyby reżyser nie pokazał nam tak dosadnie bezwzględności ich prześladowców. Zdrada Janka wydaje się większa, bo dotyczy najlepszego przyjaciela, brata prawie. Michał zapewnia, że on kumpla nie wydał. Janek miota się, próbuje walczyć o Michała, nieśmiało wstawia się za kolegą, ale szybko pojmuje, że nic nie wskóra. Staje przed murem, którego nie przebije. Zdaje sobie sprawę, że został skalany i zbrukany. Jest brudny i dlatego wzbrania się przed wzięciem małego Adasia na ręce. Przyznam się, że nie jest dla mnie jasne, dlaczego zabija Michała. Czy wykonuje wyrok, bo mu kazano czy uderza kamieniem, aby ratować przyjaciela, nie pozwolić mu pójść do bandytów, a potem budzi się w nim bestia? Bestia, którą już raz obudzono. Wystarczy jedna chwila, splot okoliczności, aby człowiek potrafił zamienić się w bezwzględnego, bezmyślnego, zaślepionego oprawcę.

Symetria kolejna to dwa chrzty. Pierwszy, ten w kościele: niewinnego, czystego Adasia, chrzest, który ma symbolicznie wprowadzić dziecko do ludzkiej wspólnoty. I chrzest drugi: wprowadzający do bandyckiej wspólnoty Janka. Po tym, czego był biernym świadkiem a potem uczestnikiem, może zrobić już wszystko. Od tej chwili jest z tym światem związany na zawsze, nie wyzwoli się z niego, co pokazują losy Michała. Nie ma ucieczki. Jest brudny, zbrukany, naznaczony zbrodnią. Może dlatego morduje? Pierwsze uderzenie to próba ratunku, ale potem do głosu dochodzi obudzona w nim bestia?

Symetria druga łączy się trochę z poprzednią. To czystość, niewinność i brud, zbrukanie, zbrodnia. Te dwa pierwiastki przewijają się w świecie Michała i Janka. Michał zmienia się w innego człowieka, kiedy bierze na ręce swojego synka, kiedy obserwuje swoją żonę karmiącą Adasia. Z taką samą tkliwością obserwuje te sceny Janek. Kobieta póki jest matką, też jest święta i nietykalna. Kiedy staje się żoną, kochanką pojawia się szybki, namiętny seks a nawet brutalność. Brutalny i bezwzględny staje się Michał, kiedy próbuje walczyć ze swoimi prześladowcami. Chociaż biernie poddaje się wyrokowi losu, to kiedy bandyci szargają matkę jego dziecka, staje się bezwzględny. Podobnie Gruby, grany przez Woronowicza (trudno uniknąć skojarzeń z rolą Chyry w "Długu"). Zimny, okrutny nie wkracza jednak do świętej strefy, nie wtargnie na rodzinne przyjęcie po chrzcie, ale spokojnie czeka, aż Michał tę strefę opuści. I Michał tak robi, jakby nie chciał, aby to, co nieuniknione i brudne, skalało to, co czyste i niewinne. Niewinność w tym świecie związana jest z nieświadomością. Nikt na rodzinnym przyjęciu, oprócz zbrukanych Michała i Janka, nie wie, jaka tragedia za chwilę się rozegra.

I ostatnia symetria, też jakoś powiązana z poprzednimi. To dwa światy: świat zwyczajny, ten widoczny i świat zbrodni, brudu, ukryty. Jedno życie toczy się na powierzchni: w domach, w restauracyjnych salach dla gości. Drugie gdzieś pod powierzchnią, na zapleczu, w restauracyjnych kuchniach, do których prowadzą pokrętne, długie korytarze. To stamtąd bezwzględnie rządzi Gruby, to tam rozmawiają o swoich brudnych tajemnicach Michał i Janek. To w takich miejscach wykonuje się wyroki (wyrok na właścicielu jakiegoś drobnego biznesu i jego żonie został wykonany nie w ich domu, ale właśnie gdzieś na zapleczu).

I jeszcze na zakończenie jedna refleksja, która nasunęła mi się w trakcie pisania. Co jest prawdziwe? Czy ta fasada czy to zaplecze? Gruby, który przychodzi do kościoła na chrzest, wyraźnie wypowiada słowa chrzcielnego przyrzeczenia: wyrzekam się (zła, szatana), a przecież wie, że się nie wyrzeknie. Podobnie Janek. I podobnie my wszyscy. Ile warte są słowa? A może wypowiadając je, na chwilę wierzy w nie, bo znalazł się w strefie sacrum? W strefie profanum obowiązują inne zasady. Obie najwyraźniej rozdzielają te metry symbolicznych korytarzy, przez które trzeba przejść.

Bardzo dobry film o tym, że przeszłość czasem dopada i nie ma przed nią ucieczki. No właśnie, czy nie ma? Zawsze, kiedy kino czy literatura pokazują  takie sytuacje, intensywnie zastanawiam się, czy bohaterowie mieli jakieś wyjście, czy mogli uniknąć swego przeznaczenia. Wydaje się, że tym razem nie.

Zeruya Shalev "Życie miłosne", czyli o gmatwaninie ludzkich uczuć.

To druga powieść tej izraelskiej pisarki, którą przeczytałam. Poprzednia "Po rozstaniu" jest właściwie zamknięciem cyklu, który "Życie miłosne" (W.A.B. 2008) rozpoczyna. Tak przynajmniej twierdzi wydawca, ale kolejność, w jakiej sięga się po te pozycje,  nie ma żadnego znaczenia, bo są to całkowicie odrębne powieści. Łączy je oczywiście styl i w pewnym sensie tematyka.
Zacznę od stylu. Zeruya Shalev pisze w sposób dla siebie charakterystyczny. To lektury pozornie bez dialogów, sama gęsta narracja, często bardzo długie zdania. Warto o tym wiedzieć, sięgając po jej powieści, bo zetknięcie z nimi może być początkowo trudne. Ale to trudność tylko na pierwszy rzut oka. Dość szybko można się przyzwyczaić do takiego sposobu pisania i potem książki się połyka. Nieobecność dialogów jest zresztą pozorna, bo naprawdę ukryte są w narracji. Od czasu do czasu Shalev posługuje się językiem barwnym, niemal poetyckim. Oto przykład:
"... ja na przykład wpadam w rozpacz na samą myśl o tych wszystkich latach, które mnie czekają, dybią na mnie jak jakieś monstra (...), a ja muszę kolejno wskakiwać im na grzbiet, cwałować z zapałem ich ścieżkami i okazywać przy tym radość życia, obejmować włochatą, grubą szyję, która napawa mnie wstrętem, mieć przed zamkniętymi ze strachu oczami cały obmierzły pysk."
Tyle o stylu i języku, a teraz  przejdę do sedna. To powieści psychologiczne, które portretują  dusze bohaterek-narratorek i pokazują ich stany emocjonalne, uczucia, pragnienia najczęściej głęboko ukrywane. Poznajemy je w momentach w ich życiu przełomowych, a droga, jaką wybierają, może budzić sprzeciw, niezrozumienie czy złość. Posuwając się nią, stąpają po kruchym lodzie, dowiadując się o sobie i innych prawd, które nie zawsze są przyjemne. Rzucają się w nową dla siebie sytuację niczym pływak skaczący na główkę do nieznanej wody. Podążając tą drogą, odkrywają tajemnice innych, ich powikłane życiorysy. Powieści Shalev pokazują rewers ludzkich losów, wyciągają na powierzchnię to, co zwykle ukrywamy przed światem i do czego, bywa, sami niechętnie się przyznajemy. To mroczny, pesymistyczny świat.
Po pierwszą z nich ("Po rozstaniu") sięgnęłam, kiedy zrobiło się o niej głośno w związku z wizytą autorki w Polsce przy okazji jej premiery, znęcona faktem, że to literatura izraelska. I chociaż  akcja tych powieści osadzona jest w Jerozolimie, niewiele tu, w przeciwieństwie do książek Oza, izraelskiej obyczajowości. W gruncie rzeczy wydarzenia mogłyby rozgrywać się gdziekolwiek. Jak już wspomniałam, to przede wszystkim lektury psychologiczne i chyba takie, w których bardziej gustują kobiety.
Bohaterką "Życia miłosnego" jest dwudziestokilkuletnia Ja'ra Korman bezdzietna mężatka, która próbuje zrobić karierę naukową na uniwersytecie. Powinna skupić się na pracy, bo rywalizuje z koleżanką o etat na uczelni. Jest zdolna, wierzy w nią profesor, jej naukowy opiekun i protektor. I pewnie wszystko szłoby gładko, gdyby przypadek nie postawił na jej drodze Ariego Ewena, dawnego przyjaciela jej rodziców, który po latach spędzonych we Francji wrócił do Jerozolimy. Czy możliwa jest tak nagła fascynacja (zakochanie? miłość?) młodej kobiety mężczyzną w wieku jej ojca? Myślę, że w sferze relacji międzyludzkich naprawdę wszystko (no, może bezpieczniej będzie powiedzieć, że prawie wszystko) może się zdarzyć. Ja'ra tak dalece traci dla Ariego głowę, że przestaje panować nad własnym życiem. Zawala sprawy na uniwersytecie (ku nieskrywanej radości konkurującej z nią koleżanki), ryzykuje małżeństwo, naraża się na gniew rodziców. Nic się nie liczy, tylko ten niedawno poznany starszy od niej, zmęczony i nasycony życiem, ale jednocześnie fascynujący mężczyzna, który całkowiecie przejął nad nią duchową władzę. Chociaż Ja'ra szybko orientuje się, że on nią manipuluje, że się nią bawi, że niekoniecznie obdarza uczuciem, nie umie odejść. Coraz bardziej brnie w ten romans, nie-romans. Arie na przemian kusi ją, a potem odpycha. Co jest prawdą, a co złudzeniem? Czy kiedy dzwoni do niej i błaga o spotkanie czy kiedy twierdzi, że wszystko sobie wymyśliła? Pozwala mu robić ze sobą wszystko, czując raz fascynację raz obrzydzenie. Jest jego więźniem w sensie psychicznym i w pewnym momencie dosłownym, uwięziona, trochę przypadkowo, w jego mieszkaniu (nie będę zdradzać okoliczności). Sytuacja coraz bardziej się komplikuje, coraz więcej wychodzi na jaw. Ja'ra powoli odkrywa, jakie naprawdę więzi łączyły Ewena z jej rodzicami, dokopując się do rodzinnej tajemnicy sprzed lat. I mimo że wszyscy, którzy zaczynają się orientować, co się dzieje, ostrzegają ją przed nim, Ja'ra brnie w tę sytuację niczym ćma w płomień świecy.
Postawa narratorki może drażnić. Jeśli traktować to, co robi, dosłownie, trudno ją zrozumieć. Ale z drugiej strony, czy sami nie postępujemy często w życiu nieracjonalnie? Czy nie rzucamy się w przepaść, nie oglądając się na rzeczywistość wokół? Nie rozumiem jej fascynacji tym konkretnym mężczyzną: egoistycznym, egocentrycznym, niesympatycznym, ponurym. Ale Arie jest tu przecież także symbolem kogoś, dla kogo nagle tracimy głowę. I to zrozumieć potrafię. Ścieżki ludzkich uczuć są często naprawdę pogmatwane. Trzeba też powiedzieć, że dzięki spotkaniu  z nim Ja'ra musi zadać sobie kilka pytań, przyjrzeć się swojemu małżeństwu, swoim życiowym wyborom. Dlaczego właściwie wyszła za Joniego? Chyba po prostu pomyliła miłość z bezpieczeństwem, które jej obiecywał. Może chciała wyrwać się z domu rodzinnego, na którego atmosferę wpłynęła  tragedia, z której jej matka długo nie potrafiła się otrząsnąć. Ja'ra po prostu okazała się niedojrzała, ale czy można być dojrzałym w wieku dwudziestu kilku lat? Czy wtedy człowiek wie, czego chce? Czy powinien podejmować decyzje, które mają zdefiniować jego życie? Co lepsze: bezpieczeństwo czy szaleństwo? A może coś pomiędzy? Teraz, kiedy zrujnowała swoje życie, będzie musiała podjąć decyzję: czy próbować je odbudować czy tworzyć coś nowego, już bez Ariego i bez męża. Ma szansę odnaleźć siebie na nowo, żyć samodzielnie a nie wsparta na mężczyźnie. Ofiarą dojrzewania Ja'ry jest Joni, jej mąż. Tak po ludzku jest mi go żal. Ale czy można wymagać od niej, aby była z nim tylko dlatego, że nie chce go skrzywdzić? Tak już jest, nie da się przejść przez życie nie raniąc. (Zresztą Joni wydaje się być spokojnym, dobrym, ale nudnym człowiekiem, uległym wobec losu. Nie potrafi walczyć, cierpi w milczeniu.) Ja'ra nadal nie jest dojrzała, ciągle fantazjuje na temat swojego życia. Proces wglądania w siebie dopiero się rozpoczął. Co będzie dalej, nie wiemy.
Trudno powiedzieć, abym szczególnie polubiła bohaterki i bohaterów książek Shalev, abym przejęła się bardzo ich losami, abym je głęboko przeżyła. Raczej przyglądam się im po części z irytacją, po części z zainteresowaniem, po części ze zrozumieniem. Ale na pewno za jakiś czas sięgnę po kolejną książkę z cyklu (środkową) "Mąż i żona". W jakiś sposób swiat powieści tej izraelskiej pisarki przyciąga i fascynuje. W nadmiarze taka literatura może drażnić, czytana od czasu do czasu jest przyjemnością (chociaż to niewłaściwe słowo).

"Czerwone rękawiczki" Eginalda Schlattnera, czyli przygnębiająca wyprawa do powojennego Siedmiogrodu.

Właśnie skończyłam czytać drugą wydaną w Polsce powieść rumuńskiego pisarza

Eginalda Schlattnera. O pierwszej "Fortepian we mgle" (Czarne 2010), którą się zachwyciłam, pisałam jakiś czas temu. Dobra wiadomość jest taka, że "Fortepian" znalazł się w ścisłym finale (siedem książek) Angelusa (nagroda dla pisarzy z krajów Europy środkowo-wschodniej). Trzymam kciuki. Ale do rzeczy.

Schlattner to pisarz, który odkrył przede mną nieznany ląd: Siedmiogród, krainę zamieszkaną przez siedmiogrodzkich Sasów, czyli Niemców sprowadzanych na te ziemie przez królów węgierskich od XII wieku. To oni zbudowali tutaj siedem warownych miast, w których się osiedlili. Stąd nazwa Siedmiogród. "Czerwone rękawiczki" (Czarne 2004) są jego wcześniejszą powieścią, ale lepiej czytać te książki w kolejności, w jakiej ja to przypadkowo uczyniłam, ponieważ akcja "Fortepianu" obejmuje lata czterdzieste dwudziestego wieku (wspomnieniami bohaterowie sięgają też wcześniej), a zdarzenia opowiedziane w "Czerwonych rękawiczkach" to lata pięćdziesiąte. I chociaż każda z tych lektur to odrębny byt, w jakiś sposób uzupełniają się, kreśląc panoramę tego zakątka Europy i losów ludzi tam urodzonych. A to nie tylko siedmogrodzcy Sasi, ale i Węgrzy, Cyganie, Żydzi i wreszcie Rumuni.

Z góry uprzedzam: to nie jest wesoła powieść. I chociaż losy bohatreów "Fortepianu" też nie były różowe, to tamten świat tworzył swoistą mieszankę tego, co zwyczajne i fantastyczne, niezwykłe, magiczne. Nad wszystkim unosił się duch ludowych opowieści, legend, wierzeń i zabobonów. Obcowanie żywych z duchami zmarłych nie było tam niczym niezwykłym. Tu jest inaczej: magia pojawia się w zasadzie dopiero w zakończeniu powieści i jest dyskretną zapowiedzią tragedii, która ma nastąpić rok później. Ale akcja kończy się latem na rok przed  sygnalizowanym nieszczęściem i czytelnik nie dowie się, co to będzie, może się tylko domyślać. A i bez tego zdarzenia, o których mowa, są tragiczne i ponure. Większa część powieści rozgrywa się w areszcie Securitate. Aresztowanie, transport, pobyt w obrzydliwej celi, wlokące się miesiącami brutalne przesłuchania, wreszcie sfingowany proces o tym jest powieść Schlattnera. Te przygnębiające partie przetykane są wspomnieniami głównego bohatera (równocześnie narratora), Johannesa, dwudziestokilkuletniego studenta hydrologii, wcześniej teologii, zarazem początkującego pisarza. Dzięki nim poznajemy tragiczne losy jego rodziny i sąsiadów (utrata majątków, brutalne wysiedlenia, bieda, zsyłki do obozów pracy, aresztowania), życie studenckie, miłości, przyjaźnie, środowisko młodych literatów i przede wszystkim galerię barwnych, często dziwacznych, ludzkich charakterów. I mimo że świat, jaki wyłania się z tych wspomnień, jest też najczęściej ponury i tragiczny, jest światem w trakcie rozpadu, światem biedy, to jednak otacza go jakaś aura niezwykłości i pogody. Może dzięki barwnej ludzkiej mieszance typów i narodowości? Może dzięki egzotyce? A może dzięki niezwykłym historiom? Takie też są wspomnienia więźniów, którzy przewijają się przez celę głównego bohatera.

Ale istotą tej powieści jest Johannes, postawa, jaką przyjmuje  wobec rozpadu  swojego świata i powstawania świata nowego: komunistycznej tyranii. Mimo utraty dostatniego domu dzieciństwa, domu z kamiennymi lwami, i przymusowej przeprowadzki do szczurzego pałacu, w którym gnieżdżą się rodzice i rodzeństwo oraz narrator (no i oczywiście szczury), mimo dotkliwej biedy, ciągłego zagrożenia aresztowaniami lub wywózką, mimo panoszenia się nowej kasty panów, którzy przed wojną byli często parobkami, a teraz awansowali na rozmaitej maści dyrektorów, jakoś żyć trzeba. I Johannes, tak jak i inni, próbuje. Studiuje, pisze, prowadzi studenckie koło literackie, jeździ na wieczory autorskie, odbywa krajoznawcze wycieczki po okolicy, bawi sie, kocha. Ale to nie jest normalny świat, może dlatego od czasu do czasu chowa się w szpitalu psychiatrycznym, gdzie poddaje się kuracji. Pobyt tam jest ucieczką i azylem. To, co najważniejsze i najtragiczniejsze zarazem, rozegra się jednak po aresztowaniu. Obserwujemy dwuletnie trwanie w areszcie. Strach, odarcie z godności, bezradność, nadzieję, że to tylko nieporozumienie, rezygnację, próbę ocalenia człowieczeństwa, przesłuchania, odmawianie współpracy (przyznania się do wyimaginowanej winy i oskarżenia innych), aż wreszcie poddanie się i zdradę. Dlaczego zdradza? Trudno to jednoznacznie rozstrzygnąć. Może złamały go brutalne, długie przesłuchania, które w końcu odbywały się o różnych porach dnia i nocy. Może zorientował się, że opór nie ma sensu, bo prześladowcy  wiedzą wszystko. Może chęć ocalenia starszego brata i studentów należących do koła literackiego (nie chodzi o kilka osób, ale o kilkadziesiąt). Może doszedł do wniosku, że nie ma odwrotu od świata, który powstaje, więc postanowił w niego uwierzyć. A może wreszczie zadecydowało stworzone przez oprawców przekonanie, że aresztowani zostali wszyscy: najbliższa rodzina, dalsi krewni, przyjaciele, znajomi. Trudno go oskarżać, trzeba próbować zrozumieć.

Ale dla mnie najsmutniejsze jest to, co następuje, kiedy wreszcie po ponad dwóch latach wychodzi na wolność. Wraca do świata, który jeszcze bardziej się zmienił, chociaż wydawałoby się, że to juz niemożliwe. Wielu znajomych nadal siedzi w więzieniach, inni skończyli studia i wyjechali, dziewczyny powychodziły za mąż lub mają narzeczonych. Symbolicznym znakiem tych zmian jest kolejna przymusowa przeprowadzka rodziny Johannesa. To już nie szczurzy pałac, ale jeszcze gorsze miejsce. W tym świecie, choć na powrót wolny, jest samotny. To groza wolności. Wielu się go boi, wszak przechrzcił się na komunizm i może donosić, innych  nie ma. On sam woli unikać ludzi, nie chce nic wiedzieć w obawie przed kolejnymi przesłuchaniami. Trwa przy nim tylko rodzina, szczególnie młodsza siostra. Nie należy już do starego świata, ale nowy, dla którego zdradził, też wcale go nie chce. Nie może wrócić na studia, wydawać książek, nie może znaleźć żadnej pracy. Na ulicach ciągle spotyka swoich prześladowców, wszak mieszkają w tym samym mieście. Strach pozostał. Najgorsza jest wszechogarniająca beznadzieja, myśl, że nic się nie zmieni. jak sam mówi: "Kto jest tam (...), może jeszcze mieć nadzieję. Kto jest tutaj, nie." Wreszcie przychodzi poczucie winy. Aby wrócić do świata, aby odzyskać godność, musi się oczyścić, znaleźć sens w bezsensie. I w końcu próbuje. Odrodzenie może przyjść dzięki wierze i miłości (także miłości bliźniego). To znajomy pastor i prawosławna mniszka, ciotka przyjaciółki, próbują mu pomóc. Nie potępiają, ale i nie usprawiedliwiają, po prostu wskazują drogę. Przełożona mówi: "...przeszłości nie można cofnąć, ale można ją odkupić." Czy tak się stanie?  Rozstajemy się z nim, kiedy ten proces jeszcze trwa. Co będzie dalej, nie wiemy. Symboliczna, oczyszczająca nocna kąpiel w ciepłych, czystych wodach Aluty kończy się zaplątaniem w odpady spływające potokiem z miejskiej rzeźni. Taki jest opisywany świat Siedmiogrodu: z jednej strony ciepły i tajemniczy, jak nocna rzeka, z drugiej strony obrzydliwy jak zwierzęce flaki, które do niej wpadają. Pociechę mogą nieść słowa ojca: "Wszystko przechodzi i wszystko mija, po każdym grudniu maj kwiaty rozwija."

Kończę, jak zawsze z niedosytem, ze świadomością, że uchyliłam zaledwie rąbka z bogactwa tej książki. Świat w niej pokazany wymyka się wszelkim schematom, jest skomplikowany i pokręcony. Nic nie jest czarne, nic nie jest białe. Wszak siedmiogrodzcy Sasi, prześladowani przez rumuńskich komunistów, mają za sobą przymierze z Hitlerem, a niektórzy nadal tamte czasy wspominają z sentymentem. Podobnie w więzieniu. Los więźniów jest okropny, ale strażników wydaje się jeszcze gorszy. Więzień ma nadzieję, że jego los się odmieni, los strażnika samotnie, beznadziejnie snującego się po pustych korytarzach więzienia Securitate nie zmieni się nigdy.

Kto jest ciekaw innego świata, kto lubi pochylić się nad poplątanymi ludzkimi losami, kto nie boi się długiej, partiami przygnębiajacej powieści, powinien sięgnąć po "Czerwone rękawiczki" Schlattnera.

P.S.

Już po ukończeniu tego wpisu znalazłam na stronach Domu Norymberskiego w Krakowie wywiad z autorem, który gościł po wydaniu "Czerwonych rękawiczek" (a więc kilka lat temu) w Polsce. Smutny i krzepiący zarazem. (Ta powieść w dużym stopniu jest odbiciem losów pisarza.)       

Robert D. Kaplan "Bałkańskie upiory. Podróż przez historię."

Robert D. Kaplan to amerykański dziennikarz, komentator polityczny i pisarz. W latach osiemdziesiątych mieszkał w Grecji, skąd odbywał liczne podróże po krajach bałkańskich. Książka wydana przez wydawnictwo Czarne (2010) jest plonem tych peregrynacji. Pisana na początku lat dziewięćdziesiątych może wydawać się nieaktualna, ale tak nie jest. Problemy narodów bałkańskich, które ciągną się od stuleci, nadal nie zostały rozwiązane, a ich zapatrzenie w przeszłość, życie przeszłością sprawia, że  nie możemy być pewni, iż względny spokój zawitał na Bałkany na stałe (zresztą, co jest w życiu na stałe i na zawsze?). Po przeczytaniu książki amerykańskiego dziennikarza łatwiej zrozumieć to, co teraz dzieje się na przykład w Grecji. Jeszcze raz zadałam sobie pytanie, jak to się stało, że ten kraj przyjęto do strefy euro? A Kosowo, czy rzeczywiście społeczność międzynarodowa powinna uznawać niepodległość tego kraju, skoro te ziemie to kolebka starej Serbii? Czy w ogóle możliwe jest rozwiązanie konfliktów targajacych tymi ziemiami, jeśli zamieszkuje je mieszanka narodów, a historia sprawiła, że granice zmieniały się tam bardzo często? Takie pytania stawiam sobie po przeczytaniu tej pasjonującej książki: reportażu połączonego z niezwykle przystępnym i zwięzłym wykładem historycznym.

Po pracę Kaplana sięgnęłam, ponieważ od jakiegoś czasu czytam książki z tego kręgu kulturowego i dzięki nim go odkrywam (ślady tych zainteresowań na blogu). Aby pozostać w bałkańskim klimacie, zaraz po skończeniu lektury zabrałam się za kolejną powieść Eginalda Schlattnera, siedmiogrodzkiego Sasa, "Czerwone rękawiczki" (Czarne 2004; o "Fortepianie we mgle" pisałam). Ale do rzeczy. Kaplan poświęca swoją książkę czterem krajom. W pierwszej części pisze o dawnej Jugosławii jeszcze przed rozpadem i tuż po, ale  przed wybuchem konfliktu zbrojnego, który zresztą przewidział. Poświęca swoją uwagę Serbii, Chorwacji, wzajemnej nienawiści zamieszkujących te kraje narodów, pisze o jej korzeniach. Nie zapomina o Bośni, a nawet Albanii, no i o Kosowie. Niezwykle ciekawa jest historia Macedonii, kraju do którego przyznają się i Serbowie, i Bułgarzy, i Grecy. Następny rozdział to fascynująca podróż przez Rumunię, kraj dotkliwie poturbowany przez komunistyczny reżim Causescu (o latach wcześniejszych, bo czterdziestych i pięćdziesiątych, traktują książki Schlattnera). Kraj, który najpierw zawarł sojusz z Hitlerem, a potem sprytnie udał się pod skrzydła Stalina, za co gorzko zapłacił. Państwo pełne kontrastów, które w obecnym kształcie istnieje właściwie dopiero od czasów traktatu w Trianon. Zupełnie inna jest przeszłość Dobrudży, Mołdawii, Bukowiny (z tą ostatnią dzięki korzystnemu położeniu najłagodniej obszedł się reżim) czy Siedmiogrodu. Przeraża niezwykle wyrafinowane okrucieństwo rumuńskich faszystów (prześladowania Żydów) i komunistów. Kolejny rozdział to Bułgaria. O ile Rumuni uważali wyzwolenie ich przez Rosjan za nieszczęście, o tyle Bułgarzy w jakimś stopniu godzili się z podporządkowaniem rosyjskiemu bratu, a to dlatego, że mieli w pamięci kilkuwiekową okupację osmańską, która dawała się we znaki całym Bałkanom, ale najdotkliwiej właśnie Bułgarii. A to właśnie dzięki Rosji Bułgarzy zostali wyzwoleni. Bułgaria w porównaniu z Rumunią jawiła się Kaplanowi jako kraj pogodny i cieszący się większą swobodą. Rozmowy, jakie przeprowadzał z bułgarskimi przyjaciółmi, w Rumunii byłyby niemożliwe. Co ciekawe w latach osiemdziesiątych Rumunia, w której szalał niewyobrażalny reżim Causescu, cieszyła się w Stanach dobrą opinią, była nawet objęta klauzulą specjalnego uprzywilejowania (Causescu odciął się od Rosji). Inaczej Bułgaria, którą Związek Radziecki wykorzystywał  do zadań specjalnych (Kaplan szeroko pisze o udziale bułgarskich służb specjalnych w zamachu na Jana Pawła II). Amerykański pisarz wytyka Stanom i Zachodowi polityczną ślepotę i kompletną nieznajomość bałkańskich realiów wynikającą z braku zainteresowania tym odległym zakątkiem Europy. Żeby pokazać, jak bardzo się mylą, często ukazuje podobieństwo zachodzacych tam procesów do tego, co dzieje się na Bliskim Wschodzie. I wreszcie ostatni rozdział poświęca Grecji, którą traktuje jak część Bałkanów, o czym się zwykle nie pamięta, sytuując ten kraj na Zachodzie. Najpierw niezwykle ciekawie pisze o Salonikach, mieście przed drugą wojną zamieszkanym w większości przez Żydów, mieście, w którym Grecy stanowili mniejszość w stosunku do innych nacji. Ale dziś o tym nie pamiętają. Podkreśla, że Grecja to nie tylko starożytność, ale przede wszystkim Bizancjum, a potem też osmańska okupacja. Obszerny fragment zajmuje pasjonująca i przerażająca historia rządów Andreasa Papandreu.

Nie sposób tu napisać o wszystkim, zresztą ta notka nie ma zastąpić lektury, ale do niej zachęcić. Dlatego wspomnę jeszcze tylko o trzech problemach najlepiej oddających prawdę o tym regionie Europy. Pierwszy: każdy z tych krajów dążył do stworzenia państwa narodowego etnicznie i zrobił wszystko, aby wymazać z pamięci fakt, że kiedyś tak nie było, a bałkańskie nacje mieszały się na różnych terenach. Drugi: dzisiaj ta wiedza stanowi w tych krajach tabu. Trzeci: wieczne oglądanie się w zamierzchłą przeszłość, mieszanie jej z teraźniejszością. Jak pisze Kaplan "... każdy naród uważał za swoje naturalne terytorium wszystkie ziemie, które posiadał w okresie swej najdalszej historycznej ekspansji." To tak jakby Polacy marzyli, ba, poważnie myśleli, o Polsce w granicach od morza do morza.

I już zupełnie na zakończenie wspomnę jeszcze o dwóch niezwykle ciekawych i charakterystcznych rysach tej książki. Kaplan poznaje Bałkany przez historyczny szczegół. Pisze, zachwycając się najczęściej, o jakiejś ważnej budowli (czasem jest to cerkiew, a czasem historyczny budynek hotelu) i z niej wywodzi czasy współczesne (to znaczy lata osiemdziesiąte i wczesne dziewięćdziesiąte). Drugi sposób to rozmowy z ludźmi: przypadkowo spotkanymi, z którymi rozmawiał tylko raz, albo z takimi, z którymi podczas swoich częstych pobytów w tych krajach zaprzyjaźnił się. Przez książkę Kaplana przewija się galeria barwnych, często dziwacznych postaci. I rzecz ostatnia:lektury, do których często nawiązuje. Niektóre z tych pozycji to dla niego bałkańskie Biblie.

Wspaniała, świetnie napisana książka odkrywająca przed czytelnikiem historię i współczesność krajów, które znamy zwykle z nadmorskich wakacji i medialnych doniesień sprzed kilkunastu lat, kiedy to te tereny ogarnięte były zbrojnym konfliktem. A na mojej półce czeka już najnowsza książka tego samego autora, która ukazała się pod koniec września ("Na wschód do Tatarii. Podróże po Bałkanach, Bliskim Wschodzie i Kaukazie."; Czarne 2010). Już się cieszę na jej lekturę.

P.S.

A powieść Eginalda Schlattnera "Fortepian we mgle", którą w tej notce przywołałam i o której pisałam jakiś czas temu, znalazła się w finałowej siódemce nagrody Angelus. Trzymam kciuki i namawiam do przeczytania!!!


Popularne posty