Martin Kohan "Dwa razy czerwiec"

Po lekturze "Gorączki latynoamerykańskiej" Artura

Domosławskiego wybór książki argentyńskiego pisarza Martina Kohana "Dwa razy czerwiec" (Filtry 2021; przełożyła Barbara Jaroszuk) był dla mnie oczywisty. Bo to właśnie dzięki Domosławskiemu dowiedziałam się więcej o rządach wojskowej junty w Argentynie z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zeszłego  wieku. Więcej to delikatnie powiedziane - właściwie nie miałam o nich bladego pojęcia, coś mi się tylko obiło o uszy. Żadnych szczegółów. Kiedyś widziałam jakiś argentyński film na ten temat, chyba nominowany do Oscara. A już na pewno nie kojarzyłam, że kiedy wojskowi krwawo rozprawiali się ze swoimi politycznymi wrogami, zamykając w więzieniach i torturując nawet licealistów, którzy śmieli protestować przeciwko podwyżce cen biletów komunikacji miejskiej (ich masowe aresztowania nazwano nocą ołówków), w Argentynie odbywała się wielka fiesta - mistrzostwa świata w piłce nożnej. I jakoś nikt ich nie bojkotował. Przywódcy państw zasiadający na trybunach i władze sportowych federacji na pewno wiedzieli, gdzie jadą, ale nikomu to nie przeszkadzało. Nic dziwnego, że mając to wszystko w pamięci, chciałam przeczytać powieść Martina Kohmana, która bezpośrednio odnosi się do tamtych wydarzeń.

Nie jest to lektura przyjemna, chociaż autor okrucieństwo ogranicza do niezbędnego minimum. To  jednak wystarczy, a wyobraźnia i tak podsuwa koszmarne obrazy. Akcja tej krótkiej powieści rozgrywa się w czerwcu 1978 roku właśnie w czasie mistrzostw świata i cztery lata później, kiedy Argentyna toczy z Wielką Brytanią wojnę o Falklandy (Malwiny), której fiasko przyczyniło się do upadku wojskowej dyktatury. Bohaterem jest młody chłopak odbywający służbę wojskową. Urządził się dobrze - jest kierowcą wojskowego lekarza. Cztery lata później studiuje medycynę. To przede wszystkim z jego punktu widzenia poznajemy zdarzenia. Ale jest też punkt widzenia młodej kobiety, więźniarki politycznej.

To niedługa powieść, napisana zwięzłym, skondensowanym chłodnym językiem, ale mimo tego ma ogromne pole rażenia. Obojętność narratora, który w beznamiętny, suchy, precyzyjny, drobiazgowy, ale bezduszny sposób relacjonuje rzeczywistość, jakby był jakimś bezmyślnym służbistą, robi piorunujące wrażenie. Podobnie beznamiętne, bezosobowe są instrukcje i opinie lekarzy dotyczące torturowanych więźniów. Pytanie jednego z nich zadane drugiemu Od jakiego wieku można torturować dziecko? nie robi na nikim wrażenia. Ani na nich, ani na narratorze, który je przez przypadek przeczytał. Dla niego najważniejsze jest to, że zapisujący je żołnierz zrobił błąd ortograficzny! W ogóle nie zastanawia się nad treścią. Podobnie lekarze. Kiedy się w końcu spotkają, aby rozstrzygnąć dylemat, będą toczyć suchą, medyczną rozmowę dotyczącą wagi dziecka i jego masy mięśniowej. Podobnie obojętni na to, co dzieje się za murami katowni, są kibice, którzy zmierzają na mecz Argentyny. Tylko wynik jest dla nich ważny. Przegrana to narodowa tragedia, która psuje humory wszystkim. W przepastnych, odgrodzonych od świata więzieniach torturuje się ludzi, a wokół życie toczy się normalnie. Jak to możliwe?

Może kluczem jest autorytaryzm i patriarchat? Gdzieś z boku głównej akcji  jest relacja między lekarzem, którego wozi narrator, a jego synem, Sergio, licealistą. Relacja ledwie subtelnie zarysowana, ale przecież nie bez znaczenia dla wymowy powieści. Krzywda, jaką niewątpliwie wyrządza synowi ojciec, będąc przekonanym, że sprawia mu przyjemność, kładzie się prawdopodobnie cieniem na jego życiu. Nieważne, czy Sergio ma na to ochotę, ważne, że ojciec uważa, że tak powinno być. Bo tak zabawia się mężczyzna, rozładowując swoje frustracje, a przecież mecz przegrany przez narodową reprezentację jest powodem do wielkiej frustracji. Coś trzeba zrobić, żeby ten podły wieczór nie do końca był stracony. Druga strona tego zagadnienia to traktowanie kobiet. Przedmiotowe, brutalne, wyższościowe, pogardliwe. Kobieta jest ciałem, którego można dowolnie używać, a potem odebrać jej dziecko, jeśli zajdzie w ciążę. Bo i ten problem poruszany jest w tej książce - dzieci odebranych matkom, politycznym wrogom i oddanych na wychowanie ludziom o właściwych poglądach. To w czasach rządów generałów był proceder powszechny. W takim maczystowskim społeczeństwie przemoc i obojętność nie dziwią. 

Kiedy dziś czyta się tę powieść, nie sposób uciec od refleksji bieżących. Przecież tak blisko nas dzieje się krzywda, a my też żyjemy swoimi sprawami. I wcale nie czuję się lepsza tylko dlatego, że o tym myślę. 

Alicja Urbanik-Kopeć "Instrukcja nadużycia. Służące w XIX-wiecznych polskich domach"

Tak się złożyło, że niemal w tym samym czasie wyszły dwie książki

na podobny temat, obie wpisują się w nurt publikacji odkrywających ludową historię Polski. To książki o służących w XIX i na początku XX wieku. Najpierw ukazała się w Marginesach pozycja Joanny Kuciel-Frydryszak "Służące do wszystkiego", a kilka miesięcy później Alicja Urbanik-Kopeć wydała "Instrukcję nadużycia. Służące w XIX-wiecznych polskich domach" (Post Factum 2019). Tę pierwszą przeczytałam dość szybko, tę drugą kupiłam później i trochę czekała na swój czas. Teraz wydała mi się świetną lekturą po "Ulicy dzieciństwa" Tove Ditlevsen

Zabierając się za "Instrukcję nadużycia", zastanawiałam się, czy dowiem się czegoś nowego, skoro temat ten sam. I chociaż sporo informacji się pokrywa, to Alicja Urbanik-Kopeć znacznie więcej miejsca poświęca sprawom, których Joanna Kuciel-Frydryszak nie poruszała albo robiła to w znacznie mniejszym stopniu. Poza tym pierwsza książka skupia się przede wszystkim na okresie dwudziestolecia międzywojennego, a druga na wieku XIX. Warto też pamiętać, że autorka "Służących do wszystkiego" jest dziennikarką, napisała biografię Słonimskiego i Iłłakowiczówny, a Alicja Urbanik-Kopeć naukowczynią, badaczką historii literatury i kultury polskiej XIX wieku. Tych, którzy obawiają się, że na książce negatywnie odbiła się jej profesja i warsztat naukowca, pragnę uspokoić, że czyta się ją  znakomicie. Wniosek jest taki, że oba tytuły uzupełniają się, są bardzo ciekawe i po oba warto sięgnąć.

"Instrukcja nadużycia" podzielona jest na trzy części. W pierwszej autorka pokazuje drogę, jaką musiała odbyć dziewczyna, aby służącą zostać. W wieku XIX znakomita większość z nich to młode dziewczyny ze wsi. Te z miasta, wywodzące się z rodzin robotniczych czy innych miejskich nizin społecznych, wolały pracę w fabryce czy w sklepie niż służbę u kogoś. Służące, a zwłaszcza te do wszystkiego, a takich od drugiej połowy XIX wieku było najwięcej, stały w hierarchii kobiecych zajęć najniżej. To niewyobrażalna, nisko opłacana harówka i całkowita zależność od państwa, a zwłaszcza pani, brak prywatności i samotność. Na drodze dziewczyny ze wsi, często niemal dziecka, stały liczne niebezpieczeństwa. Podróż do miasta za pracą była zazwyczaj jej pierwszą podróżą. Jak się odnaleźć w mieście? Gdzie szukać zajęcia? Jak nie wpaść w ręce oszustów, nieuczciwych pośredników? Jak znaleźć wiarygodnych pracodawców? To nie lada wyzwanie. W sukurs tym biednym, zagubionym dziewczynom szły liczne organizacje pomocowe i pisma dla służących, najczęściej katolickie, które z jednej strony robiły dla nich dużo dobrego, rzeczywiście przejmując się ich losem, z drugiej jednak kształtowały w nich postawę podległości i pielęgnowania cnoty. Autorka tłumaczy, dlaczego, kiedy na przełomie wieków zaczęto dostrzegać haniebny los służących, mówić o ulżeniu ich doli dzięki uregulowaniu relacji z pracodawcami i zakładać związki zawodowe, większym wzięciem cieszyły się te katolickie, a nie te o socjalistycznym rodowodzie. Działo się tak dlatego, że dla dziewczyn pochodzących ze wsi, a takie stanowiły większość, środowisko kościelne było naturalne.

Druga część książki skupia się na relacjach między służącymi, a paniami i panami. Autorka przyczyn złego traktowania służących przez ich pracodawczynie upatruje w dwóch sprawach. Po pierwsze kobiety, które nie miały ani pieniędzy, ani władzy, bo były zależne od mężów, przenosiły swoją opresję w dół. W relacji z służącą to one wreszcie miały nad kimś władzę i mogły panować nad nią finansowo. Rekompensowały sobie w ten sposób własne niedole. Dlatego ingerowały także w ich życie prywatne. Druga przyczyna oparta jest na podobnym mechanizmie. Wraz z industrializacją na służbę mógł sobie pozwolić niemal każdy. I to właśnie ci stojący najniżej na społecznej drabinie, najsłabiej opłacali służące i najgorzej je traktowali. Bo tylko w konfrontacji z taką osobą rósł ich prestiż, którego w społeczeństwie nie mieli. Łatwo rzucać kamieniem, łatwo się oburzać, ale warto zauważyć, że podobny mechanizm odnajdujemy w dzisiejszym świecie. Przykład pierwszy z brzegu - wraz z demokratyzacją wielkiej mody kupujemy mnóstwo tanich ciuchów w sieciówkach, które naśladują wielkich projektantów, i nie przejmujemy się tym, że za ich niską ceną stoi niewolnicza praca azjatyckich szwaczek. Nie stać nas na rzeczy markowe i drogie, ale możemy być równe, no prawie równe, kobietom, które takie na ciuchy mogą sobie pozwolić. Autorka pokazuje też, jak nieprzygotowane do życia były i panie, i służące. Tych pierwszych nikt nie uczył, jak prowadzić dom, jak zarządzać finansami, te drugie też na początku swojej drogi zawodowej były zielone. Jeśli spotkała się młoda pani domu z dziewczyną, która dopiero zaczynała pracę, nieszczęście gotowe. Służące wolały pracować u takich niedoświadczonych, głupich, jak mówiły, pań, bo było im po prostu łatwiej. 

Osobna sprawa to panowie i panicze. Alicja Urbanik-Kopeć sporo miejsca poświęca seksualnemu wykorzystywaniu służących. Coś, co dziś nazywamy molestowaniem, było na porządku dziennym. Gwałty, romanse, pierwszy raz ze służącą rodziców to norma. Ich konsekwencja to choroby weneryczne i niechciane macierzyństwo. A los służącej z nieślubnym dzieckiem był nie do pozazdroszczenia - nikt jej nie chciał zatrudnić. Nic dziwnego, że najczęściej ich dzieci trafiały do rodziny na wieś albo do przytułków. Osobnym problemem było dzieciobójstwo. Panował stereotyp, że służąca nie ma żadnych hamulców i moralnych zasad, jest rozpustna, kojarzono ją ze zwierzęcymi instynktami i brudem, skoro sprząta brudy państwa. Stąd taka łatwość nadużycia w sytuacji podległości. Dlatego uroda nie była atutem. Znacznie bezpieczniej mogły się czuć te brzydsze. Panie, doskonale zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, wolały zatrudniać nieurodziwe dziewczyny. Pisma dla służących pełne były przestróg i rad. Na niewiele się to jednak zdawało w sytuacji całkowitej podległości. Sporo miejsca poświęca autorka dowcipom w tak zwanych wesołych gazetkach, pocztówkom i filmom erotycznym oraz pornograficznym, których bohaterkami były służące. Stanowiły one obiekt erotycznych fantazji i fascynacji.

Ostatnia część dotyczy prostytucji i codziennej, ciężkiej pracy. Okazuje się, że najwięcej prostytutek rekrutowało się spośród byłych albo obecnych służących. Autorka tłumaczy, jakie mechanizmy powodowały taki stan rzeczy. Pokazuje też budzenie się świadomości, że trzeba zaradzić pierwszemu i drugiemu problemowi. Przytacza dyskusje, jakie przetaczały się przez prasę. I chociaż z czasem niemal wszyscy zgadzali się, że tak dalej być nie może, to kiedy przychodziło do osobistych wyborów, niewielu wyobrażało sobie, że mogłoby zrobić coś, aby ulżyć ciężkiej doli swojej służącej. Znane już były takie wynalazki jak elektryczność, wodociągi, centralne ogrzewanie, które znacznie ułatwiłyby pracę, ale niewielu decydowało się na założenie tych luksusów w swoim mieszkaniu, bo przecież to kosztowało. Podobnie z innymi przyzwyczajeniami, które nie wymagały nakładów finansowych. I znowu nie ma się co dziwić, przecież podobny mechanizm obserwujemy dzisiaj. Niemal wszyscy zdajemy sobie sprawę z nadchodzącej katastrofy klimatycznej, z konieczności zmian i wyrzeczeń, ale kiedy przychodzi do osobistych wyborów, nie wyobrażamy sobie, aby z czegoś zrezygnować - nadal mamy dwa samochody w rodzinie, suw ciągle jest synonimem prestiżu.

Pozwalam sobie na analogie do współczesności, bo po pierwsze nasuwają się same, a po drugie autorka w zakończeniu pisze o tym, że wprawdzie taki świat służących, jaki znamy z dziewiętnastowiecznych przekazów, odszedł do lamusa, to instrukcja nadużycia to dalej podstawowy dokument zatrudnienia. Problemy dziewiętnastowiecznych służących są nadal problemami wielu grup zawodowych. Napięcia klasowe, dyskryminacja płciowa, przymus emigracji zarobkowej, nieformalny sposób zatrudnienia pracowników rodzący nieuniknione patologie (...) to wszystko prowadzi do nadużyć. 

Tove Ditlevsen "Ulica dzieciństwa"

Zupełnie przez przypadek odkryłam, że w styczniu tego roku ukazała

się debiutancka powieść wybitnej duńskiej poetki i prozaiczki Tove Ditlevsen, której "Trylogia kopenhaska" wydana w sierpniu przez Czarne święci triumfy. Tymczasem o "Ulicy dzieciństwa" (Marpress 2021; przełożyła Agata Lubowicka) cisza. Dlaczego? Najprawdopodobniej dlatego, że wyszła w małym gdańskim wydawnictwie specjalizującym się, jak wynika z ich strony, w literaturze państw krajów nadbałtyckich, także skandynawskich. W wydawnictwie, które zapewne nie ma dużej siły przebicia i pieniędzy na marketing. Jak to możliwe, że krytycy zachwycający się "Trylogią kopenhaską" nie wiedzą, że w Polsce wyszły wcześniej już dwie książki jej autorki? Tak, tak, dwie, bo w roku 2007 ukazała się powieść "Twarze". Niedostępna. Nie wiedzą czy raczej nie wspominają? Przecież i na stronie Czarnego, i na popularnym portalu książkowym te informacje są. Tak, ja też ich nie znałam, przyznaję, no ale nie jestem zawodową krytyczką literacką, tylko skromną blogerką, która pracuje i z trudem wykrawa czas na pisanie. W każdym razie kiedy się tylko dowiedziałam o "Ulicy dzieciństwa", postanowiłam pójść za ciosem - szybko kupiłam i bardzo szybko przeczytałam.

Twórczość Tove Ditlevsen wyrosła z jej życia. W powieściach czerpała ze swoich doświadczeń, co znalazło ukoronowanie w autobiograficznej "Kopenhaskiej trylogii". Zaczynając czytać "Ulicę dzieciństwa", zastanawiałam się nawet, czy ma sens sięganie po tę książkę niemal od razu po skończeniu jej autobiografii. Kiedy wszelkie szczegóły mam świeżo w pamięci. Tym bardziej, że początek rzeczywiście zapowiadał się w sferze faktów, bo nie w sposobie pisania, niemal identycznie. Szybko jednak okazało się, że losy głównej bohaterki, Ester, tylko w niewielkim stopniu pokrywają się z historią autorki. Łączy je pochodzenie, dzieciństwo spędzone w jednej z kamienic robotniczej dzielnicy Kopenhagi, miejsca, w których pracowały. Tyle jeśli chodzi o fakty. 

Bo oczywiście Tove Ditlevsen i jej bohaterka mają ze sobą znacznie więcej wspólnego - wrażliwość, poczucie niedopasowania, poszukiwanie własnej drogi, a jednocześnie tęsknotę za miłością zakończoną konwencjonalnym, mieszczańskim małżeństwem. Samotna, wyobcowana, kiepsko nawiązująca relacje towarzyskie Ester zazdrości swoim koleżankom z dzieciństwa, które mają narzeczonych, a potem mężów, spodziewają się dzieci. Ona spędza przysługujące jej jedno wolne popołudnie w tygodniu, spacerując w pojedynkę po mieście ubrana w specjalnie na takie okazje uszyty kostium. Przyjaźnie z czasów, kiedy mieszkała w kamienicy, dawno się rozwiały, nowych nie umie nawiązać. Mieszka w nędznym wynajętym pokoju, bo tylko na taki ją stać. Sukcesem jest to, że nie pracuje już jako służąca w pensjonacie, tylko w firmie, wykonując prace biurowe. Chce innego życia, ale nie bardzo wie jakiego. Za czymś tęskni, ale nie bardzo wie za czym. Być może swoją szansę straciła w czasach szkolnych, kiedy naśladując zwariowaną przyjaciółkę, odrzuciła pomoc nauczycielki, która dostrzegła jej możliwości. Potem było już za późno. Raz utracona szansa nie powtórzy się. Później fascynuje ją przyjaciel brata, pozujący na artystę początkujący rysownik. I on, i nauczycielka wydają się być synonimem czegoś lepszego, jakichś nienazwanych, niesprecyzowanych pragnień i tęsknot. Może dlatego, że Ester nie potrafi nazwać swoich oczekiwań, w końcu zaczyna marzyć tylko o miłości. A kiedy ta wreszcie się zjawi, zawiesi na niej całe swoje życie. Co będzie, jeśli się nie uda?

A może melancholii Ester należy szukać w doświadczeniach dzieciństwa? W świadomości, że dla ludzi lepiej urodzonych jest kimś gorszym, kimś niewidzialnym, kimś niepożądanym? Że ma zniknąć z ich życia tak szybko, jak nagle na chwilę się pojawiła? W tamtej chwili tak bardzo pragnęła uwagi i zainteresowania tych bogatych państwa mieszkających w zamożnej kamienicy na lepszej ulicy, którzy wpuścili ją i jej przyjaciółkę do swojego eleganckiego mieszkania. Ester zapuszczając się na nie swój teren, poważyła się na szaleństwo, na chwilę uwierzyła w swoją moc. I dostała gorzką lekcję. To przejmująca scena. Równie przejmujące są opowieści o tym, jak wstydzi się, kiedy matka wczesnym rankiem wysyła ją do piekarni do kolejki po chleb i bułki z poprzedniego dnia, które sprzedawane są po niższej cenie. Nawet w ich kamienicy to coś wstydliwego. Przejmują także sceny, kiedy razem z przyjaciółką opychają się resztkami ciastek. Podczas gdy koleżanki z ulicy jej dzieciństwa przyjmowały to wszystko jako oczywistość, Ester nie umiała się z tym pogodzić. Smutek, samotność, niedopasowanie, wrażliwość to ją od nich odróżnia.

Proza Tove Ditlevsen jest gęsta, pełna namysłu, skupiona na życiu wewnętrznym głównej bohaterki. Co nie oznacza, że nic się nie dzieje. Szczególnie w pierwszej części opowiadającej o dzieciństwie Ester sporo jest wydarzeń - smutnych, szalonych, czasem zabawnych. Dużo tu też wnikliwych portretów mieszkańców kamienicy, szczególnie kobiet. Kobiet, których los zależny jest od mężczyzny. Czasem jest to mąż pijak, czasem bogaty przyjaciel, czasem facet, który chce kobietę uwieść i mieć ją na jedną noc. Bo i o tym jest ta powieść. O dziewczęcym i kobiecym strachu przed wykorzystaniem. Dziś mówimy - przed molestowaniem. 

Bardzo dobra, chociaż smutna książka. Kto zachwycił się "Trylogią kopenhaską", musi po nią sięgnąć. A kto nie zna Tove Ditlevsen, niech to koniecznie nadrobi.       

Bernardine Evaristo "Dziewczyna, kobieta, inna"

Trochę trwało, zanim zabrałam się za powieść Bernardine Evaristo

"Dziewczyna, kobieta, inna" (Wydawnictwo Poznańskie 2021; przełożyła Aga Zano). Kampania promocyjna zdążyła  przebrzmieć, dawno już nie widziałam zdjęcia czytelniczki z egzemplarzem książki w ręku na facebookowym profilu wydawnictwa, co było elementem wspomnianej kampanii. Niezależnie od hałasu powieść zamierzałam przeczytać, bo poleciła mi ją bliska mi osoba. No i zawsze pilnie przyglądam się propozycjom wydawniczym Wydawnictwa Poznańskiego. 

Bernardine Evaristo to nie debiutantka, w dorobku ma osiem książek, oprócz powieści także opowiadania i zbiory esejów. Jest Brytyjką o nigeryjskich korzeniach - jej matka była Angielką, ojciec Nigeryjczykiem. Ta informacja jest kluczowa w kontekście powieści, która trafiła do rąk polskich czytelników. Bo jej bohaterkami są kobiety w różnym wieku, najmłodsza jest studentką, najstarsza ma lat ponad dziewięćdziesiąt, które łączy to, że chociaż urodziły się w Wielkiej Brytanii, mają czarną skórę. Jedne bardziej, inne mniej. Niektóre są prawie białe. Zagadnienie rasy, przywileju białych, który przysługuje im tylko z racji urodzenia, i jego brak wśród ludzi o innym kolorze skóry  to jeden z tematów powieści Evaristo. Kto czytał znakomity esej Reni Eddo-Lodge "Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry", ten zna zagadnienie, kto nie ma ochoty zmierzyć się z bardziej wymagającą formą, w "Kobiecie, dziewczynie, innej" znajdzie podobne tematy podane w przystępny, powieściowy sposób. Mimo wszystko namawiam, aby zmierzyć się z książką Reni Eddo-Lodge, bo otwiera oczy, pokazuje doświadczenie osób o czarnym kolorze skóry, z jakiego nie zdajemy sobie sprawy. Niby wiemy, że mają trudniej, ale nie uświadamiamy sobie, co to właściwie oznacza i dlaczego tak się dzieje. W powieści Evaristo wybrzmiewa też pytanie, czy przywilej związany jest tylko z rasą, czy również ze stanem majątkowym, wiekiem, doświadczeniem.

Ale nie tylko kolor skóry jest tematem tej powieści. Mówiąc ogólnie i nieco górnolotnie równie ważny jest kobiecy los. Wspólne dla nas doświadczenia. Dom rodzinny, poszukiwanie drogi życiowej, praca, związki z mężczyznami albo kobietami, macierzyństwo albo jego brak, zawodowe spełnienie albo ciężka fizyczna harówka.  Bohaterki tej książki to feministki, czasem radykalne, gospodynie domowe, lesbijki i heteryczki, artystki, nauczycielki, kobiety wykonujące najprostsze prace i te na wysokich stanowiskach, studentki, matki i kobiety bezdzietne, spełnione i rozczarowane życiem, wdowy, mężatki, samotne i te w związkach. Jest i osoba niebinarna. Jednym słowem pełny przegląd. Wiele z nich łączy to, że aby znaleźć się w miejscu, w którym są, aby osiągnąć sukces albo życiową harmonię, przeszły okres burzy i naporu, musiały mierzyć się ze swoimi słabościami, z nieprzychylnością otoczenia, z kiepską sytuacją materialną rodziny, w której się wychowywały. Sukces zawdzięczają swojemu uporowi albo ciężkiej pracy rodziców, którzy zrobili wszystko, aby ich córki kształciły się i miały łatwiejsze życie. 

Książka Bernardine Evaristo składa się z czterech części podzielonych na trzy rozdziały. Każdy ma inną bohaterkę, ale w obrębie jednej części zazwyczaj są to matka, córka i na przykład przyjaciółka albo znajoma tej ostatniej. W pewnym momencie orientujemy się, że jakieś nici łączą wszystkie bohaterki  powieści. Na koniec niektóre z nich spotkają się na bankiecie po awangardowym spektaklu, którego premiera staje się osią opowieści. Największe zaskoczenie czeka jednak w epilogu, chociaż uważny czytelnik już wcześniej domyśli się, co się święci. Taka konstrukcja powieści zbliżająca ją do zbioru opowiadań ma też swoje wady. Co zdążyłam się wciągnąć w jakąś historię, polubić bohaterkę, być jej ciekawa, musiałam się z nią rozstać, bo rozdział się kończył. Drażniło mnie też to, że czasem autorka dopowiada czyjeś losy, jakby je streszczała, co kontrastowało z zasadniczą częścią  historii. Mimo tych zastrzeżeń trzeba przyznać, że czyta się tę książkę znakomicie, chociaż nie mogę powiedzieć, aby poza zagadnieniem rasy i płci była to rzecz jakoś odkrywcza. Ale może się czepiam, może szczególnie w Polsce jest ta powieść ważna, a jej przystępność sprawi, że sięgnie po nią wiele osób.

Natomiast prawdziwe mistrzostwo kryje się w języku znakomicie przełożonym przez Agę Zano. Potocznym, rwanym, mówionym, bez  tradycyjnej interpunkcji, no i przede wszystkim język charakteryzuje bohaterki. Informuje o tym, z jakiej warstwy społecznej, z jakiego środowiska się wywodzą. Elena Ferrante powinna się od Bernardine Evaristo uczyć. Cóż, jak zwykle w takich razach nie mogę powstrzymać się od drobnej złośliwostki, bo denerwuje mnie uznawanie włoskiej pisarki za wybitną. A kto chce wiedzieć, dlaczego i co ma z tym wspólnego język, niech sięgnie do mojej notki poświęconej krytyce neapolitańskiej tetralogii.

A na koniec jeszcze raz jednoznacznie stwierdzam, że po "Dziewczynę, kobietę, inną" warto sięgnąć. Przyjemna i pokrzepiająca lektura w tych trudnych czasach. 

"Wszystkie nasze strachy"

"Wszystkie nasze strachy" Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta to jeden z tych tytułów, na które tej jesieni bardzo czekałam. Powodów jest kilka - poprzedni film Rondudy, "Serce miłości", który bardzo mi się podobał, temat i wreszcie deszcz nagród na gdyńskim festiwalu - przede wszystkim Złote Lwy, ale też Nagroda Dziennikarzy i wiele innych. Łukasz Ronduda wywodzący się ze środowiska sztuk plastycznych, kurator, wykładowca akademicki, bohaterami swoich trzech filmów uczynił artystów. W pierwszym, "Performerze", którego nie widziałam, Oskar Dawicki grał samego siebie. Tym razem w Daniela Rycharskiego wciela się Dawid Ogrodnik.

Kim jest bohater "Wszystkich naszych strachów"? To artysta wizualny, twórca wiejskiego street artu, gej i katolik, działacz stowarzyszenia Wiara i Tęcza, mieszkaniec mazowieckiej wsi Kurówka, gdzie aktywnie działa na rzecz swojej społeczności. Film opowiada o epizodzie z jego życia, kiedy musi zmierzyć się z samobójczą śmiercią nastoletniej lesbijki zaszczutej przez mieszkańców wsi. Rycharski usiłuje sprawić, aby miejscowa społeczność uznała swoją winę. Wierzy, że zmierzenie się z prawdą przyniesie ulgę. Przypomina w tym trochę, przy wszystkich różnicach, bohatera "Bożego Ciała" Jana Komasy. Nie jest w sowich działaniach agresywny, ale bardzo konsekwentny i radykalny. Sam przeciw wszystkim na drodze do prawdy. Przemierza wieś na motorze niczym sprawiedliwy bohater westernu na koniu. Uczciwie przyznaję, że nie ja wpadłam na tę prostą interpretację jego postawy - piszę o tym po lekturze wywiadu z twórcami filmu.

"Wszystkie nasze strachy" poruszają kilka ważnych tematów. Opowiadają o osobach LGBT+ z prowincji, o tym, z jakimi problemami muszą się mierzyć. Jak muszą walczyć z sobą, ukrywać swoją tożsamość, a jeśli zdecydują się ujawnić, muszą liczyć się z szykanami i ostracyzmem. To przypadek Jagody, która odebrała sobie życie. Danielowi Rycharskiemu łatwiej, bo ma silną osobowość, a poza tym jest w swojej wsi kimś ważnym, aktywistą, postacią szanowaną. Poza tym ma fantastyczną babcię, w tej roli znakomita Maria Maj, która nie przebierając w słowach, potrafi stanąć w obronie wnuka. Ale i on musiał zmierzyć się z wrogością zwłaszcza, kiedy próbował skonfrontować mieszkańców wsi z ich winą. Drugi temat to wiara, obecność w Kościele osób homoseksualnych. Bohater filmu jest człowiekiem głęboko i radykalnie wierzącym. To wiara nie tylko deklaratywna, ale żywa, konsekwentna. Stąd jego działania po śmierci Jagody.

A przy tym wszystkim nie jest to film, który pokazywałby prowincję z wyższością jak "Twarz" Małgorzaty Szumowskiej. Nikt tu nikogo nie wyśmiewa, nikt na nikogo nie patrzy z góry. Chociaż opowiadamy się po stronie bohatera, rozumiemy, że dla mieszkańców wsi jego działania są zbyt szybkie, może potrzebują czasu. Przynajmniej niektórzy, o czym się przekonujemy. 

Ten prosty, melancholijny, pięknie fotografowany film (nagroda za zdjęcia dla Łukasza Gutta w Gdyni) ma kilka mocnych scen. To krótki monolog Jacka Poniedziałka grającego kuratora, który mówi tu także o sobie i w imieniu innych. Przynajmniej ja tak odebrałam jego słowa. Kolejna taka scena to spontaniczna droga krzyżowa przez Warszawę, w jaką udaje się Daniel, zabierając krzyż z wystawy. Chociaż daleka jestem od wiary, to zrobiła na mnie wrażenie. Przejmuje też widok krzyży ubranych w stroje osób ze społeczności LGBT+, które popełniły samobójstwo. Im dłużej myślę o "Wszystkich naszych strachach", tym bardziej we mnie rezonują. To taki film, który zostaje i który ma się ochotę zobaczyć po raz kolejny. 

Tove Ditlevsen "Trylogia kopenhaska"

Zachęcona bardzo pozytywnymi głosami sięgnęłam po kolejną

autobiograficzną opowieść o doświadczeniach kobiety nietuzinkowej. Wybory wydawców najwyraźniej chodzą stadami - mamy wysyp podobnych historii. Anda Rottenberg, Vivian Gornick, Natalia Ginzburg, Sarah M. Broom. Jeśli dodać do tej listy biografie kobiet niezwykłych i powieści o kobiecym doświadczeniu, których też ostatnio ukazuje się sporo, jest w czym wybierać. W każdym razie ja wydawcom tej mody nie mam za złe. Przeciwnie, gorąco jej kibicuję. Tym bardziej, że przecież każda z tych książek jest inna, każde doświadczenie unikalne. 

Tym razem przeczytałam "Trylogię kopenhaską" Tove Ditlevsen, wybitnej duńskiej poetki i prozaiczki, ale niemal zupełnie w Polsce nieznanej (Czarne 2021; przełożyła Iwona Zimnicka). Słowo niemal jest tu bardzo na miejscu, bo okazało się, że dotąd na naszym rynku ukazały się jej dwie powieści - kilkanaście lat temu "Twarze", a w styczniu tego roku "Ulica dzieciństwa". Tak, tak, tego roku! Konia z rzędem temu, kto o nich słyszał! Tę drugą można bez problemu kupić - ja już ją mam! (Teraz, kiedy redaguję tę notkę, jestem po lekturze. Wkrótce refleksje.) Po prostu wyszły w małych niszowych wydawnictwach i przemknęły niezauważone. Tymczasem Czarne ma siłę przebicia i o "Trylogii kopenhaskiej" zrobiło się bardzo głośno.

Autobiograficzną opowieść Tove Ditlevsen przeczytałam jednym tchem. Jest to historia jednocześnie budująca i bardzo przytłaczająca. Chociaż autorka urodziła się w roku 1917, a zmarła w 1976, to jej historia w wielu aspektach wciąż dotyka doświadczeń, które są bliskie milionom kobiet na świecie. Jakie to doświadczenia? Bieda, zależność od mężczyzny, który ma być opoką, niechciane macierzyństwo i nielegalna aborcja, a wreszcie narkomania.

Dlaczego przytłaczająca, stało się chyba oczywiste, kiedy wymieniłam katalog problemów. Tove Ditlevsen urodziła się w robotniczej rodzinie, wychowywała w robotniczej dzielnicy Kopenhagi. Jej los został z góry wyznaczony miejscem narodzin. Miała skończyć szkołę podstawową, iść na służbę, a kiedy wyjdzie za mąż za solidnego rzemieślnika, zostać żoną przy mężu i matką kilkorga dzieci. Ten solidny rzemieślnik to upiór jej dzieciństwa. Ponieważ była zdolna, udało jej się skończyć gimnazjum, ale o liceum rodzice słyszeć nie chcieli. Także dlatego, że dzięki pracy i zarobkom miała odciążyć rodzinny budżet. Tymczasem Tove od dziecka lubiła czytać i pisała wiersze. Marzyła o innym życiu, ale jej los wydawał się być przypieczętowany. Moment, kiedy kończy szkołę i idzie na służbę, jest jednym z najbardziej przejmujących. Nie mogę powstrzymać się od kilku cytatów.

Przyszłość jest potworem, przytłaczającym kolosem, który wkrótce na mnie spadnie i mnie zmiażdży. 

Za sobą mam dzieciństwo i szkołę, a przed sobą nieznane i budzące przerażenie życie wśród obcych. 

Znalazłam się wśród obcych, a dla nich byłam jedynie osobą, której siły cielesne wykupili na konkretną liczbę godzin każdego dnia w zamian za konkretną zapłatę. Cała reszta mnie była im obojętna.

Chociaż Tove chciałaby żyć inaczej, zajmować się literaturą, czytać i pisać, to marzy o mężu. Raczej nie o solidnym rzemieślniku, ale jednak. Tak została wychowana i taki wybór drogi życiowej wydaje jej się oczywisty. Kiedy wyjdzie za mąż, będzie miotać się pomiędzy byciem żoną, panią domu, gospodynią, wreszcie matką, a pragnieniem niezależności. 

Kolejny przygnębiający epizod z życia Tove Ditlevsen to poszukiwanie lekarza, który usunie ciążę. Aborcja w tamtym czasie była w Danii nielegalna i zrobienie jej stawało się coraz trudniejsze. Tove ściga się z czasem. Rady matki i koleżanek okazują się nieskuteczne, więc szuka lekarza, co wydaje się sprawą beznadziejną. Wspólne kobiece doświadczenie, babska dola - ciągły lęk i obawa, a jeśli nieskuteczna antykoncepcja zawiedzie, szukanie rozwiązania. Najbardziej przeraża fakt, że niemal sto lat później w wielu krajach niewiele się zmieniło. 

Wreszcie uzależnienie od leków. Przejmujące są opisy pogrążania się w nałogu, zobojętnienia na wszystko, co nie wprawia w chwilową błogość, nawet na pisanie, opisy cierpień, odwyku i potem życia na krawędzi, bo chęć sięgnięcia po leki, które dają chwilowy błogostan, stale wraca. Być może tę walkę przegrała, bo kilka lat po wydaniu ostatniego tomu "Kopenhaskiej trylogii" (W Danii każda z trzech części ukazała się osobno, u nas wyszła jako całość.) popełniła samobójstwo. Czy powodem było ciągłe zmaganie się z nałogiem, nie wiem, ale w kontekście jej autobiograficznej opowieści wydaje się to bardzo prawdopodobne.

Jednak historia Tove Ditlevsen jest też budująca, o czym już wspominałam. Dlaczego? Najbardziej chyba dlatego, że jednak wyrwała się z zaklętego kręgu i dopięła swego - została pisarką i z pisania się utrzymywała. Zawdzięcza to uporowi, ale i szczęśliwym zbiegom okoliczności. Potrafiła też żyć na własnych warunkach, odchodziła od mężów, zmieniała mężczyzn, inna sprawa, że jej wybory nie zawsze były szczęśliwe. Pierwszy raz matką została, bo chciała, potem rezygnowała z macierzyństwa. Wreszcie znalazła w sobie siłę, aby ratować się przed ostatecznym upadkiem.

Jej życie to wieczne balansowanie - między samodzielnością, realizowaniem siebie, a wpadaniem w tryby konwenansu i uzależnieniem, nie tylko od leków, także od mężczyzn, często źle wybieranych.

A poza tym książka jest po prostu bardzo ciekawa. Opowieści o życiu w robotniczej rodzinie i dzielnicy, potem w kręgu studentów i artystów, duchów niezależnych. Co może zdziwić, niemal zupełnie nieobecna jest tu okupacja. Jakby Tove Ditlevsen i jej znajomi żyli obok. Cóż, zupełnie inna, bo duńska, perspektywa.  

Filmowe remanenty - "Nowy porządek", "Moje wspaniałe życie"

Jesienią filmów dostatek, więc w ostatnim czasie byłam na dwóch - francusko-meksykańskim "Nowym porządku" Michela Franco i polskim "Moim wspaniałym życiu" Łukasza Grzegorzka. Oba pokazywane na Nowych Horyzontach, ten pierwszy nagrodzony Złotym Lwem na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji, oba bardzo dobre. Ale ostrzegam - oglądanie "Nowego porządku" jest prawie tak traumatyczne jak ostatniego "Wesela" Smarzowskiego

Napisałam prawie, bo reżyser jednak unika scen najbrutalniejszych, pozostawiając je wyobraźni widza, więc zakryłam oczy tylko raz, podczas kiedy na "Weselu" przesiedziałam w ten sposób może nawet jedną czwartą seansu. Mimo tego "Nowy porządek" i tak pokazuje rzeczywistość koszmarną. Opowiada o tym, co może się stać, jeśli różnice klasowe, przepaść pomiędzy najbogatszymi, a średniakami i biedakami nie zostanie chociaż trochę zniwelowana. Ta wizja jest spełnieniem moich najczarniejszych snów - czasem myślę, że kiedyś ci wszyscy wykluczeni, słabo opłacani, pogardzani, i nie chodzi tu wcale o migrantów czy uchodźców, ale pełnoprawnych obywateli swoich krajów, wezmą odwet na nas, sytych, zadowolonych, żyjących w miarę wygodnie. Najbogatszym, wpływowym, tym, którzy odpowiadają za taki porządek świata, pewnie jak zwykle się upiecze. I o tym jest właśnie "Nowy porządek". To dystopia, która opowiada o rewolcie tych niewidzialnych. Rewolcie, która ma tylko jeden cel - zemścić się, zabrać, skorzystać z okazji. To nie rewolucja, która niesie jakiś pozytywny program. Widz od razu wie, że coś się szykuje - zanim zostanie przeniesiony na eleganckie wesele odbywające się w jednym z bogatych domów pięknej dzielnicy, gdzie bawią się biznesmeni i ludzie wpływowi, zobaczy szybki montaż kilku mocnych, przerażających scen, które później obejrzy w całości. Potem przez chwilę jest sielankowo, chociaż i na przyjęcie docierają jakieś niepokojące sygnały - a to ktoś się spóźnił, bo na drodze były zamieszki, a to komuś z gości oblano samochód zieloną farbą. No ale takie historie się zdarzają, do tego bohaterowie opowieści są już przyzwyczajeni, więc bawią się w najlepsze. Do czasu. Rewolta jest jednak tylko wstępem, bo tak naprawdę film opowiada o tym, co potem. A potem jest jak zwykle - najpierw chaos i bezprawie, a później władzę przejmuje wojsko i świat staje się koszmarem, także dla tych, którzy się zbuntowali, a może przede wszystkim dla nich. Chociaż ofiary są po obu stronach, a najbardziej oberwie się tym porządnym, którzy w trudnej sytuacji chcą zachować się po ludzku, po prostu pomóc komuś, kto tego bardzo potrzebuje. Chociaż film szokuje wizją nowego porządku, to należy pamiętać, że twórcy nie wyssali jej z palca. Przewroty wojskowe i następujące po nich prześladowania były w Ameryce Łacińskiej na porządku dziennym. Chile, Argentyna, kraje Ameryki Środkowej. Wystarczy poczytać Artura Domosławskiego "Gorączkę latynoamerykańską" czy Mario Vargasa Llosę ("Święto Kozła", "Burzliwe czasy", ale też "Rozmowę w Katedrze"). To wszystko, co robi wojsko, kiedy przejmuje władzę, właśnie tak tam wyglądało, a może i gorzej. Przerażająca wizja, z której trudno się otrząsnąć. Dodam jeszcze, że akcja trzyma w napięciu także dlatego, że na naszych oczach rozgrywa się dramat kilkorga bohaterów.

Zupełnie inny jest film Łukasza Grzegorzka "Moje wspaniałe życie". Kto widział jego poprzednie obrazy, "Kamper" i "Córkę trenera", ten wie, jakie kino interesuje tego reżysera. Opowiada o kryzysowych sytuacjach, jakich doświadcza zwyczajny człowiek w swojej rodzinie. To kino z dala od wielkich problemów tego świata, za to blisko człowieka i jego mikrokosmosu. Charakterystyczne dla Grzegorzka jest mieszanie dramatu z humorem, patrzenie na bohaterów z sympatią i pokazywanie, że nie ma prostych rozwiązań, a świat nie jest czarno-biały. Te dwie ostatnie kwestie najlepiej wybrzmiewają właśnie w "Moim wspaniałym życiu". To historia Joanny, nazywanej Jo, która ma dość. Dość, bo każdy czegoś od niej chce, a nikt nie ma ochoty jej pomóc. Musi opiekować się matką chorą na Alzheimera, nie może porozumieć się z młodszym synem, uczniem technikum, irytuje ją starszy syn nieudacznik, jego roszczeniowa partnerka, do tego dochodzi pomoc przy wnuku i problemy jak w niemal każdym małżeństwie, które ma za sobą dłuższy staż. A to wszystko w jednym mieszkaniu, nawet nie jakoś specjalnie ciasnym, każdy ma tu własny kąt, ale przecież zza ściany słychać płacz dziecka, kłótnie, rozmowy, a poza tym wszyscy czegoś od Jo chcą. Do tego jeszcze praca, gdzie też kłębią się konflikty. Oczywiście można zapytać, dlaczego bohaterka znalazła się w takiej sytuacji? Dlaczego pozwoliła sobie wejść na głowę? Dlaczego doprowadziła do tego, że nikt jej nie pomaga, każdy chce być obsługiwany, a jeśli coś idzie nie tak, wzbudza w niej poczucie winy? Łatwo się mówi, wiadomo, dlaczego tak jest - patriarchat, wychowanie i tak dalej, i tak dalej. Jo jest przedstawicielką tego pokolenia kobiet, które już rozumieją, że coś nie gra, ale pozwoliły się jeszcze wtłoczyć w ten cały kierat. Dlatego próbując od niego uciec, szuka azylu i szuka siebie. Jak i jakie niesie to konsekwencje, zdradzać nie będę. Niejednoznaczność filmu polega nie tylko na tym, jak rozwiązuje swoje problemy Jo i jak reagują na to jej najbliżsi, ale również na tym, że rozumiemy też i innych członków jej rodziny. Bo każdy z nich ma swoje dobre powody, aby mieć dość. Jakie? Aby nie psuć przyjemności oglądania, nie zamierzam zdradzać. I chociaż, na szczęście, nie wszystkie problemy Jo są moimi, to jedno mnie łączy z nią i jej rodziną. Ja też mam dość. Bardzo dobry film, zdecydowanie najlepszy w dorobku reżysera. Co ważne, łączy mądrość obserwacji i diagnozy, z przyjemnością oglądania. To także zasługa znakomitych ról - Agaty Buzek, Jacka Braciaka, Adama Woronowicza, Małgorzaty Zajączkowskiej i innych.  

Popularne posty