Wiesław Myśliwski "Widnokrąg"

Kiedy ponad rok temu wreszcie zawarłam znajomość z prozą Myśliwskiego, wiedziałam, że nastąpi ciąg dalszy. Wtedy przeczytałam "Traktat o łuskaniu fasoli", teraz "Widnokrąg" (Znak 2007). Kto z niewiadomych przyczyn dotąd nie sięgnął po twórczość pisarza (no cóż, sama do niedawna byłam w tym gronie), powinien zrobić to niezwłocznie. Od pierwszych zdań znać klasę tej literatury. Od czego zacząć? Trzeba oczywiście przeczytać obie powieści. "Traktat o łuskaniu fasoli" wydaje mi się lekturą ważniejszą, głębszą, ale nieco trudniejszą. "Widnokrąg" to sama przyjemność, co  wcale nie znaczy, że jest błahy. Wobec tego pytanie od czego zacząć pozostawiam otwarte.
"Widnokrąg" to znowu gawęda, podróż w przeszłość. Do dzieciństwa i wczesnej młodości, z nielicznymi odskoczniami do czasów, kiedy Piotr, główny bohater i narrator, jako dorosły człowiek odwiedza swoje strony rodzinne i tych krewnych, którzy jeszcze żyją. Opowieść nie jest prowadzona chronologicznie, poddana została logice pamięci. Stąd liczne dygresje i wspominanie tego, co, czasem z niewiadomych przyczyn, utkwiło na zawsze w głowie bohatera. Może to być historia psów, ukochanego Kruczka, który uciekł i nigdy się nie odnalazł, nieszczęśliwego charta, o którym marzył Piotruś, poszukiwanie zaginionego buta, przezabawna opowieść o partyjnej agitacji, pierwsze szkolne pijaństwo, prywatne lekcje z panem, zdobywanie ukochanej i wiele innych epizodów. Opowieści mieszają się, niektóre wracają, z czasem coraz więcej dowiadujemy się o Piotrze, nigdy jednak nie dowiemy się wszystkiego. Ale najważniejsi w jego wspomnieniach są ludzie. Matka, która próbuje sobie jakoś radzić z życiem, nieco naiwna, żyje marzeniami i snuje plany, które nigdy się nie spełnią. Ojciec, spokojny, słaby i chory. Babka, dziadek, wujenki i wujkowie. Sąsiedzi, koledzy z pastwiska i ze szkoły. No i przede wszystkim panny Ponckie. W oczach Piotra, a właściwie Piotrusia, osnute mgłą tajemnicy, podziwiane. One traktują go jak młodszego braciszka. W rzeczywistości to eleganckie panny lekkich obyczajów, czego matka narratora zdaje się nie dostrzegać. Pewnie w gruncie rzeczy wie, czym się zajmują, ale woli przed sobą udawać, że jest inaczej. Łączy ją z nimi rodzaj zażyłości, życzliwość pomieszana z litością nad ich nieszczęśliwym losem. No i miłość do przedwojennych tang, których mają pokaźną kolekcję. Panny Ponckie, chociaż przedsiębiorcze, to jednocześnie smutne i melancholijne. Gotowe podzielić się wszystkim, co mają, i nieść pomoc, kiedy tylko jest potrzebna. To chyba najbarwniejsze bohaterki "Widnokręgu". Ale przecież nie jedyne interesujące. Książka aż roi się od rozmaitych postaci, ważnych i epizodycznych, ale wszystkie zostały naszkicowane wyraźnie, mocną kreską.
Akcja powieści rozgrywa się w czasie wojny i tuż po niej, w mrocznych czasach stalinowskich. Na wsi, gdzie w chałupie dziadków, wujenek i wujków przeczekują wojnę rodzice Piotra i oczywiście on. Potem wyjeżdżają do miasta, bo tam ich miejsce. Wszystko ma być na chwilę, na przeczekanie. Mieszkanie w suterenie na Rybitwach, skąd do miasta trzeba piąć się po stromych schodach w górę wiślanej skarpy. Miasto to Sandomierz, chociaż nigdzie nienazwane, to łatwe do zidentyfikowania po Bramie Opatowskiej, po Górach Pieprzowych, po kościele świętego Jakuba, po położeniu na wiślanej skarpie, która w przyszłości zacznie się osuwać. Wielką zaletą książki, są wspaniałe opisy, dzięki którym bez kłopotu przenosimy się w świat dzieciństwa narratora. Wojna we wspomnieniach Piotra nie jest bardzo straszna. Owszem, widział pierwszego trupa, wiedział, że w lesie są partyzanci, odwozili z dziadkiem do miasta Szmula i jego rodzinę, ale niewiele z tego rozumiał. Nie wiedział, że trafią  do getta, a ich los został już przesądzony. A i sam Szmul roztaczał uspokajającą wizję, jak to jemu i jego rodzinie będzie wspaniale w tym nowym miejscu, gdzie wszystkiego będą mieli pod dostatkiem. Jeśli wojna wiąże się z jakąś traumą, to jest to trauma związana z wejściem w zupełnie nowe środowisko, wiejskich dzieci, pastuchów, dla których ten paniczyk z miasta jest obcym mięczakiem, i z nowymi, wiejskimi obowiązkami. Z czasem przecież wszystko się ułoży. Parobkowie staną się kumplami, pasienie krów nie będzie niczym strasznym. Tylko matce trudno się pogodzić, że jej wychuchany jedynak, któremu szykowała taką wspaniałą przyszłość, biega boso po polach. Dlatego marzy i snuje plany. Och, jak wspaniale będzie po wojnie. Ale po wojnie będzie tylko nędzna suterena na Rybitwach, opieka nad chorym mężem, główkowanie, jak związać koniec z końcem, jazda na handel do pobliskich wsi, nie zawsze zakończona sukcesem. I dalsze marzenia. Może dlatego panny Ponckie, kolorowe motyle na tle tej zgrzebnej rzeczywistości, staną się takie bliskie.
Większość bohaterów "Widnokręgu" godzi się ze swoim losem. Wiedzą, że życie jest, jakie jest, że radości w nim niewiele, a nawet jeśli są, to tylko na chwilę, nawet w miłości więcej goryczy niż upojnego szczęścia. Znój, smutek to sprawy zwyczajne. Nie buntują się. Cóż, tak Pan Bóg ten świat urządził. Dlatego nie próbują uciekać hen za widnokrąg. Wolą żyć w świecie znanym, oswojonym, przecież nie wiadomo, co czyha za horyzontem. Tylko nieliczni odważą się wyruszyć w nieznane, jak jeden z pastuchów. No i młode pokolenie. Dopiero Piotr spełni marzenia matki i przekroczy widnokrąg, pojedzie na studia. Będzie jednak wracał, chociaż z czasem coraz rzadziej, już tylko na groby bliskich. Ale przecież jedną nogą zawsze będzie stąd, dlatego snuje te wspomnienia. "Widnokrąg" jest też powieścią o przemijaniu. Upływający czas zaznacza się szczególnie mocno, kiedy dorosły już Piotr odwiedza strony rodzinne. Coraz mniej znanych twarzy, coraz więcej grobów, w końcu znikną Rybitwy, tylko panny Ponckie pozostaną. Chociaż będą mieszkać w Rynku i zajmować się krawiectwem.
Siłą powieści jest język. Znakomicie zróżnicowany, nadający indywidualne rysy bohaterom. Przyjemność czytania.
I na koniec nie mogę się powstrzymać przed zacytowaniem mojego ulubionego zdania. To fragment wielkiego monologu o wódce, jej apoteozy, bo przecież żyć bez niej nie sposób. Na sprawy, na które sam Pan Bóg nie pomoże, wódka pomoże znakomicie. Niech ostatecznie będzie kilka zdań, chociaż najchętniej przytoczyłabym cały monolog. Może mieć ktoś rozum jak cebrzyk, a i tak nie wszystko rozumem sobie przetłumaczy, a wódką wszystko. I moje ulubione. O, nie był głupi, kto wymyślił wódkę. Może nawet i Bóg, bo czy to wiadomo? Wystarczy popatrzeć na ten świat, co go stworzył, to musiał i wódkę. Nic dodać, nic ująć.
PS. Na wszelki wypadek wyjaśniam - wódki nie piję, piwo z rzadka, trochę wina. Ale zdanie pyszne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty