"Nigdy, rzadko, czasami, zawsze"

Wybrałam się do kina po raz kolejny. Na film, o którym słyszałam, że warto. "Nigdy, rzadko, czasami, zawsze" - nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem na Berlinale, dostał też kilka nagród na innych festiwalach. To historia siedemnastoletniej Autumn mieszkającej w niewielkiej miejscowości w Pensylwanii. Dziewczyna zachodzi w ciążę i decyduje się na aborcję, ale ponieważ nie chce powiedzieć o swoich problemach matce, będzie musiała samotnie przebyć drogę najeżoną przeszkodami. Bo wprawdzie w Pensylwanii ciążę może usunąć, ale ponieważ jest niepełnoletnia, potrzebuje zgody jednego z rodziców. Kółko się zamyka. Bezradna, samotna, zdana na siebie dostaje nieoczekiwane wsparcie od kuzynki i razem z nią wyrusza do Nowego Jorku, gdzie będzie mogła usunąć ciążę bez zgody rodziców. 

To kolejny bardzo ciekawy i bardzo dobry film, jaki po otwarciu kin widziałam. Nie jest to rzecz lekka, łatwa i przyjemna. Przeciwnie - przygnębiająca i bardzo smutna. Kto, mimo pandemicznej i politycznie niewesołej rzeczywistości, nie stroni od kina podejmującego trudne problemy, niech koniecznie obejrzy.

Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, ten film nie wpisuje się w dyskusję na temat prawa kobiety do decydowania o tym, czy dziecko urodzić. Dlaczego, skoro opowiada o staraniach bohaterki, aby ciążę usunąć? Bo nie o wątpliwości, wahania i moralne wątpliwości tu chodzi. Autumn od początku ma pewność, że nie chce urodzić dziecka. Mówi lekarce, że nie jest gotowa na bycie matką. I trudno się dziwić. Nie tylko dlatego, że ma dopiero siedemnaście lat. Prawdopodobnie nie mogłaby liczyć na niczyje wsparcie. Na pewno nie ojca dziecka, o którym w ogóle nie wspomina. Widz nie dowie się, kim jest, może się tylko domyślać. Z jakichś powodów Autumn nie ufa też rodzicom. Kiedy kilka razy mamy okazję śledzić sceny z życia rodzinnego, przestajemy się dziwić. Zdominowana przez męża matka, zajęta młodszymi dziećmi, i wyjątkowo niesympatyczny, żeby nie powiedzieć - chamowaty, dziwnie się zachowujący ojciec, który traktuje córkę z góry, nie próbuje jej zrozumieć, niecierpliwi go jej przygnębienie. Dlatego trudno się dziwić, że Autumn nie chce o swojej sytuacji opowiedzieć w domu. 

Jest jeszcze drugi powód, który sprawia, że moim zdaniem nie aborcja jest głównym tematem tego filmu. Kiedy bohaterka w końcu ciążę usunie, poczuje ulgę. Jej dramat nie na tym polega, że nie wie, co zrobić, że cierpi, bo okoliczności zmuszają ją do podjęcia takiej decyzji, że ma wyrzuty sumienia, że ktoś ją namawia, aby urodziła albo wręcz do tego zmusza. 

O czym w takim razie jest ten film? Jak go odbieram? Dla mnie ważne są tu  trzy inne tematy. Jeden to przerażająca samotność Autumn, która nie potrafi zwierzyć się ze swoich problemów ani rodzicom, ani żadnej koleżance. Najprawdopodobniej w szkole jest outsiderką, być może obiektem kpin. Jeśli to prawda, nie dowiemy się dlaczego. Dopiero kuzynka wyciąga do niej rękę. Nadal jednak obie zdane są same na siebie. Nie wiem, czy Autumn poradziłaby sobie bez jej pomocy i wsparcia. Droga, jaką wspólnie przejdą, zbuduje między nimi prawdziwe siostrzeństwo. Nie przepadam za tym słowem, ale nie znajduję lepszego na nazwanie więzi, jaka się między nimi wytworzyła. Jest taka symboliczna, piękna, a jednocześnie bolesna i dojmująca scena, która świetnie pokazuje siłę relacji, jaka się między dziewczynami stworzyła.

No i jest jeszcze drugi temat, jaki porusza ten film. To opowieść o ludziach gorzej urodzonych. Bo Autumn pochodzi z takiej rodziny i z takiego miejsca, czytaj z prowincji. Swoją gorszość, brak obycia i brak pieniędzy odczuje w czasie podróży na każdym kroku. Nie ma w tym filmie zbędnego gadania i zbędnego moralizatorstwa - kilka rekwizytów, scen określa sytuację obu dziewczyn. Wystarczy spojrzeć na walizkę, z jaką wyruszają w podróż, wystarczy popatrzeć na ich bezradność w nowojorskim metrze, aby wiedzieć, skąd są. Wystarczy popatrzeć, jaka przepaść dzieli je od chłopaka, którego poznają w autobusie. On w Nowym Jorku porusza się jak ryba w wodzie. Wielkie miasto, dobre miejsca to dla niego naturalne środowisko. Na jedzenie bez wahania wyda kwotę, jaka dla nich stanowi o ich być albo nie być. To zderzenie pewnego siebie chłopaka i dziewczyn niewiedzących, jak poruszać się w tym świecie, mówi wszystko. Gdyby Autumn pochodziła z zamożnej rodziny, jej droga do usunięcia ciąży byłaby o wiele prostsza.

I wreszcie temat trzeci - trochę w tle, a jednak stale obecny. To molestowanie i seksistowskie traktowanie kobiet. Być może właśnie dlatego Autumn zaszła w niechcianą ciążę - bo została do seksu zmuszona. Nawet jeśli nie było tak tym razem, to na pewno zdarzyło się wcześniej. O tym wszystkim dziewczyny milczą, na to wszystko się godzą. Dlaczego? Pewnie dlatego, że nie mają odwagi się przeciwstawić, bo znajdują się w relacji podległości wobec mężczyzn, którzy je wykorzystują, bo takie wzorce wynoszą z domu, bo nie wiedzą, że można powiedzieć NIE.

Ten przejmujący, świetnie zagrany film znakomicie oddaje beznadziejną sytuację, w jakiej znalazły się obie dziewczyny. Widz współodczuwa z nimi - czuje ich dramat, ich bezradność, ich coraz większe fizyczne zmęczenie. Skromne, świetne, ważne kino.

Michel Laub "Dziennik upadku"

Krótką powieść "Dziennik upadku" brazylijskiego pisarza Michela

Lauba (Pauza 2020; przełożył Wojciech Charchalis) postanowiłam przeczytać, bo splotły się dwa powody. Jeden to entuzjastyczne recenzje ludzi robiących w literaturze, którym ufam, co nie znaczy, że potem zawsze się z nimi zgadzam. Drugi to niewielkie i stosunkowo nowe wydawnictwo Pauza, którego ofertę bacznie śledzę. To dzięki niemu ukazały się w Polsce książki Edouarda Louisa "Koniec z Eddym" i "Historia przemocy", a w tym roku wyjdzie kolejna, "Kto zabił mojego ojca". 

"Dziennik upadku" to pozycja niewielkich rozmiarów, niby prosta, pisana oszczędnym, czasem chropawym językiem, ale zmuszająca do myślenia. Na początku może zaskakiwać. Dlaczego? Bo prezentowana jest jako powieść, a ja mam wątpliwości, czy rzeczywiście można ją tak zaklasyfikować. Nie o to chodzi, że oprócz partii narracyjnych mieści w sobie fragmenty dziennika, wspomnień ojca narratora i zeszytów o dziwnej treści zapisywanych przez kilka ostatnich lat życia przez seniora rodu, dziadka. Takie zabiegi w powieściach przecież nie zaskakują. Ale moim zdaniem "Dziennikowi upadku" bliżej do eseju, bo oprócz historii rodziny skupionej głównie na mężczyznach - dziadku, ojcu, wnuku - czytelnik dostaje refleksje, rozważania i pytania stawiane przez narratora. I one tu są najważniejsze. I to właśnie one sprawiają, że czytać trzeba uważnie, cały czas towarzysząc bohaterowi tej opowieści. W tym kontekście podczas lektury zastanawiałam się, czy Michel Laub opowiada swoją historię, czy też może wszystko jest fikcją literacką. Pisząc te słowa, nadal nie wiem. Wprawdzie Pauza zamieszcza informację o pisarzu, a w  sieci znalazłam jego krótki biogram w angielskiej Wikipedii, ale na dwoje z nich babka wróżyła. Pewne tropy mogą wskazywać na to, że jest to historia bardzo osobista, ale czy rzeczywiście jeden do jednego? Być może odpowiedź znalazłabym w jedynym (chyba) przeprowadzonym w Polsce wywiadzie z autorem, który znajduje się w książce Michała Nogasia "Z niejednej półki", ale jej (jeszcze?) nie mam. Czy to wszystko jednak ma jakiekolwiek znaczenie dla recepcji "Dziennika upadku"? Oczywiście nie. Powieść, esej czy pomieszanie gatunków, czy autor opowiada o swoim życiu, czy wychodząc od własnych doświadczeń wymyślił tę historię, nie ma przecież znaczenia. 

A teraz do rzeczy, bo przecież to jest w tej książce najciekawsze. Jak już wspominałam, narrator opowiada historię swoją, łącząc ją z historią dziadka - Żyda, który przeżył Auschwitz i po wojnie przybył do Brazylii, aby tu rozpocząć życie na nowo - i z historią swojego ojca, który w wieku czternastu lat musiał wziąć odpowiedzialność za matkę i za siebie. To, co przeżył dziadek, naznaczyło syna i wnuka, chociaż ten ostatni bardzo się przed tym bronił. Jako nastolatek wykrzyczał ojcu, że nie obchodzi go to, co spotkało dziadka, więcej, że nie obchodzi go to całe Auschwitz. Oczywiście zrobił to znacznie dosadniej. Przeżycia seniora rodu miały wpływ na relacje między nimi, na ich życiowe wybory, błędy, upadki i doświadczenia.  Czy mamy tu wobec tego opowieść o drugim i trzecim pokoleniu Holokaustu, które dziedziczy traumę, o czym pisał w swojej książce "Oskarżam Auschwitz" Mikołaj Grynberg? I tak, i nie. Na pewno dziedziczy traumę ojciec, czego świadectwo daje w swoich wspomnieniach, które mogłyby mieć tytuł Jak naprawdę było. Dlatego swojego syna wysyła do żydowskiej szkoły, chcąc chronić go przed antysemityzmem. Ale już narrator przed takim postawieniem sprawy bardzo się broni. Nie tylko wtedy, kiedy jako nieświadomy nastolatek krzyczy, że nic go dziadkowe i żydowskie cierpienie nie obchodzi, ale także jako dorosły, świadomy człowiek, który zadaje pytania. I te pytania, i snute wokół nich rozważania są istotą "Dziennika upadku". Z nimi musi zmierzyć się czytelnik. 

Czy zapisywane przez dziadka zeszyty, rodzaj dziwacznego leksykonu, który mógłby mieć tytuł Jaki powinien być świat, to efekt traumy, czy po prostu objaw dziwactwa lub psychicznego skrzywienia? Czy efektem traumy po Holokauście dziedziczonej w drugim i trzecim pokoleniu są zaburzone relacje między ojcami i synami? Czy krzywda, jaką wyrządził narrator i jego szkolni koledzy jedynemu nieżydowskiemu uczniowi, Joao, to efekt tego samego, czy może przejaw zwyczajnej młodzieńczej złośliwości i bezmyślności? A może chodziło o to, że jako jedyny nie pasował do nich, chłopców z zamożnych rodzin, bo jego ojciec z trudem wiązał koniec z końcem i żyły sobie wypruwał, aby posłać syna do prywatnej szkoły? Czy dziedziczoną traumą można usprawiedliwić życiowe porażki - alkoholizm i nieudane małżeństwa? Czy tragiczny łańcuch zdarzeń, jaki był udziałem dziadka, ojca i wnuka, to też jej efekt? Czy można zrównać dokuczanie komuś, bo jest Żydem, z naśmiewaniem się ze śmierci czyjejś matki? Zastanawiając się nad tym wszystkim, narrator stale wraca do centralnego zdarzenia ze swojego dzieciństwa - krzywdy, jaką razem z kolegami wyrządzili Joao. Dla niego tragedia tego chłopaka, do której się przyczynili, jest bardziej dotkliwa i bardziej waży na jego życiu niż miliony zgładzone w Auschwitz, w innych obozach i te, które zginęły w wyniku wojny w inny sposób. Indywidualny los i doświadczenie kontra wielkie liczby i Historia. Cały czas jednak zastanawia się, czy pomiędzy jednym i drugim jest jakiś związek? Sens tych pytań, które tu zapisałam, najlepiej oddaje wyliczanka, jaką narrator od czasu do czasu przytacza, zastanawiając się, czy istnieje związek między tragedią dziadka, a jego (narratora) pogmatwanym życiem - Joao, Auschwitz, dziadek i tata, bezsensowność doświadczenia ludzkiego we wszystkich czasach i miejscach. Jego ojca przygniotła ta bezsensowność, on sam jako dojrzały mężczyzna chyba znajduje lekarstwo na ten bezsens. Mimo że moim zdaniem nie sama opowieść jest w "Dzienniku upadku" najważniejsza, nie będę zdradzać, jakie doświadczenia doprowadziły go do tego i co okazało się ratunkiem. Niby ta historia kończy się optymistycznie, ale ja stawiam sobie pytanie - czy rzeczywiście to będzie ratunek? Czy cała karuzela nie zacznie się na nowo? Czy los nie zgotuje mu kolejnej traumy? Wszak trudno zaprzeczyć tej bezsensowności doświadczenia ludzkiego we wszystkich czasach i we wszystkich miejscach. Stąd to moje chyba.

Bardzo ciekawa, bo zmuszająca to stawiania sobie pytań, książka. Polecam, ale na pewno nie wszystkim. Ci czytelnicy, którzy szukają w literaturze przede wszystkim ciekawej, żywo opowiedzianej historii, mogą czuć się "Dziennikiem upadku" rozczarowani.

Filmowe remanenty - "Zabij to i wyjedź z tego miasta", "Sound of Metal"

Otwarto kina, więc stęskniona pobiegłam czym prędzej, tym bardziej, że nie wiadomo, jak długo ten stan się utrzyma. Obejrzałam dwa filmy, oba w ramach pokazów przedpremierowych.


Na pierwszy ogień poszła animacja Mariusza Wilczyńskiego "Zabij to i wyjedź z tego miasta". Tu muszę się do czegoś przyznać - zwykle jak ognia unikam filmów animowanych w każdej postaci. Taką mam przypadłość. Wobec tego zupełnie nie znam twórczości Mariusza Wilczyńskiego, co nie znaczy, że nie wiem, kim jest, i nie widziałam jego charakterystycznej kreski. Ale z tym filmem było zupełnie inaczej. I nie, nie chodzi o Złote Lwy w Gdyni. O "Zabij to i wyjedź z tego miasta" słyszałam już od dawna, pewnie nawet ponad rok temu, kiedy film zaczął święcić triumfy na festiwalach zagranicznych. Wysłuchałam kilku rozmów z autorem i to one sprawiły, że tak bardzo chciałam go zobaczyć. Zaintrygował mnie temat i recepcja wśród widzów. Premiera przesuwana była kilkakrotnie w związku z lockdownem, teraz planowana jest na 5 marca. To obraz bardzo osobisty, twórca poświęcił mu całe czternaście lat, projekt w międzyczasie rozrósł się do filmu pełnometrażowego. 

 

 

Mariusz Wilczyński wraca do czasów swojego dzieciństwa spędzonego w Łodzi, wówczas szarej, zadymionej i smutnej, i nad morze, synonim beztroskich wakacji i innego świata. Bardzo precyzyjnie odtwarza czas swojego dzieciństwa, młodości, świat PRL-u z jego artefaktami i absurdami. Ale ten film jest też jego rozliczeniem z relacji ze starszymi już rodzicami, którym, jak mówi, nie poświęcał tyle czasu, ile potrzebowali. Swoim dziełem przywraca pamięć o nich, o ich młodości, o chwilach, kiedy jeszcze miłość, która ich połączyła, dawała nadzieję na życie długie i szczęśliwe. Ale nie tylko oni zostali uwiecznieni w filmie. Na zawsze zostaną w nim głosy osób już nieżyjących - Ireny Kwiatkowskiej, Andrzeja Wajdy, Tomasza Stańki, Krzysztofa Kowalewskiego czy Tadeusza Nalepy, z którym Wilczyński się przyjaźnił. Wielką rolę w filmie odgrywają jego muzyka i piosenki. Stanowią komentarz do tego, co na ekranie i budują melancholijny, nostalgiczny nastrój. Ponieważ, jak wspominałam, nie znałam twórczości autora, po wysłuchaniu tych kilku rozmów z nim, spodziewałam się filmu realistycznego. Tak jest tylko do pewnego momentu. Potem realizm miesza się z obrazami surrealistycznymi, onirycznymi. Tu wszystko może się wydarzyć, można cofnąć czas, można odwrócić relacje między światem zwierząt i ludzi, można marzyć o ucieczce gdzieś daleko na wielkim statku. Chociaż nie jest to moja poetyka, to filmowe obrazy wciągają, działają melancholijnym nastrojem podbijanym przez muzykę i piosenki Tadeusza Nalepy. Idąc do kina, zastanawiałam się, czy przeżyję go emocjonalnie. Nie, takich nostalgicznych nut we mnie nie obudził, może dlatego, że inaczej wspominam swoje dzieciństwo, inne miałam relacje z rodzicami. Była to dla mnie dziwna, całkiem odmienna przygoda, ale może także dlatego bardzo ciekawa. A znakomity komentarz do filmu Mariusza Wilczyńskiego objaśniający, szczególnie najmłodszym widzom, świat PRL-u znalazłam na stronie culture.pl. Warto tam zajrzeć.

Drugi film, na który wybrałam się, trochę z przypadku, bo tak bardzo głodna jestem kina, to amerykański "Sound of Metal". Początkowo w ogóle o nim nie myślałam, chociaż słyszałam, że warto. To historia pary, Rubena i Lu, których połączyła muzyka. On jest perkusistą w metalowym zespole, ona gra na basie i śpiewa. Mają za sobą jakąś mroczną przeszłość, ratunkiem jest dla nich miłość i muzyka. Są właśnie w trasie koncertowej, w najbliższej przyszłości być może uda im się nagrać płytę, kiedy nagle, niemal z dnia na dzień, Ruben prawie zupełnie traci słuch. Diagnoza lekarzy nie pozostawia złudzeń - sytuacja może się tylko pogorszyć. Ratunkiem jest nierefundowane wszczepienie drogiego implantu. Skąd wziąć na to pieniądze? Jeśli się nie uda, pozostaje porzucić muzyczne marzenia i zbudować życie na nowo. Łatwo domyślić się, że bohater musi przejść przez fazę buntu i rozpaczy. Stanie też w pewnym momencie przed wyborem - jaką ścieżką podążyć? Co dalej, co wybierze - zdradzić nie mogę, bo trudno o tym filmie pisać tak, żeby nie spojlerować i nie odbierać przyjemności oglądania. Jaką drogą pójdzie? Zacznie walczyć czy się podda i stoczy? Czy uczucie przetrwa tę próbę? Ponieważ na te pytania odpowiedzieć nie mogę, wobec tego z konieczności moje refleksje będą bardzo ogólnikowe. Film obejrzałam z bardzo dużym zainteresowaniem, chociaż dostrzegam pewne uproszczenia łagodzące kanty trudnej i ponurej sytuacji, w jakiej znalazł się główny bohater. Ale najbardziej poruszyło mnie zakończenie. Jak je rozumieć? Co oznacza? Przyznam, że ja odebrałam je pesymistycznie, ale nie wykluczam, że intencja twórców była inna. Każdy może je zinterpretować po swojemu. Mnie nie dawało spokoju. Wielką zaletą filmu jest rola Riza Ahmeda grającego Rubena. Ma w sobie coś magnetycznego, co nie pozwala oderwać od niego wzroku. Ciekawy, niedający spokoju film. 

Remigiusz Grzela "Z kim tak ci będzie źle jak ze mną. Historia Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata"

Trwa sezon na biografie. Mam wrażenie, że ostatnio czytam ich

znacznie więcej niż kiedyś, a może tylko tak mi się wydaje. Pola Nireńska, Kornel Filipowicz, Anna Kowalska, Zuzanna Ginczanka, Adam Mickiewicz - to kilka ostatnich miesięcy. A wcześniej Maria Jarema, o której nie mogę zapomnieć (i o niej, i o książce Agnieszki Daukszy). A w czytniku czekają Hłasko, Wyspiański, siostry Pareńskie, Tuwim (kupiony dawno temu). Dzisiaj będzie o biografii nietypowej, bo to historia legendarnej pary - Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata - opowiedziana przez Remigiusza Grzelę w książce "Z kim tak ci będzie źle jak ze mną. Historia Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata" (Otwarte 2020). 

Bardzo się cieszę, że pod wpływem impulsu zdecydowałam się po nią sięgnąć. Okazuje się, że poza paroma oczywistościami niewiele o bohaterach tej biografii wiedziałam. I chociaż czyta się tę opowieść bardzo gładko (trudno się od niej oderwać), to historia ich obojga jest smutna, a nawet przejmująca, a ja nie bardzo zdawałam sobie z tego sprawę. Myślałam o nich zawsze jak o barwnej parze żyjącej w otwartym związku, prowadzącej dość swobodne życie, otoczonej towarzystwem artystów. Ona aktorka i piosenkarka, gwiazda Kabaretu Starszych Panów, skandalistka, epatująca seksapilem. On pisarz i scenarzysta, kiedyś bardzo popularny. Czytałam jego "Jezioro Bodeńskie", "Disneyland", później "Pożegnania" i oglądałam ekranizacje tych książek. Nie powiem, abym wiele pamiętała. Tymczasem to zaledwie wycinek ich życia, ten najszczęśliwszy, a i on nie był wolny od zgrzytów, nieprzyjemności, kontrowersji.

Co jest tak bardzo przejmujące w ich historii? Można powiedzieć, że im dalej w życie, tym trudniej i ciemniej. On został zniszczony przez komunistyczny reżim. Od czasu podpisania w 1976 roku listu przeciwko zmianom w Konstytucji był inwigilowany. Ale katastrofą okazała się kolaudacja filmu "Dworzec w Monachium" w reżyserii Ewy Kruk z ich wspólnym scenariuszem, ekranizacja jego opowiadania. Zarzucono mu antypolską postawę i objęto całkowitym zakazem druku. To był dla Dygata cios i wyrok. Nie tylko pozbawiono go źródła utrzymania, ale odebrano mu to, co dla niego najważniejsze - bez pisania nie istniał. Wiele osób jest przekonanych, że ta historia przyczyniła się do jego śmierci. A ona, Kalina Jędrusik? Jej historia wydała mi się jeszcze bardziej tragiczna. Już wcześniej musiała przejąć na siebie ciężar utrzymania ich obojga i domu na Żoliborzu. Jeździła w trasy na składankowe koncerty, czego nienawidziła i co odbijało się na jej zdrowiu. Ciężka astma rujnowała jej organizm, także głos, i urodę. Niegdyś piękna kobieta, symbol seksu, nie potrafiła pogodzić się z tym, że tyła, że nie wyglądała jak dawniej. Stała się ofiarą swojego wizerunku z czasów największej popularności, a przecież wszyscy, którzy ją znali, podkreślają, że była inteligentna i błyskotliwa. Dorównywała Dygatowi. Po jego śmierci czuła się bardzo samotna, chociaż wiązała się z mężczyznami i to młodszymi od siebie. Choroba postępowała, nadal musiała chałturzyć, aby zarabiać. No i jej talent nie został w pełni wykorzystany. W powszechnej pamięci pozostały piosenki, szczególnie te z Kabaretu Starszych Panów, trochę filmowych ról, raczej z czasów młodości, w tym pamiętna Lucy Zuckerowa w ekranizacji "Ziemi obiecanej" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Teatralne, jako że z natury swojej ulotne, tym bardziej zostały zapomniane. Paradoksem jest, że to, co tak bardzo fascynowało - sposób bycia i wygląd Kaliny - zyskiwało jej fanów, ale z drugiej strony wrogów, bo w siermiężnym PRL-u uważana była przez wielu za wulgarną. To też ograniczyło jej karierę, obrosło plotkami.

Remigiusz Grzela mimo niewątpliwej sympatii, jaką darzy swoich bohaterów, potrafi spojrzeć na nich krytycznie. Nie ucieka od  kontrowersji. Dygatowi zarzuca zły stosunek do córki z pierwszego małżeństwa, Magdy, negatywny wpływ na karierę Kaliny Jędrusik, której narzucił rolę polskiej Merlin Monroe, co w rezultacie odbiło się na jej drodze zawodowej. Obarcza go też winą za ingerowanie w jej aktorskie wybory, które znacznie ograniczyły jej emploi i w rezultacie przyczyniły się do tego, że dokonania aktorskie Kaliny Jędrusik z czasem się rozmyły. Ale naprawdę nie potrafi mu wybaczyć tego, jak się zachował, kiedy zaraz po narodzinach zmarło ich dziecko.

Książka Remigiusza Grzeli to połączenie portretu legendarnej, niezwykle barwnej pary, która mimo że żyła w związku otwartym, to związana była silną więzią, z czasem może bardziej przyjacielską niż miłosną. Oglądamy ich przez pryzmat opowieści ludzi, którzy ich znali - rodziny, przyjaciół, znajomych. Taka jest głównie część pierwsza, trochę plotkarska, ale trudno od plotki uciec w wypadku pary, która stała się legendą. Części drugiej i trzeciej znacznie bliżej do regularnej biografii. A nie tylko ich życie było barwne i interesujące, także historie rodzin, z których się wywodzili, są niezwykle ciekawe. Autor mocno się w nie wgłębia. Muszę przyznać, że czasem wirowało mi w głowie od nadmiaru faktów i osób. Ale rozumiem, że trudno było się oprzeć pokusie, aby nie opowiedzieć tak niezwykłych, że aż nieprawdopodobnych, losów. Jeśli coś mi przeszkadzało to wcielanie się w rolę bohaterów tej opowieści - wymyślone monologi wewnętrzne, rozmowy. Mnie wydały się manieryczne. Więcej tego w części pierwszej. Przeszkadzają tym bardziej, że pojawiają się od przypadku do przypadku, brak w tym zamyśle konsekwencji, jakby autor zapomniał, że miały stać się częścią opowieści. Może i dobrze, że nie ma ich więcej, bo, jak pisałam, mnie drażniły. Poza tym książka bardzo ciekawa, odkrywanie nieznanego. No i nie należy zapominać, że to także portret tamtej epoki.

Brit Bennett "Moja znikająca połowa"

Powieść amerykańskiej pisarki Brit Bennett "Moja znikająca

połowa" (Agora 2020; przełożył Jarek Westermark) wciąga od pierwszej strony i tak jest do końca. To jedna z tych książek, która łączy zwyczajną czytelniczą przyjemność podsycaną pytaniami: co będzie dalej? jak skończy się ta historia? z ważkością problemów, jakie porusza. Prosta, nieudziwniona forma, umiejętnie budowane napięcie osiągnięte między innymi brakiem chronologii, wnikliwe portrety bohaterów, zróżnicowany język, czasem kunsztowny, czasem dowcipny, czasem gawędziarski, to wszystko sprawia, że "Moją znikającą połowę" pochłania się jednym tchem. Jest to powieść bardzo dobra i trudno się do czegoś przyczepić, brakuje jej jednak tego czegoś nieuchwytnego, co mają w sobie książki Edouarda Louisa ("Koniec z Eddym", "Historia przemocy"), Rebecci Makkai ("Wierzyliśmy jak nikt"), Didiera Eribona ("Powrót do Reims"), Chigozie Obiomy ("Rybacy", "Orkiestra bezbronnych"), Gorana Vojnovicia ("Moja Jugosławia") czy opowiadania Lucii Berlin ("Instrukcja dla pań sprzątających", "Wieczór w raju"). To książki z ostatnich dwóch, trzech lat, które tkwią we mnie bardzo mocno. O powieściach Mario Vargasa Llosy ("Rozmowa w Katedrze", "Święto Kozła") czy o opowiadaniach Josefa Skvoreckiego ("Gorzki świat") nawet nie wspominam, bo to jeszcze wyższa półka. Dziwnie wygląda ta wyliczanka, ale trudno mi się powstrzymać, aby nie wykrzyczeć tych wszystkich ważnych dla mnie tytułów. 

Kiedy pisząc to, próbowałam uchwycić różnicę, doszłam do wniosku, że "Moja znikająca połowa" jest typem powieści, która w przyjemnie i miło opowiada o poważnych, skomplikowanych, dramatycznych sprawach. Taki sposób pisania stępia ostrze. Czyta się świetnie, ale trudno powiedzieć, abym czuła się przeczołgana. A ja lubię, kiedy książka mną potrząśnie, szarpnie, nie daje spokoju. No ale to mój subiektywny osąd. Być może, ktoś uzna, że czepiam się i marudzę. A teraz do sedna.

Akcja powieści zaczyna się w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku, a kończy ponad dwadzieścia lat później. Bohaterkami są dwie czarne siostry bliźniaczki, Stella i Desiree Vignes. Napisałam czarne, ale odcień ich skóry jest niemal biały. Mieszkają w małej miejscowości w Luizjanie, w której żyją Afroamerykanie tylko tacy jak one. Kiedy po kilku latach od ucieczki z miasteczka Desiree wróci do matki razem ze swoją kilkuletnią córką Jude o skórze wyjątkowo czarnej, dziewczynka w szkole spotka się z ostracyzmem i odrzuceniem. Będzie wyzywana i pozostanie samotna. Poniżani i prześladowani sami poniżają i prześladują. Zanim jednak tak się stanie, szesnastoletnie bliźniaczki uciekają do Nowego Orleanu w poszukiwaniu lepszego życia. Ich losy ułożą się zupełnie inaczej. Desiree pozostanie tym, kim się urodziła - czarną kobietą, mimo że jej skóra jest niemal biała. Chociaż zgodnie z prawem segregacja rasowa już się skończyła, to w praktyce nadal trwa, czego wielokrotnie doświadczy, a jeszcze bardziej jej czarna córka. Tymczasem Stella, która początkowo wydaje się tą słabszą, mniej stanowczą, trochę dzięki szczęśliwemu splotowi okoliczności, trochę dzięki determinacji, wybierze inny los. Będzie udawać białą kobietę. Udawać - jak dziwacznie to brzmi w jej wypadku. Przecież jest biała, bo ma białą skórę! 

Nie jest to sytuacja wydumana, ucieczka od swojej rasy ma nawet nazwę - racial passing. Dziś ten termin jest rozumiany jeszcze szerzej. Podobna historia była tematem "Ludzkiej skazy" Phlipa Rotha, ostatniej części cyklu nazywanego amerykańską trylogią. Taki wybór nie tylko wymaga przekroczenia, pewności siebie, pewnej dozy bezczelności, uważności i wczucia się w mentalność białego, ale okupiony jest wielką ceną. Stella musi zerwać z rodziną i budować swoje życie na kłamstwie. Stale towarzyszy jej strach, że zostanie zdemaskowana albo dlatego, że przypadkowo natrafi na kogoś z dawnego życia, albo dlatego, że czymś się zdradzi, będzie nie dość dobrze udawać. Paradoks polega na tym, że decyduje się na taki krok ze strachu, a potem jeden strach zamienia na inny. Dlatego kiedy w dzielnicy, w której mieszka z mężem i córką, w dzielnicy zamożnych białych, nagle pojawi się pierwsza czarna rodzina, to ona, zwykle cicha i wycofana, będzie najgłośniej protestować. Konfrontacja białej społeczności z tą jedną czarną rodziną, o ironio, znacznie zamożniejszą niż oni, pokaże, że segregacja, chociaż niezgodna z prawem, wcale się nie skończyła.

Uczynienie bohaterkami powieści bliźniaczek tym mocniej pokazuje siłę uprzedzeń i stereotypów. Przecież siostry mają taką samą skórę, są do siebie podobne, wychowane zostały przez tych samych rodziców, w tym samym środowisku, a ich los jest tak diametralnie różny. Z jednej strony o wszystkim decyduje przypadek, z drugiej ich historia pokazuje, że tożsamość jest płynna. Można ją różnie kształtować. To społeczeństwo, rodzina, otoczenie wpychają nas w role. Kwestią siły woli i chęci jest, czy w nich pozostaniemy. Ale problem tożsamości pokazany jest w powieści w jeszcze inny sposób. Jednym z bohaterów jest czarnoskóry Reese, który urodził się jako dziewczynka, ale czuł się chłopcem. Wychowany w konserwatywnej rodzinie, pamiętajmy - w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku, musi uciec od swoich bliskich, aby stać się sobą - mężczyzną. Korekta płci w Stanach nie była wtedy sprawą prostą i tanią. Właściwie dokonywano jej na granicy prawa. Nie chcę więcej zdradzać, napiszę tylko, że historia Reese'a i dziewczyny, z którą się wiąże, jest w powieści chyba najbardziej wzruszająca i budująca.

Bohaterkami "Mojej znikającej połowy" są też córki bliźniaczek, czarna Jude i biała Kennedy. Jak potoczą się losy matek i córek, czy Stella wróci kiedyś do rodzinnego domu, czy zostanie zdemaskowana albo zdecyduje się opowiedzieć prawdę o swojej przeszłości, o tym oczywiście pisać nie mogę. Bo, jak wspominałam, sama historia, przyjemność płynąca z jej odkrywania jest w tej powieści ważna. Dodam jeszcze, że autorka wyraźnie lubi swoich bohaterów i sprawia, że czytelnik podziela jej sympatię. Nawet jeśli niektórzy z nich mają swoje ciemne strony. 

Chigozie Obioma "Orkiestra bezbronnych"

Po lekturze debiutanckiej powieści nigeryjskiego pisarza Chigozie

Obiomy, "Rybacy", którą się zachwyciłam, było dla mnie oczywiste, że przeczytam także drugą - "Orkiestrę bezbronnych" (Albatros 2020; przełożyła Magdalena Słysz). Za obie autor był nominowany do Bookera. Szkoda, że w Polsce jego książki przechodzą niemal niezauważone. O pierwszej dowiedziałam się przypadkowo kilka lat po tym, gdy się ukazała (2016), a przecież śledzę rynek wydawniczy, wyszła w renomowanym, dużym, Wydawnictwie Literackim. Jak to się stało, że ją przegapiłam? W ubiegłym roku Chigozie Obioma gościł na Big Book Festivalu, a że w tym pandemicznym czasie wszystko odbywało się i odbywa online, mogłam uczestniczyć w tym spotkaniu. To właśnie wtedy dowiedziałam się, że wkrótce wyjdzie jego druga powieść.

Od razu napiszę, że, podobnie jak "Rybacy", nie jest to rzecz ani lekka, ani optymistyczna. Mimo to akcja wciąga, a im dalej, tym trudniej było mi książkę odkładać, tak bardzo zżerała mnie ciekawość, jak potoczą się losy głównego bohatera, dwudziestokilkuletniego Chinonso. Akcja powieści rozgrywa się w pierwszej dekadzie naszego wieku głównie w Nigerii, a częściowo po tureckiej stronie Cypru. Chinonso jest sierotą - matka zmarła po urodzeniu jego siostry. Ojciec nigdy nie podźwignął się po jej stracie, ostateczny cios zadała mu córka, uciekając z domu, aby związać się ze starszym mężczyzną. Kilka miesięcy później zmarł. Chinonso jest hodowcą drobiu. Kury i koguty to jego wielka miłość i pasja. Wszystko zaczęło się od białego gąsiątka, którym się zaopiekował, kiedy ojciec upolował jego matkę. Ale mimo że był do niego bardzo przywiązany, śmiało można powiedzieć, że je kochał, to historia gąsiątka, z różnych powodów, nie potoczyła się szczęśliwie. 

Być może Chinonso byłby do końca życia szczęśliwym hodowcą drobiu, gdyby na jego drodze nie stanęła Ndali, której uratował życie. Miłość rodząca się między nimi  napotyka na przeszkodę. Dzieli ich przepaść majątkowa, ona pochodzi z bardzo bogatej rodziny, i przede wszystkim status społeczny. Ndali studiuje, Chinonso skończył ledwie szkołę średnią. I ten fakt jest dla jej rodziców i brata barierą nie do pokonania. Spotykają go z ich strony jawna niechęć i wyrafinowane szykany. Znienawidzony, pogardzany, poniżony postanawia zdobyć wykształcenie, bo wydaje mu się, że to jedyna droga, aby skruszyć niechęć jej rodziny i na nią zasłużyć. Aby swoje plany zrealizować, gotów jest na największą ofiarę - sprzedaje dom rodzinny i fermę drobiu, aby zdobyć pieniądze na studia na Cyprze. Omamiony przez szkolnego kolegę, naiwny, łatwowierny decyduje się na taki krok, nie sprawdziwszy niczego. Kiedy przybędzie na miejsce, okaże się, że został oszukany. 

Od razu uprzedzam, że nie zdradzam nic ponad to, czego można dowiedzieć się z informacji od wydawcy. Poza tym po pierwsze to dopiero początek tego, co czeka go dalej, a po drugie w tej powieści nie tylko akcja się liczy. Tak jak w "Rybakach" ważny jest niezwykle głęboki i wielowymiarowy portret głównego bohatera. Czytelnik śledzi jego emocje, przeżycia wewnętrzne, poznaje motywacje. Przygląda się splotowi sprzecznych uczuć, które nim targają, i mrocznym zakamarkom jego duszy. Wybudzony przez miłość z letargu, w jakim pogrążył się po śmierci ojca, podlega skrajnym emocjom. Jeśli kocha, to do szaleństwa, miłością wielką, na całe życie. Jeśli cierpi, to też gwałtownie. Zraniony, nienawidzi i jest gotów mścić się. Dobro i zło ścierają się w jego duszy i toczą nieustanną walkę. Poniżony, oszukany wstydzi się przyznać do porażki, nie ma odwagi powiedzieć prawdy. Być może, gdyby się na to zdobył, jego historia potoczyłaby się inaczej.

"Orkiestra bezbronnych" ma wiele wymiarów. Przede wszystkim jest to powieść o wielkim cierpieniu i wielkiej miłości, która z czasem przeradza się w obsesję. Autor nawiązuje do mitu o Odyseuszu, na którego czekała wierna Penelopa, wbrew wszystkiemu i wszystkim wierząc, że jej mąż wróci. Czy Ndali też będzie czekać na Chinonso? Pojawia się szereg pytań. Ile można poświęcić dla kogoś? Czy w zamian mamy prawo oczekiwać takiego samego poświęcenia? Co sprawia, że człowiek nie potrafi się podnieść z upadku, rozpocząć życia na nowo, mimo że ma na to szansę? Jest to też opowieść o wybaczeniu, stracie, wielkim cierpieniu, zemście i wreszcie o roli przypadku w życiu. Gdyby Chinonso nie przejeżdżał tego wieczoru przez most, nie spotkałby Ndali. Na Cyprze też nieszczęśliwy splot okoliczności zdecydował o jego losie. 

Bardzo ważny jest również wymiar społeczny tej książki i tło obyczajowe. O różnicach klasowych już wspominałam, ale równie istotny jest wątek podróży do Europy. Chinonso naiwnie wierzy, że studia na Cyprze będą początkiem świetlanej przyszłości. Nie jest jedyny. Już w podróży dowiaduje się od tych, którzy studiują dłużej, że rzeczywistość nie jest tak różowa, jak malują ją rekruterzy pragnący zwabić jak najwięcej studentów. Mimo że tych z Afryki jest w tureckiej części Cypru sporo, stykają się z niechęcią i przejawami rasizmu ze strony miejscowych. Poza uczelnią trudno się porozumieć nawet na poziomie języka, bo mieszkańcy niekoniecznie znają angielski. Barierą są obyczaje i zupełnie inny świat. Dla Chinonso to pierwszy wyjazd z kraju i do Europy. Gdzieś pojawia się pytanie, jak poradziłby sobie na studiach, skoro jego angielski nie jest najlepszy, a wiedza zdobyta w szkole też chyba pozostawia sporo do życzenia? I ile warte jest takie wykształcenie?

Powieść ma jeszcze jeden wymiar - autor sięga do mitologii i wierzeń ludu Igbo. Narratorem jest Chi, opiekuńczy duch, który towarzyszy człowiekowi od momentu poczęcia do śmierci. Może starać się wpłynąć na zachowanie i decyzje swojego gospodarza, jak nazywa człowieka, którym się opiekuje, ale on nie musi go słuchać, bo ma wolną wolę. Zresztą Chi mimo że chce jak najlepiej, nie jest nieomylny - nie zna przyszłości i nie wie wszystkiego, chociaż może opuścić na chwilę ciało swojego gospodarza. Dzięki temu, że Chi wcześniej opiekował się przodkami Chinonso, jego jednostkowa historia zostaje wpleciona w historię ludzkości, staje się uniwersalna i zyskuje walor przypowieści. Także dzięki językowej manierze, jaką jest opowiadana. Chigozie Obioma eksponuje ciemną stronę historii. Chinonso nie jest pierwszym, który cierpi, ani na pewno nie ostatnim. Wśród jego przodków byli na przykład niewolnik pracujący na amerykańskiej plantacji i żołnierz, który walczył w wojnie domowej o Biafrę. Tytułowa orkiestra bezbronnych to lament i cierpienie ubogich, poniżonych, tych z nizin społecznych. 

Dołączył do wielu innych, oszukanych i ograbionych (...) Do tych, którzy byli zakuwani w kajdany i bici, których ziemie plądrowano, a kultury niszczono, uciszanych, gwałconych, upokarzanych i zabijanych. Byli maluczkimi tego świata i nie mieli innego wyjścia, jak tylko przyłączyć się do powszechnej orkiestry, w której pozostaje jedynie płakac i zawodzić.

 Tak jak kury Chinonso żyją w ciągłym strachu przed atakiem jastrzębia, tak ludzie też wystawieni zostają na rozmaite ciosy i są wobec nich bezradni i bezbronni. Życie człowieka również podszyte jest nieustannym lękiem i strachem. To nie jedyna metafora, jaka pojawia się w powieści.

Chociaż proza Chigozie Obiomy jest pesymistyczna, nie inaczej było w "Rybakach", to naprawdę warto się z nią zmierzyć.

Popularne posty