Karolina Przewrocka-Aderet "Polanim. Z Polski do Izraela"

Kiedy tylko zobaczyłam zapowiedź reportażu Karoliny Przewrockiej-Aderet "Polanim. Z Polski do Izraela" (Czarne 2019), od razu wpisałam go na moją wirtualną listę książek, które chcę przeczytać. Od lat śledzę literaturę izraelską i książki, głównie reporterskie, dotyczące Izraela. Zebrało się już tych lektur całkiem sporo. Zbiór tekstów Karoliny Przewrockiej-Aderet znakomicie wpisuje się w tę tematykę. Autorka, która od kilku lat mieszka w Izraelu, założyła tam rodzinę, korespondentka Tygodnika Powszechnego, opowiada o Polanim, czyli o polskich Żydach, którzy wyjechali z Polski niegdyś do Palestyny, potem do Izraela. Jak pisze w posłowiu, zainteresowała się tym tematem w sposób naturalny, można powiedzieć, że leżał na ulicy, ponieważ ciągle jeszcze w izraelskich miastach spotyka swoich rodaków. Niegdyś polscy Żydzi stanowili w Izraelu jedną z większych grup, dziś już tak nie jest, ale ciągle jeszcze są zauważalni.

Autorka opowiada o tym, co ich odróżniało od społeczności żydowskiej w Izraelu, o ich indywidualnych losach, o ich stosunku do Polski, z której wyjechali, o wpływie tej najstarszej emigracji na izraelską politykę i wreszcie o ich życiu w nowej ojczyźnie. Jeśli ktoś niespecjalnie interesuje się tą tematyką, wszystko dla niego będzie nowe i myślę, że bardzo ciekawe. W każdym razie dla mnie książka okazała się interesująca, mimo że sporo na ten temat wiedziałam. A ponieważ pamięć bywa zawodna, nigdy nie zaszkodzi przeczytać o czymś po raz kolejny.

Opowiadając o losach polskich Żydów mieszkających w Izraelu, Karolina Przewrocka-Aderet przyjęła metodę chronologiczną. Podzieliła swoje reportaże na części. W pierwszej opowiada o tych, którzy do Palestyny przybyli jeszcze przed wojną. To albo zdeklarowani syjoniści, którzy wyjeżdżali na fali entuzjazmu, pragnąc budować Erec Israel, albo ci szczęściarze, którzy uciekli z Europy przed nasilającym się antysemityzmem i uniknęli koszmaru Holokaustu. Im się udało, ale często w Polsce zostali ich rodzice albo rodzeństwo. Nie każdy chciał jechać, nie każdy zdążył dostać potrzebne papiery. Potem w różnych alijach przyjeżdżali ci, którzy z Zagłady ocaleli. Jedni zaraz po wojnie, inni przybyli do Izraela z tak zwaną aliją gomułkowską w roku 1957, rozczarowani komunizmem - zrozumieli, że zmiany w Polsce nie będą takie, jakich oczekiwali, a fala antysemityzmu zaczyna znowu narastać. Potem był Marzec 68 roku i kolejna alija, chyba po tej tuż powojennej najtragiczniejsza. Bo wyjeżdżali ci, którzy wyjeżdżać wcale nie chcieli, którzy nawet nie zawsze czuli się Żydami. Dość często zdarzało się, że ktoś urodzony już w powojennej Polsce, właśnie w 68 roku dowiadywał się, że jest Żydem. Najłatwiej było najmłodszym, przynajmniej na początku - oni z entuzjazmem przyjmowali wiadomość, że jadą do kraju, gdzie zawsze jest ciepło, świeci słońce, stale można kąpać się w morzu, a na drzewach rosną pomarańcze. Na miejscu już niekoniecznie było tak różowo. Nieznajomość języka, inne obyczaje, radykalna zmiana poziomu życia, na niekorzyść oczywiście. Jeszcze trudniej adaptowali się do nowego otoczenia starsi. Pokolenie nastolatków i dwudziestolatków zostawiało za sobą miłości, przyjaźnie, szkoły, rozpoczęte studia, a ich rodzice cały dorobek życia i zawodowe kariery. Ta emigracja została dość dobrze opisana, szczególnie przy okazji okrągłej rocznicy Marca. Ukazało się kilka książek na ten temat. Warto sięgnąć po "Księgę wyjścia" Mikołaja Grynberga, "Rok 1968. Czasy nadchodzą nowe" Ewy Winnickiej i Cezarego Łazarewicza czy znakomitą powieść "Tylko Lola" Jarosława Kamińskiego. Wreszcie na koniec autorka opowiada o tych, którzy wracają. Najczęściej nie jest to powrót na dobre, ale życie w dwóch krajach jednocześnie, trochę tu, trochę tam. Zwykle taką sytuację ułatwia uprawiany zawód.

Taki podział ma swoje głębokie uzasadnienie. Inna przecież była sytuacja kogoś, kto wyjeżdżał z własnej woli powodowany entuzjazmem i chęcią budowania Erec Israel, inna tego, kto ocalał z Zagłady, a jeszcze inna kogoś, kto do wyjazdu został zmuszony sytuacją w Polsce. Ci mają największy żal. Inaczej wyglądało życie w Palestynie w latach trzydziestych, jeszcze inaczej w Izraelu lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych. Ci pierwsi zakładali kibuce i  przyczynili się do powstania Tel Awiwu, ale musieli budować wszystko od nowa. Alije powojenne tworzyły struktury nowego państwa i walczyły o jego granice. Potem coraz trudniej było wskoczyć na ten sam poziom życia co w Polsce. Izrael nie potrzebował już profesorów, lekarzy, prawników, dziennikarzy. Dodatkową barierą był język.

Co odróżniało Polanim na tle innych żydowskich społeczności? Elegancja i sposób ubierania nieprzystający do klimatu, życie na sposób europejski, dobre maniery, powściągliwość, zanurzenie w polskiej kulturze - czytanie polskiej literatury, język. Bardzo często poszczególne alije trzymały się razem, tworzyły środowiska, mieszkały w jednym miejscu. Tak było łatwiej. Jakie jeszcze wspólne doświadczenia ich łączą? Szok po przyjeździe spowodowany zupełnie innym otoczeniem, klimatem, warunkami życia, nieznajomością języka. Dlatego wielu z nich tak uparcie pielęgnowało swoją europejskość. Robili to w większym stopniu ci, którzy osiedlali się w miastach, a nie kibucnicy. Kolejne wpólne doświadczenie to niemożność oderwania się od wspomnień o zostawionej Polsce i często tęsknota. Oczywiście każdy los jest inny, każda historia odmienna. I takich indywidualnych opowieści znajdziemy w książce Karoliny Przewrockiej-Aderet bardzo dużo. Co rozdział to inna historia. Czasem rozdzierająca serce, jak historia nieżyjącego już Barucha-Borysa Dorfmana, którego życie złamał pogrom kielecki, czasem niezwykła, nadająca się na film, pełna entuzjazmu i energii. Najczęściej autorka pisze o ludziach zupełnie nieznanych, ale bywa też inaczej - bohaterem jednego z reportaży jest pisarz Etgar Keret i jego matka, a kolejnego Michał Sobelman, też pisarz i znakomity tłumacz.

Bardzo ciekawa książka, warto po nią sięgnąć.

Inga Iwasiów "Bambino"

Po lekturze "Kronik oporu i miłości" byłam pewna, że do książek Ingi Iwasiów jeszcze wrócę, żeby nadrobić zaległości, bo wcześniej wprawdzie doskonale wiedziałam o jej istnieniu, ale jakoś nie czytałam. Słowa dotrzymałam, właśnie skończyłam "Bambino" (Wielka Litera 2015), powieść przez niektórych recenzentów uważaną za najlepszą w dorobku pisarki. Słyszałam o niej, kiedy wyszła, ale chyba niezbyt dokładnie wsłuchiwałam się w te głosy, bo wyobrażałam sobie, że jest to książka z cyklu słodkich, nostalgicznych i fajnych wspomnień o czasach PRL-u. W jakim błędzie byłam! Jej akcja wprawdzie rzeczywiście zaczyna się w latach tuż powojennych, retrospekcje sięgają jeszcze trochę bardziej w głąb, a kończy w roku 1981, ale w żadnym razie nie można nazwać jej słodką, fajną czy nostalgiczną. Przeciwnie, pokazuje całą komplikację polskich losów, całą ich złożoność i zapętlenie.

Śmiało można powiedzieć, że powieść ma dwóch bohaterów. Jednym, ale w czterech osobach, są trzy kobiety - Marysia, Ula i Anna - i mężczyzna, Janek. Drugim bohaterem jest miasto - Szczecin, z którym od urodzenia związana jest autorka. 

Zacznijmy od miasta. Szczecina właściwie nie znam - byłam tam raz w czasach głębokiej młodości na jednodniowej wycieczce z pobliskiego Świnoujścia, gdzie razem z rodzicami spędzałam wakacje, i śmiało mogę powiedzieć, że nic nie pamiętam. No może niewiele. Ale nie trzeba w Szczecinie być, aby wiedzieć, że to miejsce szczególne - znalazło się w w granicach powojennej Polski za sprawą wielkiej polityki w ramach wielkich przetasowań, rzucone na otarcie łez razem z innymi Ziemiami Odzyskanymi za utracone Kresy. Inaczej niż Wielkopolska, Górny i Dolny Śląsk Szczecin właściwie nigdy do Polski nie należał, tylko przez krótki czas był naszym lennem. Ot i cała polskość tych terenów. Po wojnie zniszczony, z wiadomych powodów ogołocony z rdzennych mieszkańców, powstawał właściwie na nowo. Szukali tam swojego miejsca repatrianci z Kresów i wszyscy ci, którzy z rozmaitych powodów próbowali zapomnieć, oderwać się od przeszłości, zniknąć, stworzyć swoje życie na nowo. Zostali nieliczni Niemcy. Mieszanka języków, kultur, obyczajów. Taka była historia całych Ziem Odzyskanych, polskiego Dzikiego Zachodu. 

I właśnie takimi przybyszami są bohaterowie powieści Ingi Iwasiów, ci pierwszoplanowi, których wymieniłam, i ci drugoplanowi czy epizodyczni. Wszyscy charakterystyczni, wszyscy mocno zarysowani. Głębokie, skomplikowane, niejednoznaczne portrety ludzi, ich pokręcone losy to bardzo mocna strona powieści. Wszyscy są skądś, tylko Ula jest stąd, ale zostając tu, musiała stworzyć siebie na nowo, zapomnieć o swojej niemieckiej przeszłości, wybrać polskość. Bo Ula to właściwie Ulrike. Dlaczego została? Bo razem z matką nie miały dokąd uciekać, nie miały w Niemczech, jak wspominała, żadnego adresu, czytaj - żadnej rodziny. Spośród wszystkich bohaterów powieści ma największą umiejętność przystosowywania się, godzenia się z losem. Chyba bardziej przywiązana do miejsca niż do ludzi, nigdy nie zdecyduje się wyjechać, nawet pod koniec lat sześćdziesiątych czy w siedemdziesiątych, kiedy możliwe jest już łączenie rodzin. Woli zostać, jej rodzina to przyjaciółki, Anna i Marysia, odnalezieni po latach ojciec i bracia są właściwie obcy. Tak jak język niemiecki, którego może uczyć jak obcego, ale mówi i myśli po polsku. Marysia, najmłodsza z nich wszystkich, jest z Kresów, z Sambora. Do Szczecina przyjechała ze wsi, w której osiedlili się jej rodzice razem z młodszym rodzeństwem po przesiedleniu. Anna przyjechała z Gorlic, a Janek z Wielkopolski. Chociaż jakoś zlepią się ze sobą, to w chwili kryzysu po wielu latach te różnice i resentymenty wypłyną na wierzch. Będą źródłem wyzwisk, pogardy, nienawiści. Będą się ranić słowami Ruska, bękart, nieuk ze wsi, ubecka świnia, niemra (pisownia małą literą celowa, tak jest w książce), wsiok, Żydówa, Cygan, Ukrainiec, warszawiak, poznaniak i wieloma innymi. Nagle ważne staną się ich korzenie, ich przeszłość, którą tak starannie starali się zatrzeć.

Każde z nich ma w swoim bagażu traumatyczne przeżycia, każde ukrywa jakąś bolesną tajemnicę, na losach wszystkich swoje piętno odcisnęła wojna. Ich życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie Historia. Samotni, naznaczeni, obarczeni smutnymi wspomnieniami wybierają Szczecin, aby zacząć wszystko na nowo. Będą mozolnie się kształcić, pracować, marzyć o zwyczajnym życiu. Mężu, dzieciach, własnym mieszkaniu. Czymś, co nazywamy małą stabilizacją. Tylko Ula jest inna. Niechętnie wracają w swoje rodzinne strony. Żyją już inaczej, są z miasta, co stanowi dla rodziny ze wsi powód do dumy, ale ta rodzina bez przerwy domaga się pieniędzy. Wszystkim się wydaje, że w mieście zrobili kariery. A oni mają niewiele, a tak bardzo chcą żyć, cieszyć się nowym ciuchem, dancingiem w lokalu, wakacjami nad morzem. Pragną lepszej przyszłości dla swoich dzieci, dlatego posyłają je na lekcje muzyki. 

Powojenna historia przechodzi gdzieś bokiem, nie jest przedmiotem jakiejś szczególnej refleksji, emocji bohaterów powieści. Czy dlatego, że naznaczeni wojną mają jej już serdecznie dość i chcą po prostu spokoju? Owszem, najczęściej zapisują się do partii, bo wszyscy tak robią, to coś oczywistego, niemal jak oddychanie, ale nie poświęcają swojej partyjnej przynależności wielu myśli. Słabym echem odbija się śmierć Stalina, rok siedemdziesiąty czy nawet osiemdziesiąty. Tylko Marzec jest ważny, odciśnie swoje piętno. Trafi Ulę rykoszetem, zmieni jej życie, będzie wyrzutem sumienia Janka. Czy bohaterowie znajdą wymarzone szczęście? Cóż, nie jest to optymistyczna historia. Drobne chwile radości, mitręga codzienności, zawiedzione uczucia i nadzieje, utracone szanse, samotność, przeszłość, która na zawsze ciąży. Prawdziwym źródłem mocy w powieści wcale nie jest rodzina ani miłość. Obie niekoniecznie są trwałe i szczęśliwe, odbiegają od marzeń, przynoszą zawód i cierpienie. Siłę daje przyjaźń między kobietami. Chociaż w chwili wielkiego nieszczęścia, wielkiej samotności i ona zawodzi. Tak bywa, nie można pomóc komuś, kto pomocy nie chce.

Na koniec muszę wspomnieć o języku, bo to on sprawia, że "Bambino" nie jest zwyczajną opowieścią. Siła tej książki bierze się także z niego. To język kolokwialny, mówiony i myślany, szorstki, chropawy, niepiękny, a nie wygładzony, literacki. No i bardzo zindywidualizowany. Początkowo trzeba się przestawić, przyzwyczaić, ale potem zanurzamy się w nim i płyniemy, śledząc smutne losy Marysi, Uli, Anny i Janka. 

Kto nie czytał, powinien. 

Mariusz Szczygieł "Kaprysik"

Ten wpis napisałam grubo ponad rok temu. Wtedy zaczęłam go tak: Szukałam czegoś niezobowiązującego, bo wiedziałam, że czasu na czytanie mieć będę w tym tygodniu niewiele. Dziś mógłby zaczynać się tak: Szukałam czegoś niezobowiązującego, żeby nie zwariować, żeby zapomnieć o koronawirusie. Opowiadań albo zbioru reportaży. Zanurkowałam w głębiny czytnika i wydobyłam "Kaprysik. Damskie historie" Mariusza Szczygła (Agora 2017), osiem, a właściwie siedem tekstów, których bohaterkami są kobiety. Kiedyś ukazywały się w Wysokich Obcasach, potem chyba raz już zostały wydane w książkowej wersji. Ta, którą przeczytałam, jest rozszerzona o wstęp i opowieść o Idzie Kamińskiej. Reportaże miały mi starczyć na parę dni, tymczasem połknęłam je w kilka godzin. Już dawno żadna książka nie sprawiła mi takiej niezobowiązującej przyjemności i nie wprawiła w tak dobry humor. Chociaż przecież są tu także teksty zmuszające do zadumy i wcale niewesołe. 

Jeden to historia wspomnianej już aktorki, Idy Kamińskiej, która za rolę w czeskim filmie "Sklep przy głównej ulicy" została nominowana do Oskara i kiedy zjawiła się w Stanach, traktowano ją jak gwiazdę. Potem jednak po Marcu 68 roku zdecydowała się na emigrację, co trudno oczywiście uznać za jej wybór. Jak wielu innych wcale nie miała ochoty burzyć swojego dotychczasowego życia. A jej los w Ameryce niestety nie ułożył się tak, jak to sobie wyobrażała. Niewesoła jest też historia dwóch przyjaciółek, których przyjaźń realizowała się w listach, jakie pisały do siebie co tydzień. I to właśnie ich wybór stanowi treść reportażu. Dojmujące są ich doświadczenia życiowe, a jeszcze bardziej poczucie upływu czasu i świadomość starzenia się. Obie przyjaciółki są różne i różnie odnajdują się w trudnych sytuacjach.
Poza tym znajdziemy tu zdumiewającą historię kobiety, która całe swoje życie w sposób bezosobowy i obiektywny zapisywała w zeszytach. Nie prowadziła jednak dziennika - notowała posiłki, spotkania przypadkowe i umówione, prezenty dane i otrzymane, wizyty w kinie, teatrze, rozegrane partie brydża i inne codzienne zdarzenia. Robiła to w tajemnicy. Po co? Nie wiadomo. Jest też opowieść o kobiecie, która czasem co rok, czasem co kilka, jeździ do tego samego fotografa na sesję fotograficzną, którą sama aranżuje. Przywozi siatki ciuchów i rekwizytów. Fascynująca jest historia kartki, jaką Mariusz Szczygieł znajduje w warszawskiej kawiarni, a na niej imiona, nazwiska, daty urodzenia i adresy kilkunastu kobiet. Kartkę nadgryzł ząb czasu. Żeby było ciekawiej, jest też na niej nazwisko znajomej autora, znakomitej reporterki Hanny Krall. Kto i po co sporządził tę listę? Aby się dowiedzieć, Szczygieł prowadzi własne śledztwo. Kolejny reportaż to opowieść o rektorze krakowskiej AGH, który w gmachu uczelni na jednym z korytarzy ustawił ławkę, na której siedzi ... jego żona uwieczniona przez rzeźbiarza w takiej pozie, w jakiej ją pierwszy raz zobaczył. Jest wreszcie wywiad przeprowadzony wspólnie z Dariuszem Zaborkiem z Izabellą Dziewiątkowską-Skrybant, nieżyjącą już wokalistką nieśmiertelnego Tercetu Egzotycznego.
Czyta się to wszystko znakomicie. Mariusz Szczygieł ma dar wyszukiwania pozornie zwyczajnych bohaterek, które kryją jakieś tajemnice i jakieś niepowszedniości. Jakie? Trudno to wyjaśnić, bo najczęściej bohaterki wymykają się reporterowi i swojemu otoczeniu, one same nie dostrzegają w tym, co robią, niczego niezwykłego. Ich historie opowiedziane przez Mariusza Szczygła, być może dzięki formie podkręcone, podrasowane, sprawiają, że życie nabiera kolorów, nie wydaje się tak zwyczajne i nużące. Przecież każdy może skrywać jakąś tajemnicę, każdy może mieć w sobie to coś, czego nie dostrzegają inni. Każdy jest zdolny do refleksji o życiu. Twój sąsiad, twoja koleżanka z pracy, ta pani w szarym płaszczu i ten młody chłopak niewyróżniający się z tłumu. I ty.
Na poprawienie humoru, ku refleksji polecam "Kaprysik" Mariusza Szczygła. Niewielka rzecz, a jak cieszy! Na czas koronawirusa jak znalazł!
PS. Ponad rok temu zakończyłam tę notkę tak: Skończyłam, nadal mam przed sobą kilka bardzo zajętych dni, a jednak bez słowa pisanego się nie da. Co robić? Poszłam za ciosem, sięgnęłam po najnowszą książkę autora - "Nie ma". Ale to już chyba nie będą takie lekkie historie.
I nie były, za to książka okazała się znakomita. Potem Mariusz Szczygieł dostał za nią Nike. Niestety z braku czasu nigdy o niej nie napisałam.

"Sala samobópjców. Hejter"

Sezon filmowy w pełni. Nie zwlekając, wybrałam się na nowy obraz Jana Komasy "Sala samobójców. Hejter". Wyszłam z kina bardzo zgnębiona. Z każdą minutą to, co oglądałam, przerażało mnie coraz bardziej. A jednocześnie trudno oderwać oczy od ekranu. Opowiadane zdarzenia śledzi się z zapartym tchem. No i znowu znakomite aktorstwo. Maciej Musiałowski, którego wcześniej nie znałam, słyszałam tylko jego nazwisko, tworzy rolę równie wyrazistą, przykuwającą uwagę i świetną jak Bartosz Bielenia w poprzednim filmie Komasy, "Bożym Ciele". Warto wybrać się  na "Hejtera", jak najmniej o nim wiedząc.Wprawdzie widziałam trailer, ale po pierwsze zrobiłam to niezbyt dokładnie, a może to kwestia zawodnej pamięci, a po drugie nakręcony jest tak, że kieruje uwagę widza na zupełnie inne tropy. A ponieważ dodatkowo nie zadałam sobie trudu, aby przeczytać notkę dystrybutora, co często mi się zdarza, jeśli bez względu na wszystko chcę film obejrzeć, byłam bardzo zaskoczona. Dlatego, czytelniku tej notki, jeśli nie byłeś w kinie, może lepiej przerwij lekturę w tym momencie. Niech ci teraz wystarczy, że film jest znakomity, bardzo ważny i trzeba obejrzeć go koniecznie. I jeszcze jedno - nie musisz znać "Sali samobójców", do której nawiązuje tytuł. "Hejter" to tylko luźne nawiązanie. Ja nie znam.

 
Filmowy Tomek Giemza, nazywany Tomalą, to postać kameleon. Jest człowiekiem do wynajęcia, bez poglądów, ale jeśli trzeba, natychmiast się dostosuje. Z jednej strony przeraża, odpycha, z drugiej w jednej chwili potrafi wzruszyć i sprawić, że pochylamy się nad jego losem. Twarz pana nikt nagle pokrywa się pokerową maską, grymasem nienawiści, zaciętości, determinacji, bezwzględności, aby dosłownie w następnej chwili przybrać wyraz cierpienia, nieszczęścia, wzruszenia, zakłopotania, szczerości, niewinności. Łzy płyną mu z oczu na zawołanie. Są momenty, kiedy łatwo się na tę jego niewinną, cierpiącą minę nabrać. Tak działa na widza i na bohaterów filmu. Sama łapałam się na tym, że byłam gotowa uwierzyć, iż ten plagiat to jakieś nieporozumienie - jest niewinny, nic złego nie zrobił. Brak cudzysłowu to tylko zwyczajne przeoczenie. Kiedy jest szczery? I czy w ogóle? 


Wydaje się, że szczere i wzruszające jest jego uczucie do Gabi. Czy odrzucenie - a właściwie protekcjonalne lekceważenie i ukrywana starannie pogarda, którą zdemaskował, bo Gabi nie daje mu kosza w sensie dosłownym,  a on prosi ją tylko o dodanie do znajomych, na więcej na razie nie ma odwagi - stało się prapoczątkiem jego demonicznej drogi? Czy też zło tkwi w nim? A może chodzi o zdradę? Przecież opowiedziała rodzicom o tym, że popełnił plagiat i wyleciał ze studiów, co on starannie przed nimi ukrywał. Zgoda, jego postawa trudna jest do obrony, świadomie brnie w kłamstwa. Czym innym jest przemilczenie plagiatu, mogę zrozumieć wstyd, a czym innym kłamstwa o godzeniu studiów i pracy. Ale problem polega na tym, że samej Gabi daleko do świętości. W czym jest lepsza od niego? Też gra, też udaje. Ćpa, imprezuje, nie studiuje. Też chce więcej. Obraca się w środowisku, w którym norma to nauka na zagranicznych uczelniach. Nie wystarczą jej studia w Polsce. Różnica jest jednak zasadnicza. Za nią stoją pieniądze jej zamożnych rodziców i cały background, jaki dostała w prezencie od losu, który sprawił, że przyszła na świat w takiej właśnie rodzinie. Tomala musi liczyć tylko na siebie. Jak mówią Krasuccy trochę z pogardą, trochę z litością - z takiej wiochy, z takiej rodziny. Czy ich gest - wypłacane z własnej kieszeni regularne stypendium na naukę - wynika z dobrego serca? Czy robią to, bo tak wypada? Wypada dzielić się z innymi, skoro się tyle ma? Czy może kryje się za tym jakiś wyrzut sumienia? Jest w filmie scena, która może umknąć. Sadowska, bezwzględna, cyniczna szefowa Tomali, pyta go w pewnym momencie, dlaczego jego matka została pochowana w Holandii i dlaczego Krasuccy dają mu pieniądze. Na te pytania nie pada odpowiedź, wątek nie zostaje pociągnięty dalej, pewnie celowo, ale wątpliwości zostają zasiane. Czy kryje się za tym jakaś tajemnica?


Twórcy filmu walą równo. Nie ma tu postaci jednoznacznie pozytywnych. Krasuccy to nadęte, snobistyczne bufony gardzące ludźmi z innego, czytaj gorszego, środowiska, z prowincji. Słowa o siłach ciemności, które zagrażają Europie, słowa litości i współczucia skierowane w kierunku uchodźców, pewnie szczere, brzmią sztucznie, górnolotnie, potwornie patetycznie. Mowa trawa, za którą nic się nie kryje poza pustymi gestami. Podobnie jest z całym środowiskiem, jakie reprezentują. Z sercem przepełnionym litością piją w swoim pięknym mieszkaniu przysłowiową sojową latte. Czy jestem od nich lepsza? Może trochę. Nie mam tylu pieniędzy, takiego mieszkania, takich znajomych, mam za to lewicowe, albo progresywne, poglądy, więc staram się nie pielęgnować w sobie pogardy. Zrozumieć przyczyny, dla których ktoś myśli inaczej niż ja i dokonuje innych politycznych wyborów. Na ile jednak jest to szczere, a na ile przemawia przeze mnie swoista lewicowa, progresywna poprawność polityczna? I przecież niejednokrotnie przy okazji pisania o różnych lekturach i filmach dawałam na tych łamach wyraz swoim wątpliwościom i dylematom - ja też litując się nad losem wykluczonych, cierpiących, uciekających, biednych, żyję sobie całkiem wygodnie. I nie jest to żadna ironia, naprawdę mnie porusza mnie ich los. 

Wracam do pytania, które postawiłam jakiś czas temu. Na ile zachowanie Tomali jest skutkiem zawiedzionych uczuć, zdrady, chęci zdobycia pieniędzy, dorównania Krasuckim tego świata, a na ile zło tkwi w nim? Na ile od początku więcej w nim złego niż dobrego? Cynizmu, bezwzględności, umiejętności przystosowania się, pochlebiania, komu trzeba, zdolności do chodzenia na skróty? Kiedy oglądałam "Hejtera", cały czas zadawałam sobie pytanie - kogo przypomina mi Tomala? Ja już go przecież gdzieś widziałam. Tak, to przecież współczesne wcielenie Lutka Danielaka z "Wodzireja" Feliksa Falka. Tylko czasy są inne, możliwości i apetyty większe. Danielak był tylko zwyczajną szują, która dla kariery była gotowa zrobić bardzo dużo, nawet wyrolować przyjaciela, bohater "Hejtera" jest jeszcze bardziej bezwzględny, cyniczny i niebezpieczny. I ma do dyspozycji nieograniczone środki oddziaływania. I to jest przerażające.


  • Rozpisałam się, kończę, a przecież nie wspomniałam zupełnie o kolejnym ważnym temacie filmu Komasy - manipulacji i hejcie. To wszystko tam też przecież jest. 

"Nędznicy" (film)

Do kin weszli właśnie "Nędznicy" Ladja Ly - ostatni obraz z piątki nominowanej do Oscara w kategorii najlepszy film zagraniczny. To nie jest adaptacja powieści Victora Hugo, chociaż tytuł świadomie do niej nawiązuje, bo akcja toczy się w tym samym miejscu - w dzielnicy Montfermeil, która dziś jest zaniedbanym blokowiskiem i gettem, gdzie mieszkają głównie kolorowi, a i za czasów Hugo nie było lepiej. Wybrać się na ten film w weekend to z pewnością masochizm, no ale nie bardzo miałam wyjście, a zobaczyć musiałam i chciałam. Od razu wyłożę kawę na ławę - "Nędznicy" to pozycja obowiązkowa dla wszystkich miłośników kina, którzy nie oczekują, że film ma być tylko rozrywką. Aby zachęcić, napiszę, że ogląda się z zapartym tchem. Sama nie wiem, kiedy minęły dwie godziny. 


Pierwszoplanowymi bohaterami filmu wcale nie są mieszkańcy blokowiska, ale trzej policjanci z pobliskiego komisariatu, którzy patrolują dzielnicę. Już tu widać mistrzostwo reżysera - każdy z nich jest inny, za każdym stoją jakieś racje. Nie ma postaci czarno-białych. Bo nawet jeśli dowódca to niesympatyczny, chamski rasista, nadużywający swojej pozycji i przekraczający uprawnienia w myśl przekonania, że każdy kolorowy jest podejrzany, to w miarę oglądania zaczynamy zastanawiać się, dlaczego taki jest. Może ma paskudny charakter, ale całkiem prawdopodobne, że stał się taki, wykonując latami swoje obowiązki. To wyczerpująca, stresująca praca - policjanci są narażeni na niebezpieczeństwo, prowokowani, zaczepiani, muszą szybko podejmować decyzje, rozwiązywać lokalne konflikty, a jest ich po prostu za mało - trzech na całe blokowisko. Najbardziej krystaliczną postacią wydaje się ten trzeci, który właśnie dołączył do patrolu, bo przeniósł się do Paryża z prowincji. Film jest opowieścią o dwóch pierwszych dniach jego pracy w nowym komisariacie. Nie godzi się na przekraczanie przepisów, nie akceptuje metod swojego dowódcy, jest najbardziej sprawczy, umie negocjować, w czym na pewno pomaga mu szacunek, z jakim stara się traktować wszystkich. Kiedy jednak oglądamy to, co dzieje się w ciągu tych dwóch dni, nie możemy uniknąć pytania - jak długo pozostanie takim idealistą? Jak długo będzie ważył racje? Na jak długo wystarczy mu cierpliwości? Kiedy dopadnie go zniechęcenie, wypalenie i świadomość, że ta praca ma tylko doraźny sens, niczego nie załatwia i niczego nie naprawia? Jest jeszcze coś, co pokazuje dwuznaczność sytuacji. Kto dał mu prawo moralizowania, stawiania się ponad kolegami? Co wie o tej pracy? Już pierwszy dzień, który nazywa najgorszym dniem swojego życia, pokazał, jak łatwo sytuacja może wymknąć się spod kontroli. Kolejny okaże się jeszcze gorszy. I chociaż moja sympatia jest zdecydowanie po jego stronie, a dowódca patrolu budzi moją niechęć, to jednak trudno nie dostrzec tych wątpliwości. Jest jeszcze jeden członek tego zespołu - czarnoskóry, sam wychował się w tej dzielnicy. Też przemęczony, wypalony, zrezygnowany. To on stanie się zapalnikiem zdarzeń, które wymkną się spod kontroli.


Równie niejednoznacznie pokazani są mieszkańcy blokowiska. Żyją w obskurnym otoczeniu - zdewastowane bloki, popisane klatki schodowe, śmieci walające się po ulicach, wśród nich jakieś stare fotele i kanapy. Wiemy, że nie mają perspektyw, że są poniżani i odarci z godności. Ale dostrzegamy też podziały - grupy, które się wzajemnie zwalczają. Brodaci imamowie, którzy zabiegają o najmłodszych pozostawionych samym sobie, Romowie i najliczniejsza z nich, czarni mieszkańcy. Gniew i agresja aż kipią. Najgroźniejsze są nastolatki, którymi nikt się nie interesuje. W każdej chwili mogą stać się zarzewiem buntu skierowanego nie tylko przeciwko bogatym białym, ale także przeciwko swoim, którzy jakoś próbują żyć w tym świecie. Miotamy się od zrozumienia ich trudnej, beznadziejnej sytuacji, przez sympatię i żal do strachu, przerażenia, potępienia. Symbolem tych młodych jest czarnoskóry Issa. To jego bezmyślny wybryk doprowadza do eskalacji zdarzeń, które ostatecznie zupełnie wymkną się spod kontroli i mogą doprowadzić do tragedii. Najpierw widzimy w nim drobnego złodziejaszka, potem skrzywdzone dziecko, którego nam żal, nad którego losem gotowi jesteśmy zapłakać i pochylić się, jak robi ten nowy z policyjnego patrolu. A na końcu poniżony Issa staje się groźnym mścicielem.

Najgorsze jest to, że taki ślepy gniew do niczego nie prowadzi. Ktoś przypomina tym młodym wydarzenia z roku 2005, kiedy ich rówieśnicy palili samochody i bili się z policją. Czy w wyniku tamtych niepokojów coś się zmieniło na lepsze? Teraz będzie tak samo. Potrzeba dobrego ogrodnika, a takiego nie widać. To nawiązanie do cytatu z filmu i z powieści: Nie ma złych roślin ani złych ludzi. Są tylko źli ogrodnicy. Cóż, kiedy oglądam podobne filmy, kiedy czytam takie książki jak choćby "Wykluczonych" Artura Domosławskiego, kiedy słucham i czytam o społecznych nierównościach, o gettach, do których spychamy tych, których wolimy nie dostrzegać, żeby nie psuli nam naszego dobrego samopoczucia i wygodnego życia, naprawdę boję się, że jeśli nie pojawi się  przywołany w cytacie dobry ogrodnik, to kiedyś zaleją nas swoim gniewem, agresją i frustracją. Wystarczy iskra. Jak w "Nędznikach". Przesadzam? Ladj Ly wywodzi się z tej dzielnicy. Jak mówi, nie ma w filmie niczego, czego sam by nie doświadczył. Ten obraz, przypominający miejscami dokument, powstał na bazie jego doświadczeń. A tak się pięknie zaczyna - od zwycięstwa francuskiej drużyny w mundialu. W tej jednej chwili wszyscy byli razem - jednoczyła ich piłka i duma z osiągnięć narodowej drużyny. Ale taki cud możliwy jest tylko przez krótką chwilę. Potem każdy wraca do swojego świata. Znakomity film. Koniecznie trzeba obejrzeć.

PS. Na koniec chcę odnieść się jeszcze raz do Oscarów i całego zamieszania wokół "Parasite". Nie raz na moim blogu i na jego facebookowej  stronie dawałam wyraz swojemu zdziwieniu z powodu zachwytów nad tym koreańskim filmem. Po obejrzeniu "Nędzników" tym bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że to tylko zabawa, gra konwencjami i pusta wydmuszka, która nic nie mówi o problemach społecznych. Sięga po nie tylko po to, aby bawić się formą.

Popularne posty