Pokazywanie postów oznaczonych etykietą śmierć. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą śmierć. Pokaż wszystkie posty

Ishbel Szatrawska "Wyrok"

Nie upłynęło tak wiele czasu od ukazania się debiutanckiej powieści

"Toń" Ishbel Szatrawskiej, która wcześniej dała się poznać jako dramatopisarka, a właśnie wyszła jej druga książka, "Wyrok" (Cyranka 2025). Rzadko się zdarza, abym tak szybko po premierze, nie oglądając się na cenę, sięgała po tytuł, który chcę przeczytać. Oczywiście "Wyrok" miałam w planach, bo "Toń" zrobiła na mnie duże wrażenie, ale nie myślałam, że zrobię to już. A stało się tak, ponieważ wybierałam się na spotkanie z autorką. Pomyślałam więc, że skoro książka jest krótka, niecałe dwieście stron, może warto ją poznać wcześniej.

Muszę z żalem wyznać, że tym razem mam mieszane uczucia. O tym jednak za chwilę, a na początek, jak zwykle, parę słów wprowadzenia. Akcja powieści rozgrywa się w ciągu kilku zimowych dni pod koniec wojny gdzieś w górach. Dwaj mężczyźni, Czesław Gajda i Franciszek Strzelecki, typy raczej spod ciemnej gwiazdy trudniące się bandyterką, mają na zlecenie partyzantów wykonać wyrok na kolaborancie. Trzeba go wytropić i zabić. Ale to pierwsze nie jest takie proste, bo gdzieś się ukrył, a ludzie nie bardzo chcą mówić. Wędrują więc od wsi do wsi, śpiąc gdzie popadnie, i rozpytują. Tropieniu towarzyszą coraz większe wątpliwości i narastający irracjonalny lęk. Dlaczego to oni mają wykonać wyrok? Czy nie kryje się za tym jakiś podstęp? Może przyszedł na nich kres? Wykręcić się jednak nie mogą, bo mają wobec partyzantów dług wdzięczności. Jak się ta historia skończy? Czy wytropią zbiega? Czy rzeczywiście był kolaborantem? Czy może sytuacja jest bardziej skomplikowana? 

Najpierw pretensje do wydawnictwa, bo myślę, że to pomysł marketingowy, które nazwało "Wyrok" literackim thrillerem. Popularny portal książkowy poszedł jeszcze dalej i dodał słowa sensacja i kryminał. Jeśli jakaś nieświadoma niczego czytelniczka lub takiż czytelnik, miłośniczka lub miłośnik prozy gatunkowej sięgną po powieść Ishbel Szatrawskiej, pewnie słono się zawiodą, bo to ani thriller, ani sensacja, a już na pewno nie kryminał. Mało tego, umieszczenie akcji w wiejskim środowisku i niekoniecznie łatwy dla każdego język powieści mogą sprawić, że nie dobrną do końca. Czy naprawdę o to chodzi? Od razu wyjaśniam - ja pretensji nie mam, bo nie z powodów gatunkowych sięgnęłam po "Wyrok". Zrobiłam to, bo bardzo podobała mi się "Toń', o czym już wspominałam. Przyznam, że byłam nawet lekko zdziwiona, że Ishbel Szatrawska napisała thriller, a nawet mnie to nieco zniechęcało. 

Zacznę od tego, co mnie zachwyciło. To język powieści. Zamiast wyjaśniać, lepsze będą cytaty.

Zapadał dzień. Nastroszone czuby świerków, kopulaste korony, drzewa po horyzont. Za nimi z jednej zwaliste skały, z drugiej dolina. Szli jednostajnie, miarowo, byle sił nie stracić, byle przedrzeć się za dnia na drugą stronę, przebyć Księży Las, przez Rudawkę się przeprawić i gdzie osiąść potajemnie, poza ludzkim widzeniem, poza domniemaniem.

Księży Las rozpościerał się u stóp Burego Wierchu, przecinał bliźniacze wzgórza długim jęzorem ciągnącym się wzdłuż górnego biegu Rudawki i opadał miękko nad jej zachodnim brzegiem, rozdzielając wespół ze strumieniem rozsypane po okolicy wioski, nieświadomie rodząc animozje i klanowe podziały ...

Raz, dwa. I jeszcze raz. Przytup. I w kole, i hyc pod górę, babą pod powałę. Chodzą w prawo, w lewo, obrót, powrót. Pędzi ród ludzki na karku złamanie. 

I tak w całej książce. Gwara, językowa finezja, nieliczne dialogi, wszystko dzieje się w narracji, co buduje gęstą, duszną atmosferę. Czytałam z podziwem.

Niewątpliwie zaletą powieści jest też to, że autorce udaje się mimo skondensowanej objętości, bardzo dobrze sportretować obu bohaterów, wniknąć w ich motywacje, lęki, rozterki, pokazać, jak to się stało, że zajęli się bandyterką, stali się nieczuli, a chwilami bezwzględni i pozbawieni skrupułów. Teraz, kiedy o tym myślę, przyszło mi do głowy, że to trochę bohaterowie spod znaku Szeli, szczególnie Franciszek Strzelecki, którego poznajemy znacznie lepiej. Nie waham się napisać, że jest postacią tragiczną, mimo niechęci, jaką we mnie budził. To z jego punktu widzenia o wiele częściej przyglądamy się temu, co się dzieje.

Największym zaskoczeniem okazało się dla mnie zakończenie powieści. Przyznam, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego, bardziej schematycznego. Wydawało mi się, że wszystko zmierza ku pewnym dylematom związanym z wyrokiem. Tymczasem nie! Nie dość, że samo rozwiązanie historii okazuje się zupełnie nieoczekiwane, to jeszcze w finale dowiedziałam się o bohaterach czegoś, o czym zupełnie wcześniej nie myślałam. Przyznam, że właśnie takie mocne zakończenie sprawiło, że inaczej spojrzałam na "Wyrok". Moje pretensje, rozczarowania, jakie towarzyszyły mi od jakiegoś momentu w trakcie lektury, nagle przestały mieć znaczenie. Piszę w sposób enigmatyczny, pokrętny, bo byłoby grzechem zdradzanie zakończenia, a przecież chętnie oddałabym się tu głębszym refleksjom.

No i wreszcie przyszła pora, aby wyjaśnić, skąd moje mieszane uczucia, skąd rozczarowanie, które towarzyszyło mi od pewnego momentu lektury. Myślę, że zupełnie inaczej odbierałabym "Wyrok", gdybym nie znała "Toni". W tamtej powieści bardzo zżyłam się z bohaterkami i bohaterami, mocno przeżywałam ich losy. Szczególnie epizod kaliningradzki, historia niemieckiego lekarza i jego partnerki, opowieść o oblężonym mieście, zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Nie tylko to zresztą. A to wszystko było możliwe, bo "Toń" dzięki objętości miała rozmach. Tymczasem "Wyrok" jest krótki. I chociaż na poziomie refleksji podążałam za bohaterami i problemami poruszanymi w powieści, to na poziomie emocji nie. Mimo że cały czas towarzyszył mi zachwyt nad językiem, to bez żalu przerywałam czytanie, aby dopiero w kolejnej wolnej chwili wrócić do lektury. Nie miałam czegoś takiego, że muszę odłożyć wszystko, że nie mogę się oderwać od książki. A problemy poruszane w powieści? Deprawacja moralna spowodowana wojną, zobojętnienie na przemoc, poczucie niższości, gorszości, nienaruszalna hierarchia społeczna nawet w takich małych środowiskach wiejskich, śmierć, zniszczenie, strach, niepewność, niestałość, jakie niesie ze sobą wojna, ale też daje nadzieję na zburzenie tej odwiecznej hierarchii?

Życie tego człowieka było mu obojętne i czasem myślał, że zobojętniało mu każde życie, nawet własne.

Wojna zbawienna, wojna błogosławiona, która niszczy stare stosunki i tasuje karty z wprawą wytrawnej szulerki. Wniwecz idą układy uświęcone tradycją, wniwecz rodowa niesprawiedliwość. Kto wczoraj żarł z miski ziemię, jutro na srebrze ma kapłony. 

Niech więc to głupie chłopię żebrze u nich o życie, niech żebrze u łajdaków, może właśnie dlatego, mamieni łatwością bandyterki, weszli na tę drogę, może chcieli, by raz ktoś ich o coś prosił. 

O tym wszystkim już wielokrotnie czytałam, to nic nowego i odkrywczego. Tak, wiem, wszystko już było, dlatego tak ważne jest jak. Bo to sposób opowiadania, zbliżenie do bohaterów sprawiają, że to, co dobrze znane, znowu porusza. W "Wyroku" mi tego zabrakło. Dopiero zakończenie przewartościowało wszystko. Oczywiście to moje subiektywne wrażenia. Z pewnością będą takie i tacy, dla których ta kondensacja nie będzie przeszkodą, a nawet okaże się zaletą.

Tak czy inaczej warto po nową książkę Ishbel Szatrawskiej sięgnąć. No i czekam na jej kolejną powieść. I może lepiej, aby nie było to bardzo szybko.

Sebastian Barry "Tak daleko od domu"

"Tak daleko od domu" (ArtRage 2025; przełożył Tomasz S. Gałązka)

to trzecia powieść irlandzkiego pisarza, Sebastiana Barry'ego, jaką przeczytałam i nie zawaham się napisać, że sięgnę po każdą następną. No może nie po każdą, bo gdyby napisał coś  fantasy albo fantastycznonaukową, to raczej jednak nie, ale to się pewnie nie wydarzy. Tu koniecznie muszę wspomnieć o dwóch poprzednich - "Po stronie Kanaanu" i "Czas starego boga". Tak więc Sebastian Barry błyskawicznie awansował do grona moich ulubionych pisarzy.

Nie da się ukryć, że żywy Irlandczyk (Taki żarcik - znane z, czasem wisielczego, poczucia humoru chłopaki z ArtRage zawsze mówią albo piszą o martwych Chilijczykach, których kupują.) pisze powieści świetne, ale bardzo, bardzo smutne. Tak jest i tym razem - uczucie smutku towarzyszyło mi cały czas podczas lektury, a na koniec, a przyznam, że nie takiego zakończenia się spodziewałam, po prostu się wzruszyłam, a właściwie to uroniłam parę łez, no dobrze, rozryczałam się. Tu jeszcze jedna dygresja - aż dziw bierze, że autor tak smutnych powieści przedzierzgnął spotkanie na zeszłorocznym Festiwalu Conrada niemal w kabaret. W każdym razie śmiechu było dużo. No ale czas przejść do książki.

Podobnie jak w "Po stronie Kanaanu" cofamy się do przeszłości Irlandii, tym razem to czas pierwszej wojny światowej. Przywołuję tu tamtą powieść nieprzypadkowo - otóż w obu pojawiają się ci sami bohaterowie, rodzina Dunne. Głównym bohaterem "Tak daleko od domu" jest Willie Dunne, ale pojawiają się tu także jego siostry i ojciec, oficer w Irlandzkiej Policji Królewskiej, co bardzo ważne. A poznałam ich w "Po stronie Kanaanu". To najmłodsza siostra Williego, Lily, jest tam główną bohaterką. Właściwie teraz uświadomiłam sobie, że jeśli ktoś jeszcze nie zna żadnej z tych dwóch powieści, to biorąc pod uwagę chronologię, najpierw powinno się sięgnąć po tę, o której piszę dzisiaj.

Kiedy wybucha wojna, która dzisiaj zwana jest pierwszą albo wielką, osiemnastoletni Willie na ochotnika zaciąga się do Królewskiego Pułku Fizylierów Dublińskich. To też super istotne. Dlaczego to robi? Bo po pierwsze czuje, że powinien, a po drugie bo chce udowodnić, że mimo niskiego wzrostu nie jest gorszy. 

Willie czuł, jak jego ciało obrasta w dumę, grubiej i grubiej, może trochę jak góry Wicklow czują falowanie porastającego je wrzosu i padający na nie deszcz. 

Wyjeżdża, a w Dublinie zostawia trzy siostry, ojca policjanta, dziewczynę, w której się zakochał i z którą chciałby się ożenić, i dobrą pracę na budowie. Nie zna wojny, nie on jeden zresztą. Z historii wiemy, z jakim entuzjazmem męska część populacji wyruszała, aby bić się, wiemy, że wszyscy byli przekonani, że rzecz zakończy się błyskawicznie - na Boże Narodzenie mieli wrócić do domów. W najśmielszych snach nie przypuszczali, że przyjdzie im spędzić cztery długie lata w okopach. Że będą mięsem armatnim, że większość z nich nigdy nie wróci do domów, a ci, którzy wrócą, często będą inwalidami - bez ręki, bez nogi, bez połowy twarzy.

To nie pierwsza książka o tej wojnie, jaką przeczytałam, przypomnę choćby "Wojnę i terpentynę" Stefana Hertmansa, "Piękno i smutek wojny" Petera Englunda i oczywiście "Pożegnanie z bronią" Ernesta Hemingwaya, które czytane ponownie bardzo mnie znudziło. Te lektury sprawiły, że doskonale wiem, przez jakie piekło przechodzili żołnierze, a mimo to Sebastian Barry potrafił mnie do głębi poruszyć i mną wstrząsnąć. Pokazać bezsens tej wojny, jej okrucieństwo, cierpienie i dzielność szeregowych żołnierzy, którzy są tylko pionkami w tej grze, bo od nich nic nie zależy, służą za mięso armatnie, posyłani są na śmierć, aby zdobyć parę kilometrów ziemi, a potem ci, którym z tej jatki udało się wyjść cało, znowu utkną w okopach i będą tam marznąć, moknąć w deszczu, zarastać brudem, chorować, staną się żerem dla robactwa, aby umrzeć w męczarniach, kiedy przeciwnik użyje broni gazowej. 

Przez te pola maszerowała potężna armia, masa przerażonych ludzi idących być może w paskudne objęcia śmierci.

Nieszczęsne chłopaki z Korpusu Medycznego Armii Królewskiej, rozebrane do pasa, wynosiły te strzępy ludzkości, jeśli ktoś jeszcze oddychał, bełkotał, modlił się. Szczątki zostawiono dla dekoracji szlaku. Ręce, nogi, głowy, kadłuby odrzucane kopniakami na pobocze, na wpół zanurzone w plugawym błocie. Do tego końskie torsy i końskie łby tonące w parszywej pianie rojnej od larw, z tym napastliwym smrodem - konie, które nawet w śmierci wyglądały na wierne i delikatne.

A jednocześnie to, co przeżywają, zaczyna ich silnie łączyć. Te więzi stają się często mocniejsze niż to, co zostawili w domu. Bo ten, kto tego nie przeżył, nie potrafi ich zrozumieć. Willie wie, że nie może o tym, co widział i czego doświadczył, opowiedzieć siostrze, bo zaraziłby ją swoją traumą. 

Przybyli na wojnę z różnych powodów, jedni, jak Willie, na ochotnika, inni dla pieniędzy albo żeby przed czymś uciec, albo, żeby walczyć o wolność Europy, jeszcze inni z pobudek patriotycznych, o czym za chwilę. Chociaż Belgia, gdzie ich rzucono, to nie ich ziemia, bo są z Irlandii, niektórzy z Anglii, ale mimo to walczą, ale coraz częściej zadają sobie pytanie - w imię czego. Z czasem stają się, chociaż żywi, martwi w środku. Willie czuje się jak człowiek, z którego wyfiletowano duszę

On wiedział, że tak naprawdę jest po prostu człowiekiem, w którym to i owo w środku potrzaskało.

Wdychał. Wydychał. I tyle. Do tego doprowadziła go wojna, myślał sobie. (...) Wszystko wyschło, zgasły myśli i czyny z roku 1914. Wszystko to było, minęło. Teraz już nikt nie uważał, że to świetny pomysł, żeby wbić się w mundur i wyjechać do Flandrii, przeciwko kajzerowi.

Ale wojna nie tylko zmienia człowieka w emocjonalne zombie, bywa, że zamienia ludzi w potwory, znieczula na okrucieństwo.

A skoro O'Hara i jego kumpel mogli zrobić coś takiego na początku wojny, to do czego Pete byłby zdolny teraz? Do czego mógłby się posunąć on sam, Willie? (...) więc jakie są ich dusze i serca? Czy w takiej duszy jest miejsce na dobro?

A jednocześnie są przecież miejsca, gdzie życie toczy się względnie normalnie. Znowu ten nieznośny dysonans, nieprzystawalność doświadczenia.

Pojechali sobie na wczasy bez niego. Ale też co innego mogli zrobić?

Taka refleksja naszła Williego, kiedy dostał list od siostry, w którym opisywała rodzinne wakacje nad irlandzkim morzem.

Bardzo ważnym problemem poruszanym w powieści jest kwestia irlandzka. Bo kiedy w Europie toczy się wojna, w Irlandii daje o sobie znać pragnienie niepodległości. W Dublinie dochodzi do krwawo stłumionych rozruchów antyangielskich. Willie, który akurat wraca ze swojej pierwszej przepustki, zostaje razem z innymi posłany do ich tłumienia. Dotąd nie zastanawiał się nad takimi sprawami, przecież jego ojciec służył w Irlandzkiej Policji Królewskiej, stał wiernie po stronie angielskiego króla, w takim duchu Willie został wychowany. Teraz coś się w nim zmieni. Jest prostym chłopakiem, ale sam już nie wie, co ma myśleć, czuje się coraz bardziej zagubiony. 

Ale o ilu rzeczach Willie Dunne miał pojęcie? Coś tak czuł, że ostatnio raczej o niewielu.

Teraz to już w ogóle niczego nie rozumiem. Więc po prostu żrę, co mi dadzą, robię, co mi każą, ale po co to, proszę księdza, na co to, to nie mam pojęcia. 

Rozmawia z innymi Irlandczykami ze swojego pułku. Niektórzy wyruszyli walczyć o wolność Europy, bo wierzyli, że walczą też o wolność Irlandii albo przynajmniej o jej autonomię. Po tych krwawo stłumionych rozruchach zrozumieli, że zostali oszukani. Kiedy Willie prostodusznie zwierzy się ojcu w liście ze swoich wątpliwości, dojdzie do konfliktu. Poczuje się jeszcze bardziej samotny. Irlandczycy, którzy tak dzielnie się bili i uważani byli za bohaterskich żołnierzy, nagle stają się persona non grata. Ich angielscy dowódcy już im nie ufają. Zresztą byli tacy, którzy zawsze nimi gardzili. Jak by tego było mało, kiedy wrócą do domu, będą uważani za zdrajców, bo walczyli w oddziałach podległych Anglikom. Willie właśnie tak się czuł, chociaż przecież nikogo nie zdradził.

Sebastian  Barry znakomicie pokazuje, jak nieświadomy niczego dobry, porządny prosty człowiek, nie z własnej winy, ale za sprawą trybów Historii staje się pionkiem w politycznym konflikcie. Dobitnie uświadamia, że życie nie jest czarno-białe, a życiowych wyborów czasem dokonujemy przez przypadek.  

Znakomita, znakomicie napisana, głęboka i poruszająca powieść. 

Patrick Radden Keefe "Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego"

Do książki Patricka Raddena Keefe'a "Imperium bólu. Baronowie

przemysłu farmaceutycznego" (Czarne 2023; przełożył Jan Dzierzgowski) przymierzałam się od dłuższego czasu. Po pierwsze dlatego, że temat mnie interesuje, a po drugie ze względu na autora, który napisał znakomity reportaż o irlandzkich Kłopotach - "Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej". No i wreszcie sięgnęłam po nią, tym chętniej, ponieważ zauważyłam, że ostatnio czytam tylko beletrystykę i biografie, a reportaż i inne formy poszły gdzieś w kąt.

Książka  Patricka Raddena Keefe'a opowiada historię imperium rodziny Sacklerów, którzy w znacznej mierze odpowiadają za epidemię uzależnienia od opioidów w Stanach Zjednoczonych. Jak wspomniałam, o sprawie słyszałam, od dawna polowałam na inny reportaż na ten temat - "Dreamland. Opiatowa epidemia w USA" Sama Quinonesa. Zbieg okoliczności sprawił, że kiedy czytałam "Imperium bólu", udało mi się upolować wspomnianą wyżej książkę po niezwykle atrakcyjnej cenie, więc wkrótce i po nią sięgnę. Widziałam też bardzo dobry film dokumentalny "Całe to piękno i krew". Jego bohaterką jest znana fotografka i aktywistka Nan Goldin, która po wypadku uzależniła się od leku opioidowego produkowanego przez firmę farmaceutyczną Sacklerów, a kiedy udało jej się uzależnienie pokonać, razem z innymi aktywistami doprowadziła do tego, że muzea, uniwersytety i inne tego typu miejsca zaczęły odcinać się od Sacklerów, którzy hojnie łożyli na te instytucje, i przestawały brać od nich pieniądze. Jej historia pojawia się w jednym z rozdziałów książki Patricka Raddena Keefe'a.

Jeśli miałabym krótko, ale celnie napisać, o czym jest "Imperium bólu", to byłyby to niewyobrażalna chciwość i takiż cynizm oraz powiązania wielkiego biznesu z politykami. Po trupach do celu, czyli ogromnych pieniędzy. W wypadku Sacklerów owo po trupach należy traktować dosłownie, gdyż śmiertelnych ofiar opioidów jest w Stanach więcej niż ofiar wypadków drogowych. Trudno podchodzić do tej książki na chłodno, kiedy czyta się o rozmaitych machinacjach stosowanych przez rodzinę wspomaganą przez armię suto opłacanych prawników, a celem były pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze, jakby ich mieli mało. Kiedy wziąć pod uwagę rozmaite polityczne powiązania i wpływy, z których korzystali, na myśl przychodzą jeszcze takie określenia jak ośmiornica czy mafia.

Patrick Radden Keefe zajmuje się w swojej książce jedną odsłoną opioidowego kryzysu, czyli imperium rodziny Sacklerów, ale chociaż graczy na tym rynku jest więcej, to udowadnia, że to od nich wszystko się zaczęło i oni mają największy udział w tej epidemii. Aby opowiedzieć, jak do tego doszło, zaczyna od początku, czyli od młodości trzech braci, Arthura, Raymonda i Mortimera, którzy przyszli na świat na początku dwudziestego wieku w rodzinie żydowskich imigrantów z Europy. Pierwsza część książki stanowi rodzaj prologu do dwóch kolejnych. To opowieść o najstarszym, Arthurze, którego od czasów szkolnych cechowała niezwykła obrotność i biznesowa smykałka. Zarabiał już jako uczeń, a kiedy studiował, były to już całkiem niezłe pieniądze. Stworzył coś, co z czasem kontynuowali jego bracia, dla których był bardziej ojcem. To po pierwsze model biznesowy oparty na sieci powiązanych ze sobą firm, które z jednej strony grają na siebie, a z drugiej zależności między nimi i między nimi, a właścicielem są trudne do odkrycia. Tak powstała agencja reklamowa, która wspierała raczkujący biznes farmaceutyczny Arthura. Po drugie cel, czyli wielkie pieniądze zarabiane bez oglądania się na uczciwość i etykę. Po trzecie chęć, aby przetrwało nazwisko Sacklerów, które nie miało być kojarzone z biznesem, a już na pewno nie z prowadzonym w nieuczciwy sposób, ale z filantropią. To Arthur dorobił się wielkich pieniędzy najpierw na agencji reklamowej, a potem na valium, leku uspokajającym, który masowo zażywały amerykańskie panie domu. Jedno wspierało drugie. O tamtym problemie Rolling Stonesi napisali nawet wpadającą w ucho piosenkę Mother's Little Helper, którą bez trudu można znaleźć w sieci i którą być może czytelniczko i czytelniku tej notki znacie, ale nie wiecie, że to o tym. Tak było ze mną, przecież nigdy nie wsłuchiwałam się w słowa. W końcu to Arthur zaczął łożyć duże pieniądze na wspomniane już instytucje, stawiając rozmaite warunki i wymagając, aby za każdym razem nazwisko Sacklerów było upamiętnione. Taką drogę powielili, a nawet ją udoskonalili, jego bracia, a potem ich dzieci, wprowadzając na rynek najpierw jeden lek opioidowy, a potem kolejny. Cynizm polegał na tym, że chociaż od początku doskonale wiedzieli, że ich lek przeciwbólowy uzależnia, ukrywali to. Właśnie o to chodziło, aby pacjent, który raz zacznie łykać ten lek, musiał robić to zawsze, zwiększając dawki. Tu ważne zastrzeżenie - te leki powinny być zapisywane tylko pacjentom cierpiącym na poważne bóle pod ścisłą kontrolą lekarza i przez jakiś czas, chyba że dotyczy to pacjentów terminalnych. Tymczasem firma Sacklerów zrobiła wszystko, aby były zapisywane masowo, także z błahych przyczyn, i niemal bez żadnej kontroli. Kiedy sprawa zaczęła się sypać, ich prawnicy udowodniali, że to nie wina leku, ale ludzi, którzy go zażywają.

Aby dotknąć i zrozumieć całą ohydę i grozę tego procederu, całą sieć sprytnych sztuczek, powiązań i nacisków, także politycznych, trzeba przeczytać "Imperium bólu". I chociaż na koniec po długoletniej walce uczciwych dziennikarzy, prokuratorów i sędziów nazwisko Sacklerów okryło się hańbą i stało się toksyczne, to ani nie stracili swoich ogromnych pieniędzy, ani nikt nie poszedł za kratki. Za każdym razem dochodziło do ugody, która była zgniłym kompromisem.

Ale książkę Patricka Raddena Keefe'a można traktować znacznie szerzej niż tylko jako opowieść o imperium Sacklerów, którzy za nic mają uczciwość i prawo. To opowieść o chorobie, jaka drąży współczesny kapitalizm. O niejasnym przenikaniu się państwowego i politycznego z prywatnym, o nieuczciwym lobbingu, o nachalnym marketingu, który udaje informację, o unikaniu płacenia podatków, o wybielaniu zbrukanego wizerunku firmy działalnością charytatywną, o wpływach, o bezkarności, o coraz większym rozwarstwieniu społecznym, a wreszcie o pieniądzach, pieniądzach, pieniądzach, o zysku, zysku, zysku bez oglądania się na koszty. Przecież dziś podobnie działają i podobnie są bezkarni choćby właściciele rozmaitych firm w branży IT, ale przecież nie tylko.  Nazwy i nazwiska każdy może sobie dośpiewać. A nieszczęście polega na tym, że naprawdę trudno się bez tego, co nam oferują, obejść. 

Bardzo ciekawa i bardzo przygnębiająca lektura.

Zsuzsa Bánk "Śmierć przychodzi nawet latem"

Nie zamierzałam sięgać po książkę Zsuzsy Bánk "Śmierć przychodzi

nawet latem" (Czarne 2023; przełożyła Elżbieta Kalinowska), mimo znakomitych recenzji. Dlaczego? Bo jak ognia unikam książek, w których pisarki i pisarze mierzą się ze śmiercią najbliższych, najczęściej rodziców. Wiem dobrze, że kontakt z taką literaturą w niczym mi nie pomaga, za to na nowo wydobywa na wierzch moje trudne doświadczenia. Świetny spektakl w reżyserii Mateusza Pakuły oparty na jego książce "Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" przeżyłam bardzo mocno mimo humoru, którym został okraszony. Za nic nie obejrzałabym go jeszcze raz. Zresztą osobisty, uczuciowy odbiór nie był tylko moim udziałem. Chyba pierwszy raz na widowni teatru zdarzyło mi się słyszeć tyle szlochających osób, także mężczyzn, którzy podobno nie płaczą. A i w kinie chyba czegoś podobnego nie przeżyłam. 

Co w takim razie sprawiło, że mimo bolesnego tematu sięgnęłam po książkę tej niemieckiej pisarki o węgierskich korzeniach? Po prostu dałam się zwieść. Usłyszałam, że drugim tematem jest opowieść o węgierskiej przeszłości rodziców Zsuzsy Bánk. A na takie skomplikowane rodzinne historie z Europy Środkowej i Wschodniej zawsze jestem łasa. 

Może najpierw kilka słów o samej pisarce. Urodziła się w roku 1965 w Niemczech w rodzinie węgierskich imigrantów, którzy uciekli ze swojego kraju po stłumionej rewolucji w 1956 roku. Pisze po niemiecku, jest nagradzana. W Polsce wyszły cztery jej książki, dwie powieści, ostatnia, "Jasne dni", ukazała się dziesięć lat temu!, jeden zbiór opowiadań i wydana w zeszłym roku proza autobiograficzna, o której piszę dzisiaj. Wszystkie wydało Czarne. Tu dygresja - zawsze w podobnych sytuacjach zastanawiam się, dlaczego wydawnictwo nie wydaje kolejnych tytułów swojej autorki czy autora. Nic więcej się nie ukazało? Ukazało się, ale jest słabe? Nie sprzedawało się w Polsce? Na naszym mocno kulawym rynku wydawniczym to niestety praktyka bardzo częsta. Wyjątkiem jest Anita Musioł, właścicielka Pauzy, która deklaruje wierność swoim autorkom i autorom. Ale ona w ogóle jest jakimś fenomenem w polskim bagienku wydawniczym choćby dlatego, że prowadzi Pauzę jednoosobowo. Dość dygresji, czas przejść do książki.

Muszę przyznać, że w czasie lektury tej pozycji towarzyszyły mi mieszane uczucia. I nie chodzi tylko, a nawet nie przede wszystkim, o prowokowanie moich bolesnych wspomnień. Był moment, kiedy zastanawiałam się nawet, czy nie dać sobie spokoju z tą książką, a że wypożyczyłam ją z biblioteki, nie byłoby żadnej straty. Ja jednak nie lubię porzucać rozpoczętych lektur, zdarza mi się to naprawdę wyjątkowo. Zawsze łudzę się, że dalej będzie lepiej, a poza tym zwykle jestem ciekawa, jak to się skończy. To oczywiście nie jest przypadek tej pozycji, bo to nie powieść i o żadnej akcji nie ma tu mowy. Mimo wszystko nie żałuję, że dotrwałam do końca, a słowo dotrwałam, nacechowane negatywnie, jest tu chyba niewłaściwe. W końcu dałam się ponieść rozmyślaniom autorki, jej lamentowi, a może najwłaściwszym słowem byłaby tu medytacja. Medytacja nad chorobą, cierpieniem, odchodzeniem, śmiercią, przemijaniem, utratą, miłością córki do ojca. Bo nad tym wszystkim zastanawia się Zsuzsa Bánk, opisując czas, jaki upłynął od momentu, kiedy ojciec dowiedział się, że rak wrócił, do rocznicy jego śmierci.

To opowieść o buncie, niezgodzie na śmierć, która zawsze przychodzi w nieodpowiednim momencie, o zmaganiach z bezdusznością służby zdrowia (zmagania, jakie zmagania, myślałam, przywołując doświadczenia moich nieżyjących rodziców z polskim systemem opieki zdrowotnej), o cierpieniu, bólu i bezradności, które towarzyszą nam, kiedy patrzymy na odchodzenie bliskiej osoby, a potem po jej śmierci, o relacji córki i ojca, o żałobie i towarzyszącej jej krzątaninie, likwidowaniu życia po ojcu, a wreszcie o stopniowym godzeniu się z faktem, że najbliższej osoby już nie ma, i powolnym zastępowaniu smutku oraz cierpienia dobrymi wspomnieniami. Skąd moje chwilowe zwątpienie i zniecierpliwienie? Nie chodzi przecież o to, że nie ma tu akcji i fascynujących zdarzeń. Po prostu czasem miałam wrażenie, że rozważania autorki popadają w pustosłowie, są obracaniem tego samego, pisaniem o czymś oczywistym.  Żałuję, że nie mam pod ręką żadnego cytatu uzasadniającego moje odczucia, ale czytałam tę książkę w dużej mierze z doskoku w przerwach pomiędzy spotkaniami na Festiwalu Conrada.

Jest jeszcze jeden powód moich mieszanych uczuć. Wspomniałam na początku, że spodziewałam się, iż drugim tematem będzie historia rodzinna i to mnie ostatecznie przekonało, aby za "Śmierć przychodzi nawet latem" się zabrać. Tymczasem nie ma tego wiele. Tylko czasami pojawiają się jakieś wzmianki o tym, jak rodzice uciekali, jak spotkali się już w Niemczech w obozie dla węgierskich uchodźców, są wspomnienia wakacji spędzanych w rodzinnym domu ojca i nad Balatonem, jedna migawka z okresu samej rewolucji. A ja liczyłam na coś więcej. 

Ostatecznie, jak już pisałam, lektury nie żałuję. I jeszcze jedno - na pewno sięgnę po wydane w Polsce powieści Zsuzsy Bank. (Teraz, kiedy obrabiam tę notkę, jedną mam już w domu wypożyczoną z biblioteki.) Coś mi mówi, że to literatura, jaką lubię.

Mercè Rodoreda "Rozbite lustro"

Ta powieść przyszła do mnie nieoczekiwanie, właściwie nawet nie 

zarejestrowałam, że się ukazała, chociaż stało się to dwa miesiące temu. O pisarce też wcześniej nie słyszałam, a to jej trzecia książka, która ukazała się w Polsce. Olśnienia doznałam za sprawą jednego z  podcastów o książkach, których słucham. Najlepszego na mojej liście. Chodzi o "Raport o książkach" Agaty Kasprolewicz i Dariusza Rosiaka. Z rozmowy poświęconej "Rozbitemu lustru" Mercè Rodoredy (Marginesy 2024; przełożyła Anna Sawicka) dowiedziałam się, że to wybitna katalońska pisarka porównywana do Virginii Woolf, którą uwielbiała. Nie jest jednak tak, żebym sięgała po każdą książkę uznawaną przez poważnych ludzi, a nie działy marketingu, za bardzo dobrą czy wybitną. Musi jeszcze odpowiadać moim literackim gustom, a tak właśnie było z "Rozbitym lustrem". Jednym z wabików, chociaż nie najważniejszym,  była informacja, że akcja zahacza o hiszpańską wojnę domową, a to temat, który mnie interesuje. Kiedy zobaczyłam okładkę tej powieści, uświadomiłam sobie, że gdzieś mi mignęła, ale nie zachęciła swoim wyglądem i sloganem reklamowym, że to katalońskie "Downton Abbey". Nie żebym miała coś przeciwko temu serialowi, ale jakoś razem mi to nie zagrało. Tak więc w tym przypadku sprawdziło się przysłowie: nie oceniaj książki po okładce.

Ta powieść jest rzeczywiście sagą rodzinną. Opowiada o trzech pokoleniach pewnej zamożnej katalońskiej rodziny, która zamieszkała w wielkim domu na obrzeżach Barcelony, gdzie żyli ludzie zamożni. Bohaterkami i bohaterami są nie tylko członkowie rodu, ale również ich służba. Pewnie także stąd to porównanie do "Downton Abbey". Ale tak napisać o "Rozbitym lustrze", to nic nie napisać. Bo istota nie tkwi w samej historii, bardzo zresztą ciekawej, ale w sposobie opowiadania, który z jednej strony tworzy melancholijny klimat, a z drugiej daje możliwość głębokiej wiwisekcji bohaterek i bohaterów. Same zdarzenia bywają bardziej relacjonowane niż opowiadane, nie dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i rok po roku, jak to bywa w sagach rodzinnych. Dowiadujemy się raczej w sposób rzeczowy i konkretny o sekwencjach wydarzeń, co powoduje duże przeskoki czasowe. Nagle orientujemy się, że upłynęło kilka, a nawet kilkanaście lat. Ale potem wszystko zwalnia i autorka drobiazgowo analizuje uczucia, emocje, motywacje i przeżycia bohaterek oraz bohaterów albo fascynująco i szczegółowo maluje otoczenie, w którym toczy się akcja, szczególnie dom i ogromny ogród. Miasta właściwie jest tu niewiele, to na mikrokosmosie rodziny skupiona jest uwaga autorki. W każdym razie jeśli ktoś nie lubi opisów, to na pewno nie jest to powieść dla takiej osoby.

To, co najbardziej zwróciło moją uwagę w czasie lektury, to historia rozpadu rodziny, którą można potraktować jako metaforę rozpadającego się mieszczańskiego świata. Dla mnie jest to istota tej książki. Zmierzch był nieunikniony, bo fundamenty zbudowano na nieszczerości, niedomówieniach, zdradach i braku miłości. Małżeństwo jest w tym świecie transakcją. Dla Teresy, głównej bohaterki wywodzącej się z nizin społecznych, to przepustka do dostatniego życia i możliwość awansu społecznego. Stanie się podwaliną do dalszych sukcesów finansowych i umacniania pozycji. To ona z czasem po śmierci drugiego męża, zamożnego dyplomaty, stanie się głową rodu. Atutem Teresy była młodość i uroda. Dla jej pierwszego męża, dużo od niej starszego, taka piękna żona będzie trofeum, dowodem jego sprawności, próbą zatrzymania uciekającego czasu. Z podobnych pobudek wiele lat później wejdzie do rodziny jej zięć. Ożeni się z córką Teresy, Sofią, bo w ten sposób podniesie swój prestiż, a w zamian da pieniądze. Tu od początku nie będzie mowy o miłości. Sofia, podobnie jak matka, krok po kroku, cierpliwie buduje swoją pozycję - kiedy trzeba zaciśnie zęby, innym razem zejdzie Historii z oczu i przeczeka wojenną zawieruchę we Francji. Gdy świat się zmieni, wszystko ucichnie, skończy się wojna domowa, a władzę obejmie frankistowski reżim, ona wróci, dzięki drugiemu małżeństwu jeszcze bogatsza, i zacznie wszystko od nowa. Na gruzach starego mieszczańskiego świata być może zbuduje finansowe imperium, stanie się przedsiębiorczynią. Pójdzie jeszcze dalej niż matka. Chociaż Teresa też była twarda, to Sofia wydaje się być jeszcze silniejsza, pozbawiona złudzeń i sentymentów, cyniczna, mocno stąpa po ziemi. Może różnica bierze się z innych doświadczeń? Teresa chociaż za mąż wychodziła z rozsądku, przeżyła w młodości namiętną miłość, a potem gorący romans, a Sofia od razu została zraniona, szybko dostała lekcję życia. 

Jest to świat oparty na nieszczerości. Za fasadą bohaterki i bohaterowie skrywają swoje tajemnice. Chociaż otoczenie domyśla się prawdy, to wszyscy udają, że tego nie ma. Nie ma nieślubnych dzieci, nie ma zdrad, nie ma zawiedzionych miłości, nie ma wykorzystywania służących pod bokiem żony. O tym wszystkim mówi się najwyżej szeptem, na ucho, pokątnie, nigdy głośno. Pozornie rodzinny gmach trzyma się mocno. Nikt nie przyzna, że tragedie, które dotkną rodzinę, wynikają z zaniechań i braku szczerości. Nam, czytelniczkom i czytelnikom, ta wiedza też podawana jest stopniowo, jakbyśmy i my potajemnie, powoli, przez przypadek poznawali prawdę.

Druga sprawa, która tak bardzo uderzyła mnie w tej powieści, to wspaniale oddany upływ czasu. Jak w życiu - ani się spostrzeżemy, jak miną lata, a bohaterki i bohaterowie nie mogą pogodzić się z upływem swojej młodości. Jeszcze niedawno byli młodzi i piękni, pełni sił, gotowi brać się za bary z życiem, a już są starzy, niedołężni, chorują, energii ubywa, pamięć już nie ta. Kiedy minęły te lata? Pozostają wspomnienia i żal za tamtym życiem. Autorka znakomicie uchwyciła to doświadczenie utraty, żalu, melancholii i smutku.

I nagle w każdej drobinie swojego lustra zobaczyła lata swojego życia przeżytego w tym domu. Zafascynowana, pochylona nad ziemią, nie potrafiła tego pojąć. Wszystko się działo, zatrzymywało się, znikało. Jej świat ożywał tam w środku, ze wszystkimi kolorami, z całą siłą. Dom, park, salony, ludzie; młodzi, starsi, w trumnie, płomienie świec, dzieci, suknie, dekolty, a w nich uśmiechnięte lub smutne twarze, nakrochmalone kołnierzyki, krawaty perfekcyjnie zawiązane, buty świeżo wypastowane kroczące po dywanach albo po piasku w ogrodzie. Orgia minionego czasu, daleko, daleko ... Jakie to wszystko odległe ...

A poza tym odnajdziemy w powieści wspaniałe portrety bohaterek i bohaterów, także tych z warstwy niższej. Postaci niejednoznaczne, czasem dobre, czasem postępujące podle i z zimnym wyrachowaniem.

Bardzo się cieszę z tego nieoczekiwanego odkrycia. Są książki, o których mówi się bardzo dużo, wyskakują z przysłowiowej lodówki, rozmów o nich mogę wysłuchać w kilku podcastach, które śledzę. O "Rozbitym lustrze" Mercè Rodoredy usłyszałam tylko od Agaty Kasprolewicz i jej rozmówczyni. Poza tym cisza. 

PS. Kupiłam już "Diamentowy plac", inną powieść autorki. 

Colum McCann "Apeirogon"

Niedokładne informacje na temat książki, którą chcemy przeczytać,

najczęściej prowadzą do rozczarowania. To nie rzecz dla mnie, dlaczego nie doczytałam! - irytuję się. Ale bywa odwrotnie. Tak stało się tym razem. Informacja, że powieść "Apeirogon" irlandzkiego pisarza Columa McCanna (Wydawnictwo Poznańskie 2021; przełożyła Aga Zano) opowiada o konflikcie izraelsko-palestyńskim, wystarczyła, abym ją kupiła. Jest wielce prawdopodobne, że gdybym przeczytała jakieś omówienia czy recenzje, uznałabym, iż temat tematem, ale forma nie dla mnie. Tymczasem poprzestałam na nocie od wydawnictwa i żyłam w głębokim przekonaniu, że "Apeirogon" to po prostu powieść. Tymczasem książka Columa McCanna rozbija ramy gatunkowe i jest czymś więcej. Zastanawiam się, czy w ogóle można nazwać ją powieścią. Dlatego gdybym wiedziała, jak autor eksperymentuje z formą, jak luźno ją traktuje, zniechęciłabym się i nigdy po nią nie sięgnęła. Cóż, popełniłabym wtedy niewybaczalny błąd. Sama jestem zdumiona, że ten misz masz skojarzeń, ten wór bez dna, w którym mieszczą się rozmaite elementy, że ten apeirogon (To nie błąd, teraz ma być z małej litery, a dlaczego, za chwilę wyjaśnię.) tak mnie wciągnął.

Zacznę więc od wyjaśnienia tego dziwnego, użytego w tytule, słowa, którego wcześniej nie znałam. Otóż apeirogon to figura matematyczna o nieskończonej liczbie boków, które można dodawać. I czymś takim jest ta książka, która puchnąć by mogła w nieskończoność. 

Historia, która stała się powodem jej napisania, jest prawdziwa. Bohaterami są postacie autentyczne. To Palestyńczyk z Zachodniego Brzegu, Bassam Aramin, i mieszkający w Izraelu Żyd, Rami Elhanan. Obaj przeżyli podobną tragedię - ich córki zginęły z ręki wroga. Abir Aramin została zastrzelona przez izraelskiego żołnierza w drodze do szkoły. Smadar Elhanan zginęła w zamachu na jerozolimskiej ulicy. Była przypadkową ofiarą palestyńskich terrorystów. Obie mogłyby nie zginąć, gdyby sekwencja zdarzeń potoczyła się inaczej. Tak jest zawsze, kiedy w grę wchodzą przypadkowe ofiary. Ich śmierć dzieli dziesięć lat. Wcześniej obaj mężczyźni stali po dwóch stronach barykady.

Bassam jako młody chłopak trafił na wiele lat do izraelskiego więzienia. Nie był niewinny - rzucał kamieniami w izraelskich żołnierzy, spiskował. Chociaż kierował się słusznym gniewem, używał siły. W więzieniu wiele wycierpiał. Był bity, poniżany, ogłosił głodówkę. Ale to tam się zmienił. Kiedy obejrzał film o Holokauście, najpierw czuł satysfakcję, ale zaczął myśleć, zastanawiać się i radość z cierpienia wroga ustąpiła miejsca zrozumieniu tragedii. My, Palestyńczycy, staliśmy się ofiarami ofiar. Wiele lat później skorzysta ze stypendium jednego z brytyjskich uniwersytetów i zrobi magisterium na ten temat. Po wyjściu z więzienia ożenił się i zaczął działać na rzecz pokoju pomiędzy Palestyńczykami i Żydami. Zrozumiał, że zemsta nie rozwiąże problemu, tylko nakręci nienawiść i konflikt będzie trwał. Tak poznał Ramiego, który miał za sobą udział w izraelskich konfliktach. Najtragiczniejsze doświadczenia wyniósł z wojny Jom Kipur. Długo pozostawał obojętny, chciał zwyczajnie żyć, zajmować się pracą, rodziną. Tamte przeżycia, żona, która też jest działaczką na rzecz pokoju, i śmierć córki zmieniły jego postawę. 

Obaj swój ból po śmierci córek postanowili przekuć na coś dobrego, wyrzekli się zemsty i działają w organizacjach na rzecz pokoju pomiędzy Palestyną, a Izraelem. Spotykają się z tymi, którzy chcą ich słuchać, ludźmi z różnych krajów, i wciąż opowiadają tę samą historię, niosąc pokojowe przesłanie. To, co mówią w trakcie takich spotkań, zostało zamieszczone w środkowej części książki. Są serdecznymi przyjaciółmi. 

Ramą opowieści jest dzień, w trakcie którego odbędzie się jedno z takich spotkań, w chrześcijańskim klasztorze na Zachodnim Brzegu tuż przy murze separacyjnym, który w tym miejscu, tak jak w innych, zniszczył krajobraz i utrudnił życie mieszkających w okolicy Palestyńczyków. To właśnie tam wygłoszą swoje mowy przytoczone w książce. O ile dobrze zrozumiałam, autor książki był na nim obecny. Rami jedzie na spotkanie motorem, Bassam samochodem. W drodze do klasztoru, a potem  do domu, wspominają swoje życie, bolesne doświadczenia. To  z tych wspomnień składamy ich historie. Te fragmenty są fabularną częścią książki, ale ich los, doświadczenia jak najbardziej prawdziwe. Opowieść, której centralnym punktem jest spotkanie w klasztorze, zatacza krąg. To takim okręgiem jest apeirogon. Jeśli przyjrzeć mu się z bliska, jego brzeg składa się wielu odcinków, nie stanowi całości.

Gdyby to było wszystko, "Apeirogon" można by nazwać powieścią. Rzecz w tym, że historia Bassama i Ramiego jest rozbijana przez właśnie takie odcinki, które łączą się z nią na zasadzie luźnych skojarzeń. Czasem widać ten związek lepiej, czasem gorzej. Jedne dygresje są krótsze, inne dłuższe, do niektórych autor wraca po jakimś czasie i rozwija je. Dużo tu opowieści o ptakach, które człowiek bacznie obserwuje, a potem tę wiedzę stara się wykorzystać, konstruując na przykład jakąś broń. Ptaki w swojej drodze z południa na północ i z powrotem bardzo często giną, natrafiając na rozmaite przeszkody. Zdecydowana mniejszość dociera do celu. Dużo jest o rozmaitych rodzajach broni i o handlu nią. Większość tych dygresji zmierza do tego samego celu - pokazuje zniszczenie, jakie sieje człowiek, kierując się chęcią zysku, nienawiścią, walcząc, wzniecając wojny, ale też nie zważając na środowisko naturalne. Z tego powodu najczęściej giną ptaki, o których tyle jest w książce. Nieoczekiwanie dla mnie te dygresje po prostu wciągają, są bardzo interesujące, odkrywcze, wiele się można dowiedzieć. Szkoda tylko, że tak szybko się zapomina. 

Bo to, co najbardziej zostaje w głowie, to opowieść o Bassamie i Ramim, tragedii ich córek i życiu na okupowanym Zachodnim Brzegu. Wiele wiem na ten temat, czytałam książki palestyńskiego pisarza i prawnika Raji Shehadeha, "Palestyńskie wędrówki", "Dziennik czasu okupacji", "Obcy w domu", reportaże Pawła Smoleńskiego, "Izrael już nie frunie", "Arab strzela, Żyd się cieszy", "Oczy zasypane piaskiem", powieść "Żywopłot" Dorit Rabinyan, "Drobny szczegół" Adanii Shibli, a całkiem niedawno "Jestem stamtąd, jestem stąd" Mourida Barghouti'ego, palestyńskiego poety i działacza. Nigdy dość przypominania sobie o tragedii, jaka się tam na co dzień rozgrywa. O pokaleczonym krajobrazie, o murze niszczącym życie mieszkańców miejscowości, które znalazły się w jego pobliżu, o skomplikowanym podziale Zachodniego Brzegu powodującym, że z miejscowości  niewiele od siebie oddalonych, trzeba jechać długą i skomplikowaną drogą, o punktach kontrolnych i upokorzeniach, które spotykają tam Palestyńczyków, o brutalności izraelskich żołnierzy, o tym, jak trudno Palestyńczykom podróżować za granicę, o rewizjach na lotniskach, o tym, że są z góry podejrzani, nawet kobiety i dzieci, o żydowskich osiedlach na Zachodnim Brzegu i drogach tylko dla Izraelczyków oraz o wielu innych sprawach. Ale i Żydzi mają swoje tragiczne doświadczenia. Wieczne zagrożenie wojną, nienawiść państw arabskich, terroryzm, obowiązkowa służba wojskowa w obronie ojczyzny, która często zostaje okupiona bolesnymi doświadczeniami. Ci młodzi żołnierze i żołnierki żyją  w zagrożeniu, często działają pod wpływem strachu, presji czasu, wychowywani są do nienawiści i pogardy, nie widzą w Palestyńczykach ludzi, niewiele  wiedzą o nich i o tym, jak wygląda życie pod okupacją. 

Stąd się wzięła działalność Bassama i Ramiego. Z wiary, że trzeba mówić, opowiadać, szukać we wrogu człowieka i może kiedyś to coś zmieni.

... chcieliśmy zabijać się nawzajem w tym samym celu - dla pokoju i bezpieczeństwa. To dopiero ironia, obłęd.

... dostrzec we wrogu człowieczeństwo i szlachetność to katastrofa, bo wtedy przestaje być wrogiem ...

Czasami czuję się tak, jakbyśmy wybierali ocean łyżką, ale pokój jest faktem. Kwestią czasu.

... ignorancja to okropna towarzyszka.

Takie proste i takie trudne, takie smutne i takie optymistyczne. Póki co mamy kolejną krwawą odsłonę tego konfliktu. Co dziś czują i myślą bohaterowie tej książki? Czy nie stracili wiary i nadziei w to, że misja ich i takich jak oni pokojowych działaczy przyniesie kiedyś oczekiwane rezultaty? Przyznam, że jestem pesymistką. Tym bardziej ich podziwiam. Szczególnie, że taka działalność wymaga niezwykłej odwagi i odporności, obaj, a szczególnie Rami, są w swoich krajach hejtowani, uważani za wrogów, otoczeni ostracyzmem.

Sabina Jakubowska "Akuszerki"

O powieści Sabiny Jakubowskiej "Akuszerki" (Grupa Wydawnicza

Relacja 2022) zrobiło się głośno w momencie premiery. Znakomite recenzje, nominacje do Nike i Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza (debiuty). A ponieważ na książkę w bibliotece nadal czeka się w kolejce, należy przypuszczać, że cieszy się także uznaniem czytelniczek, pewnie przede wszystkim, no i może czytelników. 

Trudno się dziwić, aby było inaczej! Bo kto, tak jak ja, mimo mód literackich, mimo wszelakich postmodernizmów i innych izmów lubi przeczytać porządną, grubą, po bożemu napisaną powieść, a do tego sagę rodzinną, ten prawdopodobnie zachwyci się "Akuszerkami". Chociaż uprzedzam - nie jest to lektura lekka łatwa i przyjemna. Akcja nie gna, są opisy, bardzo głębokie portrety bohaterek, nie niesie łatwego pocieszenia, nie stroni od dramatycznych wydarzeń, losy bohaterów nie są usłane różami, choćby dlatego, że przeczołgała ich Historia, a do tego dużo tu fizjologii, co może odstręczać niektóre czytelniczki, a zwłaszcza czytelników. Wszak tytuł nie jest przypadkowy. Chociaż nie lubię takich porównań, to ja "Akuszerki" postawiłabym na półce obok moich ulubionych "Nocy i dni" Marii Dąbrowskiej. Jeśli tym zestawieniem odstręczyłam kogoś od lektury powieści Sabiny Jakubowskiej, wiem, wiem, że saga Marii Dąbrowskiej uznawana jest przez wielu za ramotę, to pragnę zaznaczyć, że "Akuszerki" to jednak wersja 2.0.  Aż dziwne że ta klasyczna książka znalazła też uznanie krytyczek i krytyków. Takie to niedzisiejsze w czasach, kiedy raczej sięga się po krótsze formy, ceni literacki eksperyment i uwielbia babrać we wszelkich autofikcjach. 

Tymczasem mną powieść Sabiny Jakubowskiej zawładnęła całkowicie, wchodziłam w wykreowany przez nią świat całą sobą, czytałam w każdej wolnej chwili i siedemset stron większego formatu połknęłam w półtora tygodnia, a przecież w  tym czasie normalnie pracowałam. Kiedy skończyłam, przeżyłam syndrom odstawienia - zrobiło mi się smutno i dziwnie, kiedy po powrocie do domu nie mogłam się już zanurzyć w jadownickim świecie. 

Użyłam tu słów wykreowany świat, tymczasem to nie do końca prawda. Chociaż główną bohaterkę, Franciszkę Diabelec-Dadejową, i wiele innych postaci, zawdzięczamy wyobraźni autorki, to przecież świat tej powieści bardzo mocno został osadzony w rzeczywistości historycznej. Już miejsce jest prawdziwe - wieś Jadowniki obok Brzeska. Na wyklejkach książki znajduje się mapka obu miejscowości. (Uwielbiam mapy!) Tak, tak, Sabina Jakubowska jest związana z Jadownikami. Stamtąd pochodzą jej przodkowie, tam wrócili jej rodzice, kiedy była dzieckiem, tam nadal mieszka. Anna Czernecka, położna, jedna z drugoplanowych bohaterek, to jej prababka. I nie jest to jedyna postać prawdziwa w tej książce. Na końcu znajdziemy spis osób rzeczywistych. A liczne zapiski dotyczące przebiegu porodu, opieki nad rodzącą kobietą i jej dzieckiem, czyhających na nich zagrożeń, które w powieści pochodzą z zeszytu Franciszki, w rzeczywistości są cytatami z takiego samego zeszytu Anny Czerneckiej, prababki autorki.  Sama autorka jest doulą, czyli osobą, która towarzyszy kobiecie w czasie porodu. Sabina Jakubowska interesuje się historią regionu, co widać w jej książce. Znajdziemy na kartach powieści sporo historycznych wydarzeń - wielki pożar Brzeska, powódź, pogromy Żydów, zdarzenia z czasów pierwszej i drugiej wojny światowej, ruch ludowy, kryzys z czasów Drugiej Rzeczpospolitej, epidemię tyfusu.

Akcja powieści zaczyna się w roku 1885, kończy w 1950. Główną bohaterką jest Franciszka, córka Reginy Perkowej, wiejskiej akuszerki. Poznajemy ją w momencie, kiedy rodzi swoje pierwsze dziecko. Ma wtedy osiemnaście lat. Ona też zostanie akuszerką, a potem dyplomowaną położną. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności będzie mogła skończyć Cesarsko-Królewską Szkołę Położnych w Krakowie. Szkoła też nie jest dziełem wyobraźni autorki, a nazwiska pracujących w niej profesorów, asystentów i położnych znajdziemy w wykazie postaci rzeczywistych, o którym wspominałam. Było dla mnie wielkim zaskoczeniem, że taka szkoła istniała, a jeszcze większym, że aby się w niej uczyć, nie trzeba było mieć świadectwa ukończenia szkoły. Wymagano oczywiście umiejętności czytania i pisania. 

Wielkim odkryciem był dla mnie świat wiejskich akuszerek i położnych. Jak już wspominałam, fizjologii jest w tej powieści bardzo dużo - opisy licznych porodów, cytaty z zeszytu Anny Czerneckiej, który powstał w czasie, kiedy uczyła się w krakowskiej szkole położnych. Te wiejskie akuszerki i położne to kobiety niezwykle silne. Dzięki zawodowi zdobywały w swojej społeczności niezwykłą pozycję. Dzieci rodziło się bardzo dużo, były potrzebne, miały ręce pełne roboty. Wykonywane zajęcie dawało im samodzielność - możliwość zarobkowania, chociaż nie zawsze za odebranie porodu dostawały pieniądze. Często płacono im w naturze - dostawały żywność, bo o to na wsi najłatwiej. Ale to jednocześnie zawód trudny, wymagający. Trzeba pomagać niezależnie od okoliczności, pory roku, dnia czy nocy, odległości. Nawet jeśli do porodu ktoś zawiezie, to często wracać położna musiała sama, bo mąż rodzącej zostawał przy żonie i dziecku. Bywało, że ledwo wróciła do domu i marzyła tylko o odpoczynku, a już wzywano ją do kolejnej kobiety. A przecież najczęściej sama miała dzieci i kilkakrotnie była w ciąży. Nawet wtedy pracowała. 

Chociaż z opowieści przebija zachwyt dla cudu narodzin, tkliwość i szczęście, to autorka nie ucieka od ciemnych stron tego zawodu. O zmęczeniu już wspominałam, ale są też rodziny, miejsca i okoliczności, których wolałoby się unikać. Franciszce często towarzyszy strach, bo nie wie, co ją może spotkać po drodze i na miejscu, albo obrzydzenie z powodu warunków, w jakich żyją kobiety, do których ją wezwano. Ciemną stroną tego zajęcia był alkohol. Położne i akuszerki zwyczajowo częstowano wódką i trudno było odmówić szczęśliwym rodzicom. Nikt nie pytał, czy są głodne, a często były, nikt nie proponował im jedzenia, za to proponowano wódkę. Alkohol był też lekarstwem na zmęczenie. Nieodłączną towarzyszką tego zawodu jest też Śmierć, tak właśnie pisana w tej powieści - z dużej litery. Często to wybawienie, dlatego Regina i Franciszka nazywają ją Łaskawością. Autorka pokazuje też, jak ten zawód z czasem zaczyna się zmieniać. Dwie córki Franciszki, też absolwentki tej samej szkoły, będą wolały pracować w szpitalu, jedna w Krakowie, druga w Brzesku. A to już zupełnie inny świat.

A poza tym, jak to w rodzinnej  sadze, dostajemy opowieść o ludzkich losach. O ich meandrach, o wielkiej miłości, ale i wielkim bólu. Bo bohaterka doświadcza w swoim życiu wszystkiego - ciężkiego losu wiejskiej dziewczyny wydanej za mąż za starszego od siebie, niekochanego mężczyznę, potem wielkiej miłości, radości macierzyństwa, ale i utraty, wielkiego cierpienia, upadku na samo dno, dostatku i biedy. Takie doświadczenia są wspólne dla wielu bohaterek i bohaterów tej powieści. Jak to w życiu. Autorka, jak już wspominałam, nie lukruje rzeczywistości. Akcja powieści toczy się w określonym czasie historycznym i trudno byłoby uwierzyć, że bohaterek i bohaterów nie dotykają nieszczęścia związane z wojnami i innymi tragicznymi wydarzeniami historycznymi. Takie jest życie, raz z górki, raz pod górkę. Wielu nie przeżyje zawirowań losu, a ci, którym się uda, będą musieli jakoś odbudować swoją codzienność, chociaż nie zawsze jest to łatwe. Czy to, że wszystko w końcu mija, że każda wojna, każdy pożar, każda powódź, każda epidemia kiedyś się kończą, niesie pocieszenie? Jakieś tak, ale wolałabym nie doświadczyć takich nieszczęść, jakie spadały na bohaterki i bohaterów tej powieści. Mnie szczególnie poruszyły fragmenty o epidemii tyfusu. 

Jest to wreszcie książka o życiu na wsi, o sile, jaką daje rodzina, a przede wszystkim o codzienności wiejskich kobiet. Jej uzupełnieniem na pewno mogą być "Chłopki" Joanny Kuciel-Frydryszak. Ta lektura wciąż przede mną. Wielką zaletą powieści są wspaniałe bohaterki, przede wszystkim Franciszka i jej matka Regina, no i sama ekscytująca historia, od której naprawdę trudno się oderwać.

Ja się w "Akuszerkach" zakochałam i polecam je gorąco.

Adania Shibli "Drobny szczegół"

O krótkiej powieści "Drobny szczegół" palestyńskiej pisarki Adanii

Shibli (Drzazgi 2023; przełożyła Hanna Jankowska) zrobiło się  w Polsce głośno, kiedy po wybuchu kolejnej odsłony konfliktu izraelsko-palestyńskiego odwołano jej udział na targach książki we Frankfurcie, gdzie miała odebrać prestiżową nagrodę za niemieckie wydanie swojej powieści. Awantura zbiegła się z polską premierą książki, która na świecie ukazała się w roku 2020 (w jednym ze źródeł znalazłam nawet informację, że w 2017). Powieść nominowana była do Międzynarodowego Bookera i National Book Award, a w Polsce zbiera bardzo dobre recenzje. Jednak ani rozgłos wzmocniony przez awanturę wokół odwołania pobytu pisarki we Frankfurcie, ani bardzo dobre recenzje nie miały wpływu na moją decyzję, że muszę tę powieść przeczytać. Jak już nie raz tu wspominałam, interesuje mnie ten zakątek świata i dlatego pilnie śledzę literaturę izraelską i książki pisane przez palestyńskich autorów, których w Polsce ukazuje się znacznie mniej. Kiedy tydzień temu pisałam o "Jestem stamtąd, jestem stąd" nieżyjącego już palestyńskiego poety Mourida Barghoutiego, polecałam inne pozycje palestyńskich autorów, przede wszystkim trzy książki Raja Shehadeha wydane przez Karakter i "Żywopłot" Dorit Rabinyan. Naprawdę warto po nie sięgnąć. Krótka powieść Adanii Shibli, której przeczytanie stale odkładałam na rzecz innych tytułów, stała się teraz znakomitym dopełnieniem książki Mourida Barghoutiego.

"Drobny szczegół" składa się z dwóch części. Akcja pierwszej rozgrywa się w roku 1949 na pustyni Negew. Oddział izraelskich żołnierzy zostaje tam skierowany, aby strzec płynnych jeszcze granic i przeczesywać pustynię w poszukiwaniu infiltratorów. Tak określani są wrogowie nowego państwa, Arabowie i Beduini. Zdarzenia opowiadane w beznamiętny sposób poznajemy z punktu widzenia dowódcy oddziału. Każdy dzień jest do siebie podobny. Poranna toaleta, posiłki, patrolowanie pustyni, upał, od którego odpocząć można tylko wczesnym rankiem albo po zachodzie słońca. Dowódca tłumaczy swoim żołnierzom, jak ważna jest ich rola, po co tu są, stara się wzmocnić w nich wiarę w sens tego, co robią, chociaż nie widać oznak buntu czy niezadowolenia. Ta monotonia zostaje nagle przerwana przez zdarzenie, którego się spodziewałam, przystępując do lektury, bo zostało zapowiedziane w informacjach od wydawcy. To gwałt na schwytanej beduińskiej dziewczynie i jej zastrzelenie. Chociaż wiedziałam, że o tym jest ta książka, czytając te fragmenty, dostałam obuchem w głowę. Siła przekazu zostaje wzmocniona przez chłodny, beznamiętny styl. Nie wiemy, co siedzi w głowie dowódcy, który najpierw każe strzec dziewczyny, chce ją nawet skierować do pracy w polowej kuchni, a potem sam ją gwałci, a na koniec każe zastrzelić. Przez moment wydaje się, że może szuka bliskości. Jest samotny, ma trudne zadanie, w dodatku męczy go rana na nodze, pamiątka po ugryzieniu przez jakiegoś owada.  Nawet gdyby tak było, nic go nie usprawiedliwia. Pewnie w cywilu był porządnym człowiekiem, pewnie przybył do Palestyny niesiony wzniosłą ideą budowy żydowskiego państwa, pewnie cieszy się, że powstało. Tacy jak on pionierzy są pewnie wzorem do naśladowania, bo przecież to, co się wydarzało w czasie podobnych patroli, albo nigdy nie wyszło na jaw, albo było przyjmowane jako oczywisty koszt budowy państwa. Wojna to wojna, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. To beznamiętna skala makro. W powieści dostajemy skalę mikro, która budzi grozę.

Druga część powieści to historia Palestynki mieszkającej i pracującej w  Ramallah, która przeczytała w izraelskiej prasie artykuł o tamtych zdarzeniach. Historia zgwałconej i zamordowanej Beduinki nie daje jej spokoju także dlatego, że urodziła się dokładnie dwadzieścia pięć lat po jej śmierci. Za wszelką cenę chce się dowiedzieć więcej na jej temat, dlatego wyrusza w podróż do Izraela. Nic prostszego, ale nie dla Palestynki. Chociaż wszędzie jest blisko, aby dojechać na pustynię Negew, musi przejechać przez liczne granice, ominąć mur, poddać się kontrolom na chceckpointach. W podróż zabiera ze sobą trzy mapy. Wśród nich jedną starą, drugą współczesną. Te mapy uświadamiają jej, jak bardzo zmienił się krajobraz i ten teren. Także, a może szczególnie, na Zachodnim Brzegu. Droga, którą wolno jej jechać, to labirynt, łatwo się w nim zgubić, a kolejna kontrola może oznaczać kłopoty. Sama pustynia zmieniła się i nie zmieniła jednocześnie. Rzeczywiście ziściło się marzenie ludzi takich jak dowódca i udało się ją okiełznać - okrzepły kibuce, które stały się zielonymi oazami, powstały plantacje warzyw i owoców, a jednocześnie nadal gdzieś w jej głębi są biedne beduińskie wioski sklecone z byle czego. Tu odsyłam do zbioru reportaży Pawła Smoleńskiego "Wieje szarkija. Beduini z pustyni Negew".  Jak już wspominałam, czas zatarł tamte zdarzenia. Śledząc poszukiwania narratorki, patrzymy na historię i współczesność z dwóch punktów widzenia. Dla niej te zmiany są niezabliźnionymi ranami, pamięcią o tym, co utracone, żywym dowodem na to, jak świat został pocięty granicami, które kiedyś kreślono na piasku, a które teraz wyznaczają mury, checkpointy i drogi, którymi mogą poruszać się obywatele Izraela i turyści, ale nie mieszkańcy Zachodniego Brzegu. A dla sympatycznych osadników z kibucu, w którym nocuje, te zmiany to dowód na siłę państwa i pionierów, którzy o nie walczyli i które budowali. 

Trudno oprzeć się gorzkiej refleksji, że w imię ideałów mających stworzyć lepszą przyszłość, zbudowano świat podzielony, w którym obu stronom konfliktu towarzyszy strach, przemoc i upokorzenie. To ostatnie dotyczy poniżanych Palestyńczyków. Tamta wojna wcale się nie skończyła. A rozwiązania tego węzła gordyjskiego, jakim stały się stosunki izraelsko-palestyńskie, nie widać, czego dowodzi kolejna odsłona konfliktu.

PS Historia zgwałconej i zamordowanej Palestynki jest prawdziwa. Gdzieś słyszałam, że sprawcy tamtego zdarzenia zostali ukarani, o czym w powieści autorka nie wspomina. Moim zdaniem nie ma to jednak znaczenia, bo nie o szukaniu sprawiedliwości jest "Drobny szczegół". Poza tym to w końcu powieść.

Kibuc Nirim znajdujący się obok Strefy Gazy, który odwiedza i w którym nocuje narratorka drugiej części powieści, jest jednym z miejsc brutalnie zaatakowanych siódmego października zeszłego roku przez terrorystów z Hamasu. Kolejny dowód, jak skomplikowana to sytuacja. 

Aleksandra Tarnowska "Wniebogłos"

Nie raz zwierzałam się w tych notkach, jak nieufnie podchodzę do

debiutów. Rozumiem, że są istotne, ale wolę poczekać na kolejne książki. Pierwszymi niech zajmują się zawodowe krytyczki i zawodowi krytycy. Czasem jednak daję się skusić. Tak się właśnie stało w przypadku powieści Aleksandry Tarnowskiej "Wniebogłos" (ArtRage 2023). Co mnie przyciągnęło? Oprócz pochlebnych recenzji, a z tymi trzeba, jak wiadomo, ostrożnie, temat. Wieś lat siedemdziesiątych (podobno - taka informacja zamieszczona jest w opisie wydawcy, sama nie doszłabym do tego, czy to lata siedemdziesiąte, sześćdziesiąte, a może nawet pięćdziesiąte). A pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu ten temat by mnie odstręczył, ale wszystko zmieniła moja późna miłość do twórczości Wiesława Myśliwskiego. 

Napiszę krótko i bez owijania w bawełnę - debiutancka powieść Aleksandry Tarnowskiej naprawdę mnie zachwyciła. Najpierw złapała od pierwszych zdań, potem nieco zdumiała i stawiała opór, aby wreszcie nie pozwolić się od siebie oderwać, kazać wejść w wykreowany świat głęboko, a nawet wzruszyć do łez. Nie losem głównego bohatera, dwunastoletniego Ryśka, chociaż bardzo mu kibicowałam, ale dlatego, że przywołała osobiste wspomnienia. 

Jestem pełna podziwu dla młodej autorki, rocznik 1990, która potrafiła wykreować ten wiejski świat i związane z nim pogrzebowe obyczaje. Jak młoda osoba wpada na taki pomysł? Niewiele o niej wiadomo. Mieszka w Turcji, gdzie wyjechała za pracującym tam mężem, wychowuje dziecko. Tym bardziej to dziwne. Raczej można by się spodziewać reportażu stamtąd albo opowieści o doświadczeniach młodej matki. A tu polska wieś lat siedemdziesiątych, dwunastoletni chłopak marzący o graniu i śpiewaniu, pogrzebowe obyczaje. Jakieś rodzinne inspiracje? Literackie? Wszak z wykształcenia jest polonistką. Podobno swoją książką autorka nawiązuje do powieści Tadeusza Nowaka "Wniebogłosy". Tytułem na pewno. Nie znam jego twórczości, czytałam dawno temu jedną książkę, wtedy mnie śmiertelnie nudziła i nic, a nic nie obchodziła. No ale byłam wówczas bardzo młoda i nie umiałam przyjąć obcego mi doświadczenia. Aż mnie korci, aby spróbować jeszcze raz, tym bardziej, że twórczość Tadeusza Nowaka od czasu do czasu jest przez kogoś przywoływana. Ale po tych dywagacjach, czas przejść do sedna, czyli do "Wniebogłosu".

Jak wspominałam, bohaterem powieści jest dwunastoletni Rysiek mieszkający we wsi Tuklęcz, który marzy o tym, aby śpiewać i grać w wiejskiej kapeli. Kto usłyszał jego śpiew, twierdzi, że ma głos jak dzwon. Babcia chciałaby, aby wykonywał pogrzebowe pieśni i przejął pałeczkę po niej i innych starych kobietach, które towarzyszą rodzinie i znajomym w czasie czuwania przy zwłokach zmarłego. Ale on pragnie zaciągnąć się do wiejskiej kapeli. Problem w tym, że nie ma instrumentu, a ojciec o jego śpiewaniu i graniu nie chce słyszeć. 

Ryśkowi, tak jak i innym mieszkańcom wsi, stale towarzyszy śmierć, która jest tu czymś naturalnym, częścią ludzkiego losu. Kiedy ktoś umiera, wysyła się dzieci z różańcem, który mają zawiesić w przydrożnej kapliczce na figurze świętego Jana Nepomucena. To znak dla wszystkich, że ktoś nie żyje. Wieść roznosi się lotem błyskawicy, dlatego sąsiedzi zbierają się w przy zwłokach zmarłego na czuwaniu, któremu towarzyszą pogrzebowe pieśni. Wcześniej trzeba ciało umyć i ubrać, przynieść specjalną deskę, na której zmarły będzie leżał do dnia pogrzebu. Potem kondukt żałobników wyruszy pod górę na miejscowy cmentarz. Ciało pojedzie na wozie należącym do ojca Ryśka, który jest grabarzem. Profesję przejął po swoim ojcu. We Wszystkich Świętych mieszkańcy tłumnie stawiają się na cmentarzu. Ale ze zmarłymi obcuje się nie tylko wtedy. Oni są obecni, czuwają, przychodzą, dlatego nie można o nich zapominać, zwłaszcza  przy okazji Bożego Narodzenia. Tego uczył Ryśka dziadek, który wynosił duszom zmarłych jedzenie po wigilijnej wieczerzy. 

Chociaż śmierć jest w tym świecie czymś naturalnym, chociaż oswaja się z nią dzieci, to nie oznacza braku cierpienia. Rysiek boleśnie odczuwa odejście swoich najbliższych, tym bardziej, że obwinia się o ich śmierć. Wierzy, że umarli, bo śpiewał przy nich pogrzebowe pieśni. Jest sam ze swoim cierpieniem, nie ma komu o tym opowiedzieć. Ojciec nie umie go wysłuchać, traktuje  szorstko, bez sentymentów. Poza tym zajęty jest swoimi sprawami, o co Rysiek ma do niego pretensje i żal. Czuje się zdradzony, niepotrzebny i odrzucony. Jest na ojca wściekły. Nie ma odwagi porozmawiać z nim o instrumencie, o którym marzy. Właściwie ma pewność, że zostanie wyśmiany i zgaszony. Stale odwleka tę rozmowę. Kłębią się w nim uczucia - tęsknota za zmarłymi, złość na ojca, pragnienie śpiewania i chęć stłumienia tej pasji, bo święcie wierzy, że przyczyniła się do nieszczęścia. Doprowadzony do rozpaczy, chciałby porzucić wieś, wyjechać za Wisłę, poznać inny świat, o którym opowiadają starsi bracia kolegów. 

Rzeka w sposób symboliczny oddziela Tuklęcz od cywilizacji. Ryśkowi wydaje się, że jego wieś jest gdzieś na końcu świata. A  dom rodzinny, znajdujący się w cienistej dolinie, od tego świata oddalony jest jeszcze bardziej. Nawet elektryfikacja tu nie dotarła. Tuklęcz rozpięta jest gdzieś pomiędzy cmentarzem znajdującym się na wzgórzu, a doliną, w której mieszka Rysiek. On stale jest w ruchu, ciągle gdzieś gna, pędzi, przemierza wielokrotnie tę trasę góra dół, jakby chciał dać upust targającym go emocjom. Jakby schodził gdzieś na dno swojej rozpaczy.

Aleksandra Tarnowska wykreowała na kartach swojej powieści świat w sposób tak intensywny, że z łatwością można się w nim zanurzyć i trudno o nim zapomnieć. Pokazuje wieś, jakiej już nie ma. Świat, w którym role są tradycyjnie przypisane - mężczyźni są oschli, piją, bywają brutalni, a kobiety ciepłe, opiekuńcze. To u babć i matek można znaleźć ukojenie i zrozumienie, dlatego ich brak oznacza głęboką samotność.

Jak się skończy historia Ryśka? Czy odnajdzie wewnętrzny spokój, pogodzi się z sobą i z ojcem? Czy będzie mógł śpiewać? Towarzysząc jego historii, bardzo chciałam, aby tak się stało. Chciałam katharsis dla niego i dla siebie. No ale zakończenia nie mogę zdradzić.

Bardzo dobra powieść, która ze mną została. No i pięknie napisana.

Shehan Karunalitaka "Siedem księżyców Maalego Almeidy"

Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że ukazała się powieść

lankijskiego pisarza Shehana Karunalitaka "Siedem księżyców Maalego Almeidy" (Marginesy 2023; przełożył Mariusz Gądek). I wcale nie chodziło o Bookera, którego autor za swoją książkę otrzymał, ale o Sri Lankę. Od dawna bardzo chciałam przeczytać powieść, której akcja toczyłaby się właśnie tam, napisaną przez kogoś stamtąd. Wprawdzie nieco odstraszyła mnie informacja, że zdarzenia rozgrywają się w planie realistycznym i fantastycznym: na Sri Lance i w zaświatach, ale pomyślałam, że te drugie będą tylko dodatkiem, a to, co istotne, dziać się będzie na Ziemi. No i chociaż rzeczywiście tak jest, to niestety powieść mnie rozczarowała. Muszę przyznać, że nie podzielam zachwytów, które tu i ówdzie słyszę.

Ale od początku, czyli kilka zdań wprowadzenia. Kolombo rok 1990. Na Sri Lance od lat trwa wojna domowa, w którą zaangażowane są różne siły. Zasadnicza walka rozgrywa się pomiędzy Tamilskimi Tygrysami z północy, którzy dążą do utworzenia swojego państwa, a siłami rządowymi, czyli w większości Syngalezami. Kiedy północ kraju stoi w ogniu, w Kolombo życie toczy się w miarę normalnie. Jeśli ktoś nie angażuje się w politykę, może spać spokojnie, o ile nie stanie się przypadkową ofiarą zamachu terrorystycznego. Bohaterem powieści jest Maali Almeida, fotograf, hazardzista i sprzedawczyk, jak sam o sobie mówi. Od siebie dodałabym jeszcze - cynik i erotoman. Od początku wiemy, że właśnie zginął i trafił w zaświaty w miejsce zwane Pomiędzy. Ma siedem księżyców, czyli siedem dni, aby wyświetlić zagadkę swojego morderstwa. Nie pamięta momentu śmierci. Podejrzewa, że powodem zabójstwa mogły być zrobione przez niego zdjęcia, na których utrwalał wojnę, akty terroru, ich ofiary. Miał w swojej kolekcji także takie fotografie, które kompromitowały rządzących. Ale Maali Almeida nie jest szlachetną postacią. Wysługiwał się różnym stronom konfliktu, pracował dla tych, którzy dawali mu zarobić. Czasem jako fikser zagranicznych dziennikarzy, czasem jako niezależny korespondent wojenny, ale współpracował też z armią rządową, poznał różnych polityków. Mógł narazić się wielu stronom. Stopniowo poznajemy jego historię zawodową, relacje rodzinne, związki.

Co mnie rozczarowało? Przede wszystkim potwornie nudziła mnie warstwa fantastyczna, której wbrew pozorom jest całkiem sporo. Zupełnie nie interesowały mnie rozgrywki pomiędzy zmarłymi, upiorami, duchami i demonami. Ich walka o dalszą drogę Maalego Almeidy, wygłaszane przez nie mądrości. Przez dłuższy czas mieszały mi się te wszystkie pozaziemskie zjawy, na szczęście z pomocą przychodził sporządzony przez autora spis bohaterów, do którego musiałam często zerkać. Trudno mi powiedzieć, na ile te zaświaty osadzone są w hinduizmie albo w jakichś mitach. Czy w ogóle? Ani mnie to nie bawiło, a podobno powinno, ani nie przerażało. Makabryczne zjawy, które do Pomiędzy trafiają w takim stanie, w jakim skończyły życie, przypominały mi postacie z obrazów Boscha - podziwiałam wyobraźnię autora, ale nie budziły we mnie lęku. Starałam się brnąć przez te fragmenty jak najszybciej, aby razem z duchem bohatera znaleźć się w ziemskim świecie.

Niestety tu wcale nie było lepiej. W gruncie rzeczy jest to powieść kryminalna czy sensacyjna - na pierwszy plan wybija się rozwiązanie zagadki, jak zginął Maali Almeida. Chcąc ją rozwikłać, jego duch wplątuje najbliższe mu osoby w polityczną awanturę, której konsekwencje mogą okazać się dla nich tragiczne. Potem przy pomocy zjaw i upiorów próbuje je uratować. Oczywiście można stawiać pytania, czy w imię swoich interesów, w imię wyświetlenia prawdy o politykach, czego nie zrobił za życia, ma prawo kogokolwiek narażać. Można się zadumać nad tym, jak mieszkańców Kolombo niewiele obchodzą ludzkie nieszczęścia, które dzieją się tuż obok nich. Niestety moim zdaniem to wszystko nie wybrzmiewa. Podobnie jak ginie gdzieś w morzu sensacyjnych zdarzeń tło polityczne i tragedia ludzi wplątanych w wojnę domową. Jeśli ktoś jest naprawdę zainteresowany tamtą zapomnianą wojną na tej rajskiej wyspie, niech sięgnie po reportaż Frances Harrison "Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance" wydany kilka lat temu przez Czarne. A już na pewno powinien to zrobić każdy, kto tam był albo się wybiera. Mnie "Siedem księżyców Maalego Almeidy" nie przekonało.

Urszula Honek "Białe noce"

O zbiorze opowiadań Urszuli Honek "Białe noce" (Czarne 2022)

było głośno od chwili, kiedy książka się ukazała. To jej debiut prozatorski, wcześniej wydała trzy tomiki poetyckie. Od początku zastanawiałam się, czy po niego nie sięgnąć, ale widocznie imperatyw nie był aż tak silny. Tymczasem "Białe noce" zostały nominowane do Paszportu Polityki, dostały prestiżową Nagrodę Kościelskich, a wreszcie Nagrodę Conrada za debiut prozatorski. Dopiero jednak rekomendacja koleżanki i jej zachwyt nad książką Urszuli Honek sprawiły, że postanowiłam przeczytać. Połknęłam w dwa popołudnia i ja też się zachwyciłam, chociaż nie jest to książka przyjemna. Na pewno nie dla tych, którzy szukają w lekturze pociechy, których książka ma otulić (brrr, nie cierpię tego określenia), nie zrobi się po niej miło, nie wprowadzi w dobry nastrój. Muszę przyznać, że kiedy czytałam ją w niedzielne, ciemne już, popołudnie, to w pewnym momencie przeszedł mnie dreszcz. Czego się bałam? Powiem wprost - myśli o śmierci. Bo ten zbiór opowiadań wokół niej krąży. 

To opowieści powiązane wspólnym miejscem, z Beskidu Niskiego. Ich centrum jest wieś Binarowa i jej okolice - sąsiednie miasteczko, pobliskie wioski. Akcja meandruje pomiędzy latami. Szybko orientujemy się, że chociaż każde z opowiadań ma innego wyrazistego bohatera, który czasem przemawia swoim głosem, a czasem wyręcza go trzecioosobowy narrator, to większość z nich pojawia się w kolejnych opowieściach. Okazują się czyjąś siostrą lub czyimś bratem, córką albo synem, a przynajmniej sąsiadem. Raz są młodsi, raz starsi, tu chronologia nie ma znaczenia. Wielu z nich umarło, zginęło, odebrało sobie życie, ktoś zajrzał śmierci w oczy, ale jej się wywinął. O czym myślała młoda dziewczyna, wchodząc do wody z kieszeniami pełnymi ciężkich kamieni? O czym myślał mężczyzna, który się powiesił? Co czuły dzieci, które spłonęły w pożarze? Te pytania wracają niczym mantra, jakby ci, którzy je zadają, byli śmierci ciekawi, jakby ich samych przyciągała. A może chcą po prostu zrozumieć, dlaczego ich sąsiadka czy sąsiad, osoby, które znali, nagle zdecydowali się ze sobą skończyć? A może boją się śmierci? Albo pustki po niej?

Jak ktoś mówi, że drugi raz chciałby przeżyć całe życie, to ja mu nie wierzę. tak tylko gada, bo się boi, że jak umrze, to się okaże, że nic tam nie ma albo w piekło trafi, w sam środek pożaru.

Dlaczego kobietę sprzedającą w piekarni znaleziono martwą na brzegu rzeki u stóp urwiska? Skoczyła? Poślizgnęła się na wąskiej ścieżce? Ktoś jej pomógł? Nie, nie są to opowiadania kryminalne, a jeśli to horror, to taki codzienny. Te śmierci nie zdarzają się przecież w jednym czasie. Ot, zwyczajnie, przecież ludzie umierają. 

Innym tematem tych opowieści jest samotność, marzenie o szczęściu, takim codziennym, najczęściej u boku drugiego człowieka. Czasem o lepszym życiu, które daje kontakt z książką, wykształcenie albo chociaż wyjazd gdzieś trochę dalej. Ale i to rzadko się udaje. Najczęściej wracają, dusząc w sobie tajemnicę niepowodzeń, która tak jak śmierć rozpala ciekawość najbliższych i sąsiadów. A może ich los naznaczyła trauma wojny? Taka, która odbija się w kolejnych pokoleniach? Tych, które nawet jej nie doświadczyły? Jest właściwie tylko jedno opowiadanie, "Anielka", które w dość aluzyjny sposób odnosi się do wojny. Jakieś inne, najbardziej oniryczne, niekonkretne, jakby lament albo ludowa przyśpiewka. Trochę płynne, a trochę kanciaste, drażniące, niedające spokoju. We wspomnieniach narratorki wracają wszystkie okrutne zdarzenia, o jakich, być może mimochodem, wspominali dziadkowie i rodzice. I wszystkie jej dziecinne troski, lęki i rozczarowania. Może to w wojennych losach tej rodziny, a szczególnie dziadka, należy dopatrywać się źródła niepokoju, jaki towarzyszy bohaterom, jaki rozpościera się nad tą okolicą? 

Był dobrym człowiekiem, tak mówi pani Owczarowa. Niemców gonił z widłami, a potem razem pili wódkę. Dla niepoznaki. Dla poznaki wkładał ciężki kożuch i szedł przed siebie szukać małych rudych główek, koślawych nóżek i wypchanych od pieniędzy worków. (...) Dziadek zatacza się od wiatru i jarzębinówki, którą znalazł w stodole, gdzie nie palono ludzi, tylko małe ryże główki. Ahoj, kapitanie! Dziesiąty grudnia, pora łapać dzieci! Idzie przed siebie, bo mrozy mu niestraszne. Ma grube buty wypchane gazetami i czapę z baraniego futra.

Ilu jeszcze było takich dziadków? Może stąd to milczenie, te samotności, nieudane życia? Więcej w tych opowiadaniach niedających spokoju pytań niż odpowiedzi. W każdym razie to nie pozwala o sobie zapomnieć, drażni swoją odmiennością i prowokuje do myślenia.

Kończy się jak modlitwa wypowiadana przez małą narratorkę.

Zabierz nas, Panie Boże. Ześlij deszcz, niech ugasi, co dziadek zapalił. Niech tatko wstanie z rowu, choć już od czterech dni w nowych skarpetkach i butach nie wstaje. Niech mamcia odda nową boazerię ryżym, bo jeszcze nieokopcona, a im się przyda na wczasach. (...) Niech babcia odda rysunek małej Iritce, która nadaje jej we znakach, że wsiadła do pociągu. Niech Mateuszek nie zdycha, choć mu powiedziałam, żeby zdechł, gdy Burkowi uciął siekierą kawałek ogona. Niech następna świnka nie wisi jak święty Andrzej, tylko pojedzie w dalekie kraje, gdzie krokodyle lubią daktyle, a osy kokosy. Niech konik na karuzeli nie kręci się za kilo wiśni trzy minutki, tylko minutek piętnaście. (...) Niech pani Zosia wyciągnie razem z nami ręce do nieba i przestanie się bać piorunów, choć strach wielki jak dom.

Ale odwrócić przeszłości się nie da, więc może ta modlitwa odwróci przynajmniej zły los? 

Jeszcze jedną bohaterką opowieści Urszuli Honek jest przyroda, która buduje nastrój. Piękna za dnia, wiosną i latem, groźna i tajemnicza, gdy zapada zmrok, nieprzyjazna zimą.

Co wieczór, gdy zamknę furtki, gdy poukładam w komórce porozrzucane motyki i grabie, to czy zimno, czy deszcz, czy wiatr albo zaduch przystaję w progu i patrzę, jak ciemność zabiera wszystkiemu kształty.

Sady otaczające stare, chylące się ku upadkowi domy, rzeka, która daje latem ochłodę, ale która potrafi być groźna, wzgórza, pola - w takim miejscu toczą się te opowieści. Opowieści bez happy endu.

- Życie nie jest miłe - tak im powiedziałam.

Te słowa mogłyby być mottem całego zbioru.

Ale przede wszystkim trzeba się w te opowiadania zanurzyć i je smakować, bo są pięknie napisane.

Claudia Salazar Jimenez "Krew o świcie"

Spośród licznych zapowiedzi wydawniczych, które migały mi na

stronach obserwowanych przeze  mnie wydawnictw i w kilku artykułach czy postach pisanych przez ludzi zawodowo zajmujących się recenzowaniem literatury, szczególnie elektryzowały mnie te z Ameryki Łacińskiej. Przy okazji tradycyjnie zamarudzę, że wysyp anonsowanych nowości jak zwykle mnie osłabił i sfrustrował, bo przecież jeszcze nie zdążyłam przeczytać tytułów zeszłorocznych, które kupiłam, że nie wspomnę o tych, które znajdują się na liście moich pragnień, a tu już wydawcy bombardują kolejnymi książkami. Nawet nie chciało mi się zanotować tych, na które zaczynam czekać. Ale do rzeczy. 

Nic zatem dziwnego, że kiedy zobaczyłam pierwszy z takich tytułów w przedpremierowej sprzedaży na stronie wydawnictwa w super atrakcyjnej cenie, w ogóle się nie zastanawiałam, tylko od razu kupiłam i niemal natychmiast przeczytałam. A chodzi o niewielkich rozmiarów powieść peruwiańskiej pisarki Claudii Salazar Jimenez "Krew o świcie" (ArtRage 2023; przełożył Tomasz Pindel). Za wydawcą podaję, że w Peru jest ona jedną z najbardziej cenionych autorek pokolenia czterdziestolatków. Za książkę, o której dzisiaj, dostała w roku 2014 Premio Las Americas. 

Cóż, gdybym wiedziała, w co się pakuję, być może nie sięgnęłabym po tę powieść. Nie, nie chodzi o to, że książka słaba. Przeciwnie. Więc o co w takim razie? O dawkę okrucieństwa. To, że kończąc książkę późnym wieczorem, przed snem, a kończyłam, bo nie mogłam się już oderwać, nie dręczyły mnie nocne koszmary, uważam za cud. Podobnie miałam z powieścią Złatko Enewa "Requiem dla nikogo" i z "Czasem huraganów" Fernandy Melchior. Cóż, czasem lepiej nie wiedzieć, co nas czeka. Ale jeżeli ktoś interesuje się Ameryką Południową, lubi literaturę iberoamerykańską i znajdzie w sobie przestrzeń na zmierzenie się ze sporą dawką przemocy, niech po "Krew o świcie" sięgnie.

Powieść Claudii Salazar Jimenez  przenosi nas do Peru lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, kiedy kraj terroryzowała przemoc Świetlistego Szlaku, organizacji opartej na ideologii marksistowsko-leninowsko-maoistycznej. Chociaż moje serce jest po lewej stronie, to wiem doskonale, że z takiej mieszanki nie mogło wyniknąć nic dobrego. Autorka opowiada o tamtych czasach z kobiecej perspektywy. Bohaterki są trzy. Dwie z Limy, jedna z andyjskiej wioski. Pierwsza to lewicowa aktywistka, która spotyka na swojej drodze wysoko postawionych ludzi ze Świetlistego Szlaku i wstępuje do organizacji. Ich ideologia tak zawładnie jej umysłem, że porzuci rodzinę i stanie się gorliwą wyznawczynią tych idei i metod. Szczytny cel uświęca każde środki. Tu po raz kolejny rodzi się refleksja nad rolą przypadku. Gdyby nie spotkała tych ludzi, jej losy potoczyłyby się zupełnie inaczej.  Druga bohaterka to młoda fotografka pracująca w jednej z gazet. Jej imprezowe, luzackie życie zmieni zawodowe wyzwanie. Razem z kolegą dziennikarzem w obstawie wojska pojedzie do andyjskich wiosek, aby dokumentować zbrodnie Świetlistego Szlaku. To jej wybór, uprze się, żeby tam być, chce pokazać prawdę - w tamtym czasie wiadomości o tym, co dzieje się w górach, były oszczędne, niewiele wiedziano. Dopiero za jakiś czas terror przeniesie się także do stolicy. Wreszcie trzecia bohaterka to dziewczyna mieszkająca w jednej z andyjskich wiosek. Jej los jest najtragiczniejszy, bo zupełnie niezawiniony. Tamte dwie miały wybór, ona żadnego. Jej życie zdeterminowało miejsce urodzenia. To właśnie mieszkańcy takich wsi mieli najgorzej. Musieli lawirować między partyzantami, a wojskiem. Każda ze stron  podejrzewała ich o współpracę z politycznym przeciwnikiem, a oni znaleźli się w kleszczach. Stanie z boku też nie pomagało. Paradoks polegał na tym, że rewolucja dokonywała się dla nich, w ich imieniu. Mechanizm znany od dawna. Autorka pokazuje, jak nakręca się spirala przemocy. Terror rodzi terror. Działania wojska w pewnych obszarach nie różnią się niczym od bestialstwa partyzantów Świetlistego Szlaku.

I tu wracam do perspektywy kobiecej. Bo to między innymi ciało kobiet jest orężem w walce. Jeśli nie zginęłaś od razu w ataku partyzantów czy żołnierzy, to twoje ciało staje się ich własnością. Z jednej strony jest karane, gwałt ma być przestrogą dla innych, staje się narzędziem dominacji i siły, z drugiej to dla walczących mężczyzn rodzaj nagrody, rozrywki, możliwość pofolgowania sobie po trudach walki i poniewierki. Kiedy minie pierwszy szok, nic nie możesz zrobić, tylko modlić się o to, aby jak najszybciej skończyli. I znowu najtragiczniejszy jest los andyjskiej wieśniaczki. Ona nie ma dokąd uciec, nikt jej nie obroni i nie ewakuuje, nikt jej nie pomoże. Dla jednych i drugich jest podejrzana, to potencjalna zdrajczyni. A jej dodatkową troską są dzieci. Co ma robić? Musi się szybko pozbierać i jakoś żyć. Od najścia do najścia. Mimo  wszystko autorka stara się pokazać jakąś drogę wyjścia, zapalić światło w tunelu. Jakimś ratunkiem może być wspólnota kobiet.

Kobieca perspektywa nie dotyczy tylko problemu gwałtów. Claudia Salazar Jimenez pokazuje budzenie się seksualności, rozczarowania, jakie przynosi życie, różne podejście do macierzyństwa. Jedna z bohaterek porzuca dzieci i idzie za swoimi ideami. Druga stara się je za wszelką cenę chronić, tylko one jej zostały, są jej największą troską, sama zniesie dużo, byle nie cierpiały. I znowu najgorzej ma bohaterka urodzona w andyjskiej wiosce. Z męską przemocą musiała się mierzyć już wcześniej, zanim w jej życie wtargnęła wojna domowa. Małżeńska rzeczywistość okazała się daleka od wyobrażeń z czasu zalotów i marzeń o wielkiej miłości i cielesnym spełnieniu.

Claudia Salazar Jimenez pisze w sposób bardzo skondensowany. Powieść liczy mniej niż sto stron. I pewnie dlatego przemoc i okrucieństwo tak uderzają. Nie są niczym rozwodnione. Niecałe dwa lata temu pisałam tu o powieści Mario Vargasa Llosy "Lituma w Andach", która dotyczy tego samego tematu. I tam są fragmenty straszne, od których włos się jeży na głowie, ale to tylko fragmenty, chociaż atmosfera całości też jest duszna, jednak jakoś inaczej. Taki, bardziej epicki, sposób pisania ma jeszcze jedną zaletę - łatwiej się zorientować w zdarzeniach, więcej się dowiemy. Oczywiście dla Peruwiańczyków to nie ma pewnie znaczenia, tamten czas znają z własnych doświadczeń. Inaczej jest u nas. To nie nasza historia, nie wiemy o niej wiele. Dlatego jeśli ktoś interesuje się tematem, to warto zacząć od "Litumy w Andach". 

I na sam koniec dodam jeszcze, że w powieść Claudii Salazar Jimenez nie od razu łatwo się wchodzi, trzeba się przyzwyczaić, rozeznać, kto jest kim. Autorka przeskakuje od bohaterki do bohaterki, nie ma rozdziałów, są akapity. Trochę podobnie jest w powieściach Mario Vargasa Llosy. Warto jednak podjąć ten trud, po chwili można się przyzwyczaić do takiego toku opowieści. 

"Krew o świcie" polecam, ale dodaję, że emocjonalnie nie jest to łatwa lektura.

Popularne posty