Książka słabo u nas znanej włoskiej pisarki Natalii Ginzburg
"Słownik rodzinny" (Filtry 2021; przełożyła Anna Wasilewska) jest dla mnie jak przysłowiowa gwiazdka z nieba. Kiedy mniej więcej siedem lat temu trafiłam na jej świeżo wtedy wydaną przez Austerię powieść "Nasze dni wczorajsze", którą się zachwyciłam, dowiedziałam się, że najważniejsza książka Natalii Ginzburg to "Lessico famigliare", który to tytuł przetłumaczono na okładce jako "Leksykon rodzinny", a dziś Anna Wasilewska dla Filtrów przełożyła go jako "Słownik rodzinny". Od tamtej pory co jakiś czas wchodziłam na stronę Austerii i sprawdzałam zapowiedzi. Początkowo miałam nadzieję, że skoro wydali "Nasze dni wczorajsze", to pojawi się również tytuł uważany za najważniejszy w dorobku Natalii Ginzburg. Stopniowo nadzieję traciłam, aż straciłam ją ostatecznie. No i jakaż była moja radość, kiedy z okazji zapowiedzi wydawniczych na rok 2021 dowiedziałam się, że już wiosną Filtry wydadzą "Lessico famigliare"! Odtąd odliczałam dni! Kupiłam jeszcze przed premierą i natychmiast przeczytałam. I oto piszę, dzieląc się refleksjami i namawiając na obie lektury - "Słownik rodzinny" i "Nasze dni wczorajsze". Niestety ta ostatnia jest już niedostępna.Może warto napisać choćby parę słów o tym, kim była autorka uważana za jedną z najważniejszych włoskich pisarek? Urodziła się w roku 1916 jako najmłodsza z pięciorga dzieci we włosko-żydowskiej rodzinie Levich. Jej matka była Włoszką, ojciec Giuseppe Levi, zasymilowany Żyd, wybitnym profesorem biologii. Ich dom odwiedzało wiele znanych osób - intelektualistów, dziennikarzy, pisarzy, wydawców, przemysłowców i ludzi, którzy po wojnie stali się politykami. Te nazwiska, znajdujące się dziś w encyklopediach, nam na ogół nic nie mówią, ale Włochom tak. Natalia wychowywana była w duchu ateistycznym, antyfaszystowskim i lewicowym. W 1938 wyszła za mąż za pochodzącego z Rosji Żyda, Leone Ginzburga, slawistę i działacza antyfaszystowskiego, który w czasie wojny, torturowany, zmarł w rzymskim więzieniu.
"Słownik rodzinny" w przeciwieństwie do przywoływanych tu "Naszych dni wczorajszych" nie jest powieścią, choć, jak pisze autorka we wstępie, jak powieść należy go traktować. To obejmująca mniej więcej trzydzieści lat opowieść o rodzinie Levich. Na jej kartach oprócz rodziców, braci, siostry, krewnych, przyjaciół, służących pojawiają się znajomi, o których wspominałam. Te trzydzieści lat to między innymi czas rodzącego się faszyzmu, rządów Mussoliniego, ustaw antyrasistowskich, potem wojny, a wreszcie okres powojenny. Opowieść snuta jest w specyficzny sposób. Narratorka pozostaje z boku - wydobywa z pamięci zdarzenia, osoby, rozmowy. Zachowuje chronologię, ale nie zawsze konsekwentnie. Nie ma tu podziału na rozdziały, jest historia rodzinna na tle tamtych burzliwych lat opowiadana jednym tchem. Nie ma dat, nie ma dokładnego zaczepienia w czasie. Jego upływ czujemy na kilka sposobów.
Najpierw pojawiają się wręcz zdawkowe, podawane jakby mimochodem, naturalnie, informacje o żydowskich uciekinierach, których coraz więcej w Turynie, o antyfaszystowskich konspiratorach, o aresztowaniach, ucieczkach, utracie przyjaciół sprzyjających Mussoliniemu. To wszystko kończy okres beztroskiego dzieciństwa, chociaż upływającego w cieniu wybuchowego i despotycznego ojca. Ten ostatni na kartach książki jawi się bardziej jak niegroźny dziwak, który straszy, ale którego nie sposób się bać naprawdę. Potem przychodzi groza wojny. Aresztowania, ukrywanie się na prowincji, ucieczki, bombardowania. Wreszcie czas powojenny. Powroty do Turynu, spotkania z dawno niewidzianymi znajomymi, próba życia jak dawniej. Ale żyć jak dawniej już się nie da.
Kolejny sposób, dzięki któremu czujemy, że czas nie stoi w miejscu, to straty i starzenie się. Ktoś umiera, ktoś wyjeżdża z Turynu, do Rzymu albo za granicę, dzieci dorastają, żenią się, wychodzą za mąż, mają swoje dzieci, rodzice starzeją się, ich przyjaciele również.
Wreszcie trzeci sygnał, że wszystko się zmienia, to język. Początkowo prosty język dziewczynki, która tylko opowiada. Potem zdania wydłużają się, a od czasu do czasu pojawiają się wyraźnie wyczuwalne melancholia, nostalgia i przede wszystkim refleksje. To jedyny komentarz, jedyne miejsca, kiedy narratorka dopuszcza czytelnika bliżej, do siebie. Tylko wtedy możemy domyślić się, co naprawdę czuła. Ta pozorna oschłość narracji jest charakterystyczna dla jej wspomnień. Jakby pamięć potrafiła przywołać już tylko same zdarzenia, zamieniając wiele z nich w zabawne anegdoty. Ale czy tak właśnie nie jest? Z czasem jesteśmy w stanie odtworzyć to, co w przeszłości nas poruszyło, ale intensywność uczuć gdzieś ginie. Wiemy, że byliśmy bardzo szczęśliwi, że cierpieliśmy, że płakaliśmy, że staliśmy na skraju załamania, ale już tego nie czujemy. To sprawił dobry czas, który leczy rany. Chociaż może te dobre chwile warto by było tak intensywnie odczuwać całe życie? Dlatego czytelnik może się tylko domyślać, co przeżywali bohaterowie tej rodzinnej historii. To pole dla jego wrażliwości i wyobraźni budowanej przez liczne lektury, filmy i doświadczenia. Bo przecież na kartach książki jest wiele tragedii - ucieczki, ukrywanie się, aresztowania, strach o życie rodziny, o dzieci, wreszcie utrata najbliższych.
Podobnie jak w "Naszych dniach wczorajszych" tak i w "Słowniku rodzinnym" ważny jest język, sposób pisania, o którym już wspominałam. W obu książkach Natalia Ginzburg zastosowała podobną technikę. Tu mamy coś jeszcze. Nieprzypadkowo tłumaczka, Anna Wasilewska, przełożyła tytuł powieści nie jako leksykon, ale słownik - "Słownik rodzinny". Bo w istocie ze słownikiem mamy tu do czynienia. To właśnie dzięki tym charakterystycznym dla rodziny powiedzonkom, słówkom, wierszykom, piosenkom, rozumianym tylko przez ojca, matkę i rodzeństwo, możliwe jest przywołanie wspomnień. Chyba każda rodzina ma taki swój słownik. Słowa pacan, osioł, pacaneria, murzyństwo (to ostatnie nie ma w książce rasistowskiego wydźwięku) znaczą coś tylko dla nich, dla Levich. Jak pisze narratorka, dzięki nim natychmiast się rozumieją, dzięki nim odnajdą się wszędzie. Taki rodzinny kod, tajemny szyfr.
Czyta się tę książkę jednym tchem. Trudno się od niej oderwać. Mam nadzieję, że tym razem dzięki sile przebicia Filtrów twórczość Natalii Ginzburg nie utonie wśród morza tytułów wartościowych i oceanu literackiego przeciętniactwa. Ale nie wykluczam, że moja nadzieja okaże się płonna. Wszak obserwując na fejsie to i kilka innych wydawnictw, jestem w bańce książkoholików. Czy ktoś z moich znajomych słyszał o Natalii Ginzburg? O "Słowniku rodzinnym"? A o wydawnictwie Filtry?
Ciekawa też jestem, czy Filtry pójdą za ciosem i wydadzą inne książki Natalii Ginzburg? Bardzo bym chciała. Nieśmiało zaczynam marzyć. A tymczasem namawiam - koniecznie przeczytajcie "Słownik rodzinny" i "Nasze dni wczorajsze"!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz