"Majdan. Rewolucja godności"

Nie mogłam ominąć najnowszego dokumentu Siergieja Łoźnicy "Majdan. Rewolucja godności". Wystarczającym magnesem był już sam temat, a dodatkową zachętą nazwisko reżysera, autora pokazywanych u nas filmów "Szczęście ty moje" i "We mgle" (polecam szczególnie ten ostatni). Jak słyszę, Łoźnica przerwał pracę nad kolejnym obrazem i wraz ze swoją ekipą wyruszył na Majdan, aby dokumentować to, co się tam dzieje. Idąc do kina, spodziewałam się tradycyjnego dokumentu. Tymczasem zobaczyłam coś zupełnie odmiennego.

Reżyser stawia widza w pozycji uczestnika-obserwatora. Nie ma żadnych rozmów, żadnych komentarzy. Jest dzianie się. Tylko kilka razy na wyciemnionym ekranie pojawią się napisy informujące o przełomowych momentach ukraińskiej rewolucji. Dzięki kamerom jesteśmy na Majdanie, niekoniecznie w środku wydarzeń. Ot tak jak wielu z tych, na których patrzymy. Snujemy się, przyglądamy. Raz wejdziemy do budynku, w którym można się ogrzać albo przespać na zaimprowizowanych legowiskach. Tu także maluje się transparenty i przygotowuje jedzenie. Innym razem przechadzamy się wśród tłumu, czasem wejdziemy w głąb, czasem znajdziemy się na obrzeżach, czasem popatrzymy na to, co dzieje się na scenie. Stale towarzyszą nam dźwięki. Pieśni, piosenki, wiersze, modlitwy, przemówienia, potem komunikaty potrzebni lekarze, instrukcje dla walczących. Najpierw jest festyn, radosne święto, później dramat, walka, ranni i zabici. Ale Łoźnica nie epatuje śmiercią. Nie ma też w jego filmie patosu. Tylko kilka razy pozwoli sobie na wzruszający kontrapunkt. Pokazany z perspektywy sceny tłum, który śpiewa ukraiński hymn, powoduje dreszcz. Ale zaraz wraz z reżyserem wracamy na pozycję obserwatora. Dlatego jeśli toczą się walki, to kamera, a my z nią, stoimy bezpieczni na obrzeżach. Niby jesteśmy uczestnikami HISTORII, ale to, co najważniejsze, dzieje się gdzieś obok, a my możemy tego nie zauważyć. Z jednej strony walka, chaos, z drugiej ludzie gadają przez komórki, robią zdjęcia, kręcą filmiki. Ktoś rozmawia przez telefon, a obok ginie człowiek. Tak dzieje się rewolucja, na naszych oczach, a jednocześnie gdzieś z boku, tak tworzy się HISTORIA.

Taki dokument-nie dokument może wydać się komuś nudny. A jednak tak nie jest. Kiedy po chwili przyzwyczaiłam się do metody Łoźnicy, nie mogłam oderwać oczu od ekranu. Warto, a może nawet powinno się, obejrzeć ten film. Aby przypomnieć sobie wydarzenia sprzed roku, aby pamiętać, bo przecież rewolucja jeszcze się nie skończyła i wcale nie jest pewne, w jakim zmierza kierunku. Niestety pójście do kina na Łoźnicę wcale nie będzie łatwe. W moim sporym przecież mieście pokazywano go tylko przez tydzień w najmniejszej salce jednego kina. Więc mój głos jest trochę jak głos wołającego na puszczy.

Anthony Shadid "Kamienny dom. O Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma"

Kiedy tylko zobaczyłam na stronie Czarnego zapowiedź książki Anthon'ego Shadida "Kamienny dom. O Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma" (Czarne 2014; przełożyła Hanna Jankowska), od razu wiedziałam, że ją kupię. Jak magnes przyciągnął mnie podtytuł. Nostalgia za Bliskim Wschodem sprzed pierwszej wojny światowej, kiedy nie dzieliły go sztucznie stworzone granice. Napisałam nostalgia, ale powinnam chyba użyć słowa ciekawość. Przecież trudno mieć osobisty stosunek do miejsca i czasu, którego się nie zna. Kiedy czytam reportaże z tamtych stron, tak dziś skonfliktowanych, podzielonych, skłóconych, myślę o okresie Imperium Osmańskiego, a potem Wielkiej Syrii, kiedy można było swobodnie wędrować od Bejrutu do Damaszku i dalej do Jerozolimy. Podejrzewam, że ta bliskowschodnia arkadia to wytwór mojej wyobraźni. Pewnie i tamten świat nie był wolny od napięć, religijnych i narodowościowych tarć. Cóż, za mało na ten temat wiem, a w literaturze non-fiction co jakiś czas natykam się na idylliczne wspomnienia. Sięgając po książkę Shadida, miałam nadzieję , że autor odkryje przede mną tamtą rzeczywistość. Niestety nieco się rozczarowałam.

Ale od początku. Aby wyjaśnić przyczyny mojego zawodu, muszę napisać kilka słów o autorze. Otóż Ahthony Shadid to amerykański reporter, którego dziadkowie po pierwszej wojnie światowej, kiedy Francja i Wielka Brytania podzieliły Bliski Wschód na swoje strefy wpływów, wykrawając z tego obszaru sztuczne państwowe twory, wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych. Kolebką jego rodu jest Mardż Ujun, dziś pustoszejące, podupadłe libańskie miasto przy granicy z Izraelem i Syrią, w czasach Osmanów miejsce na szlaku handlowym, brama do Damaszku, Jerozolimy, Sajdy i Hajfy, jak czytam na okładce. To tam pradziadek autora, Isber Samara, który po zbiciu majątku zapragnął stać się osmańskim dżentelmenem, zbudował ów tytułowy kamienny dom, siedzibę rodu. Niestety niedługo cieszył się spełnionym marzeniem. Imperium Osmańskie upadło, pojawiły się granice, przecięto naturalne szlaki handlowe, w Libanie, gdzie na niewielkim terenie ściśnięto wyznawców wielu religii, zaczęły się konflikty. Dawny kosmopolityczny, swobodny świat rozpadł się, przyszłość rysowała się niepewnie. Dlatego Isber i jego żona po kolei wyprawiali swoje liczne potomstwo w nieznane, do odległej Ameryki, licząc, że tam będzie im lepiej. Jak wielka musiała być niepewność jutra, skoro decydowali się na te szalone kroki. Wyjazd oznaczał rozłąkę, może na zawsze. I rzeczywiście, niektórzy już nigdy nie odwiedzili rodzinnych stron, ktoś przyjechał z wizytą po dziesięciu latach, babka autora spotkała się ze swoją dziewięćdziesięcioletnią wówczas matką po trzydziestoletniej rozłące. Sama miała już ponad pięćdziesiąt lat i była wdową. Los zadrwił sobie również z Isbera. Zmarł w kilka lat po wybudowaniu rodowej siedziby. W 2006 roku Anthony Shadid, pracujący w Libanie jako reporter, postanawia odbudować zrujnowany dom przodków. Kryzys w życiu osobistym nastraja go nostalgicznie, pragnie wrócić do swoich korzeni. Dlatego bierze roczny urlop w redakcji i na rok osiedla się w Mardż Ujun. Przez ten czas będzie zmagał się z remontem domu. I o tym właściwie jest ta książka. I stąd moje rozczarowanie. Spodziewałam się opowieści o Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma i o historii Libanu, tymczasem dostałam przede wszystkim nieco nużącą kronikę zmagań z rzemieślnikami remontującymi dom i portrety mieszkańców Mardż Ujun, z którymi autor się zaprzyjaźnił. To nie  tak, że książkę Shadida odrzucam. Opowiadane historie są ciekawe, przejmujący jest obraz wyludniającego się, opustoszałego, częściowo zrujnowanego miasteczka, z którego uciekają młodzi ludzie, ciekawa jest też historia rodzinna, której kolejną odsłonę dostajemy w każdym rozdziale. Niestety to wszystko rozmywa się wśród opowieści o niesolidnych, chociaż sympatycznych rzemieślnikach remontujących dom. Podobnie jest z opowieścią o czasach osmańskich i o Libanie. Te dwa wątki giną zupełnie. Historia kraju przez piętnaście lat pogrążonego w tragicznej wojnie domowej, a przedtem i potem też trawionego krwawymi konfliktami, kraju bez perspektyw nie wybrzmiewa dostatecznie mocno, pokazana jest naskórkowo. Czego innego się spodziewałam. Nie winię autora. "Kamienny dom" to pewnie nostalgiczny przerywnik w jego dziennikarskiej karierze. Hołd złożony przodkom, rodzinnej siedzibie, ojczyźnie dziadków. To także opowieść o poszukiwaniu korzeni. I zachwyt nad odzyskanym miejscem. A warto wiedzieć, że Anthony Shadid to wybitny reporter, korespondent z Iraku i z obszaru Bliskiego Wschodu, dwukrotny laureat Pulitzera. Czarne kilka miesięcy temu wydało jego reporterską książkę o Iraku, która leży na mojej półce książek oczekujących. Nie, nie zniechęciłam się. Przeciwnie, wkrótce się za nią zabiorę i mam nadzieję, że okaże się ważną lekturą.

I na koniec jeszcze jedna refleksja, która towarzyszyła mi, kiedy czytałam "Kamienny dom". Otóż ze zdziwieniem i smutkiem stwierdziłam, że Anthony Shadid zmarł w roku 2012, czego dowiedziałam się z notki biograficznej na skrzydełku książki (w anglojęzycznych źródłach odkryłam, że zabił go atak astmy, kiedy przebywał w Syrii). Muszę przyznać, że ta smutna informacja położyła się cieniem na lekturze jego książki. Cały czas myślałam o tym, jak krótko cieszył się odbudowanym domem, jak nagle może skończyć się życie. Kiedy napisał swoją książkę, a było to w roku 2011, nie spodziewał się, że został mu tylko rok.

I jeszcze jedna refleksja. Jak dziś wygląda Mardż Ujun? Dziś, kiedy liczba syryjskich uchodźców w Libanie niemal dorównuje liczbie jego mieszkańców? Co dzieje się z domem Isbera? Kto w nim mieszka?

Andrzej Stasiuk "Dukla"


Wróciłam do Stasiuka. Po lekturze "Jadąc do Badadag" wiedziałam, że zdecyduję się na


kolejne spotkania z osobną prozą pisarza. Zanim przeczytam najnowszą jego książkę, "Wschód", która już leży na mojej półce książek oczekujących, postanowiłam sięgnąć po coś starszego. Mój wybór padł na "Duklę" (Czarne 1997), bo według niektórych to najlepsza pozycja Stasiuka. Zbiór kilkunastu mikro opowiadań (?), miniatur (?), wśród których wyróżnia się jedno długie, tytułowa "Dukla".

Autor opowiada o swoich wielokrotnych pobytach w tym przygranicznym miasteczku gdzieś na końcu świata. Jak zwykle skupia się na drobiazgach. Zauważa szczegóły, których na ogół nie dostrzegamy, a on je kontempluje. Celebruje też ulotne chwile. To może być światło, które "...powoływało byty i poddawało je zagładzie z chłodną, nadprzyrodzoną obojętnością." Albo "Zarośla,zakamarki, zapach nagrzanych smołowanych dachów - miejsca w sam raz by usiąść, pić owocowe wino i przyglądać się dalekobieżnym, do których nigdy się nie wsiądzie." Albo czas spędzony w krośnieńskim barze Smerf w oczekiwaniu na autobus do Dukli. To, co przeciętnego śmiertelnika nuży, drażni, irytuje, bo wydaje się być niepotrzebną stratą czasu, Stasiuka skłania do namysłu, snucia wspomnień, rozważań nad czasem. Z upodobaniem wraca do dukielskiego kościoła Marii Magdaleny, aby podziwiać (nie wiem, czy to dobre słowo, może lepiej by było być blisko) wspaniałą nagrobną rzeźbę Amalii Mniszchowej. Aż słychać ciszę, która dźwięczy w kościelnych murach, czuć kurz pomieszany z promieniami słońca. Taka zmysłowa to proza. Czasem opowie o spotkaniu. To może być towarzysz podróży, dawno niewidziany znajomy albo obca dziewczyna, która postanawia zaszyć się na noc w kościele, bo uciekł jej ostatni autobus do Krosna. Rejestruje upływający czas. Chociaż chwilami ma się wrażenie, że w tych miejscach czas się zatrzymał, a na pewno zwolnił. Ale i tu coś się zmienia.

Nie wiadomo właściwie dlaczego, ale pobyty w Dukli przywołują wspomnienia z dzieciństwa. Czasu spędzonego na wsi u dziadków lub u wujostwa. Wraz z tymi ćwiczeniami pamięci wkraczają na karty stasiukowych opowieści wiejskie potańcówki, kawalerowie i panny w niedzielnych strojach, strażacka orkiestra, nieznajoma wczasowiczka, obiekt chłopięcych westchnień, rzeka, stara chałupa dziadków, wiejska religijność. I tak przeplata się czas dukielski z czasem dzieciństwa. Oba ważne.

Bardzo ładne są miniaturki, których w tej książce sporo. Tytuły mówią same za siebie. Niedziela, Pokój, w którym rzadko się bywa, Raki, Jaskółki, Rzeka, Mróz, Noc. To nie wszystkie oczywiście. Są jak fotografie obdarzone mocą zatrzymywania w kadrze słów nie tylko obrazów, ale też ulotnych momentów, stanów duszy. To proza, którą trzeba czytać z namysłem, uważnie, bez pośpiechu, zapominając o całej tej trywialnej codzienności, która nas pożera. Trzeba smakować słowa, kunsztowne metafory, nie raz, nie dwa wrócić po raz kolejny do przeczytanego fragmentu, bo jak w poezji, nie każdą frazę da się od razu rozgryźć. Trzeba jej oddać nasz czas na chwilową przynajmniej wyłączność. Zatopić się i odlecieć. Nie każdy to lubi. Wielu wyda się nudna i o niczym. Rozumiem to. Na pewno nie można czytać książek Stasiuka hurtowo, każdy nadmiar szkodzi. Należy je sobie dawkować od czasu do czasu, pomiędzy innymi lekturami, jako odtrutkę na banalną rzeczywistość. Ja swoją przygodę z tą prozą dopiero zaczynam. Sporo jeszcze przede mną. A więc kiedyś znowu będzie o Stasiuku.

I jeszcze jedno. Integralną częścią "Dukli" są rysunki Kamila Targosza. Czarno-białe, niepokojące, surrealistyczne.

"Lewiatan"

Zafundowałam sobie przygnębiający kinowy weekend. O "Dużym zeszycie" pisałam ostatnio, a dzień wcześniej poszłam, a właściwie pobiegłam, na najnowszy film Zwiagincewa "Lewiatan". Kiedy oglądam takie filmy, zawsze zastanawiam się, na ile wykreowany obraz świata jest prawdziwy. Opowiedziana historia wydaje się po prostu nieprawdopodobna. A jednak. Nawet jeśli została przerysowana, to wyrasta przecież z ducha Rosji. Obawiam się jednak, że realia, które oglądamy na ekranie, nie zostały wyssane z palca. Małe postradzieckie miasteczko, gdzieś nad Morzem Barentsa. Surowe krajobrazy i zaniedbane, częściowo opuszczone bloki z wielkiej płyty. Miejsce, z którego chce się jak najprędzej uciec. Do Moskwy oczywiście. Ale nie wszyscy marzą o wyjeździe. Niektórzy świetnie się tu urządzili, a Kola, główny bohater, po prostu nie chce. Tu ma dom, który sam wybudował, tu mieszkali jego rodzice. I o ten dom musi stoczyć walkę z miejscowym merem, który chce go wywłaszczyć, bo ma chrapkę na działkę. To opowieść o zderzeniu bezsilnej jednostki z wszechwładnym państwem, które ma za nic prawa swoich obywateli. Dostajemy też, podobnie jak w niedawno pokazywanym innym rosyjskim filmie, "Geograf przepił globus", obrazki z rosyjskiej codzienności. Słyszałam głosy, że Zwiagincew zderza w swoim dziele powagę ze scenami komediowymi. Nie wiem, kto dopatrzył się w "Lewiatanie" czegoś śmiesznego. No może jedna czy dwie sceny wywołują uśmiech, ale o śmiechu mowy nie ma. To wyjątkowo przygnębiający obraz świata. Znowu, jak w przypadku "Dużego zeszytu", przywołam Smarzowskiego i znowu napiszę, że "Lewiatan" mimo podobnego spojrzenia na rzeczywistość różni się zasadniczo od filmów polskiego reżysera. To kino, skromne, nie tak atrakcyjne, za to mocno podszyte filozofią i duchowością. Mimo przygnębiającej aury, mrocznych zdjęć, prawie wyzutych z koloru, film bardzo dobrze się ogląda. To po prostu najwyższa półka. Ale przecież prawdziwym miłośnikom kina, którzy zachwycili się poprzednimi filmami Zwiagincewa, "Powrotem" i "Eleną", nie muszę tego tłumaczyć. Kto już widział, niech czyta dalej, kto jeszcze na "Lewiatana" się nie wybrał, niech to zrobi jak najszybciej.

A zaczyna się całkiem miło. Gdzieś pośród surowego, nieco księżycowego krajobrazu stoi drewniany, całkiem spory dom. Nagle przeszklona weranda rozbłyska przyjemnym światłem. Ktoś się krząta, zbiera do wyjścia. Wnętrza, chociaż nieco zagracone, są przytulne i sympatyczne. To dom Koli, który, jak mówi, wybudował własnymi rękami. Dlatego nie chce go oddać. Tym bardziej za marne grosze, za które będzie mógł sobie kupić mieszkanie w jednym z tych obskurnych, szarych bloków z wielkiej płyty tak skutecznie szpecących nadmorski pejzaż. Kola toczy nierówną walkę z merem. Właściwie jest w tej potyczce bez szans. Miasteczkiem rządzi sitwa, chciałoby się powiedzieć mafia, która robi, co chce. Dlatego przyjaciel Koli, prawnik z Moskwy, wie, że jedyna szansa to znalezienie haków na mera. W tej walce wszelkie metody są dozwolone. Nie ma znaczenia bezduszny sąd, prawdopodobnie, jak wszystkie instytucje w miasteczku, całkowicie podporządkowany merowi. Niekorzystny wyrok odczytuje sędzina beznamiętnym głosem w iście ekspresowym tempie tak, jakby za nic miała Kolę, jakby go nie było na sali rozpraw. Obraz władzy w "Lewiatanie" jest potworny. Mer to zapijaczony władca absolutny, gruby i obleśny, stosujący gangsterskie metody. Miasteczko traktuje jak łup, jak swoją własność. Jeździ w obstawie osiłków, otacza się ludźmi, którzy dla utrzymania się przy władzy są gotowi zrobić wszystko. Wrażenie robi na nim jedynie jakaś szycha z Moskwy, której się boi. Ale nie zamierza łatwo się poddać, dlatego zwoła naradę, której przebieg włos jeży na głowie. To wszystko jakoś nie przeszkadza mu żarliwie modlić się w cerkwi, spotykać z popem i zabiegać o jego poparcie. Sojusz tronu z ołtarzem w filmie Zwiagincewa przygnębia najbardziej. Finał jest tyleż zaskakujący, co przerażający. Kiedy kamera odjedzie, zrozumiemy, dla kogo przeznaczona była działka, na której stał dom Koli. A miejscowy pop na pocieszenie ma dla niego opowieść o Hiobie, który z pokorą przyjął wszystkie nieszczęścia zesłane przez Boga i wiary nie utracił. Na Kolę rzeczywiście zwaliło się wszelkie zło. Nie tylko przegrywa z merem, ale na dodatek ma jeszcze problemy z synem, żona zdradza go z najlepszym przyjacielem, a w końcu ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. I tu podobieństwa do Hioba się kończą. Kola nie wierzy, nie szuka pociechy w Bogu, za to topi swoje smutki w morzu alkoholu. W miasteczku są dwie cerkwie. Jedna stara, zrujnowana, w której spotykają się koledzy Romy, piją alkohol, palą papierosy. Na jednej ze ścian miga ledwo widoczny stary fresk. Postacie świętych, a może samego Boga, zdają się spoglądać na Kolę. Mam wrażenie, że kuli się pod ich wzrokiem. Jest jeszcze druga cerkiew, ta nowa, wybudowana na zgliszczach domu Koli. Ociekająca bogactwem, oślepiająca bielą ścian. W tej cerkwi dużo mówi się o Bogu, ale to fałszywe słowa. W świecie Zwiagincewa chyba wszyscy zapomnieli, co to grzech. I mer, i jego poplecznicy, i pop. Tak jak mały chłopczyk, syn Anżeli, który nie rozumie znaczenia tego słowa. Budynek cerkwi to po prostu inwestycja, a pop to inwestor. Przecież tak mówi o nim mer w rozmowie z Kolą (albo jego adwokatem; nie pamiętam).

Tytułowy Lewiatan ma dwojakie znaczenie, oba są w filmie ważne. Jedno wywodzi się z traktatu angielskiego filozofa Thomasa Hobbesa i symbolizuje absolutne, świeckie państwo chroniące obywateli przed wojną. Drugie znaczenie wywodzi się z Biblii. To potwór morski, przeciwnik Boga. Szkielet wieloryba, który straszy na plaży, jest czytelnym nawiązaniem do niego. W świecie pokazanym u Zwiagincewa Boga już dawno nie ma, pokonało go zło, to małe i to wielkie. A państwo? Państwo obywatela zniewala, na pewno przed niczym nie chroni.

Ale "Lewiatan" jest nie tylko traktatem o świecie bez wartości. To także opowieść o nieszczęśliwej miłości, zdradzie, rozczarowaniu małżeństwem i prowincjonalnym życiem, niejasnych pragnieniach i tęsknotach, rodzinnych problemach, zbuntowanym, nieszczęśliwym nastolatku tęskniącym za nieżyjącą matką, zazdrosnym o uczucia ojca. To portret nieszczęśliwej, smutnej kobiety, która miota się pomiędzy jedną miłością a drugą, pomiędzy poczuciem obowiązku a pragnieniem ucieczki, zmęczonej beznadziejną walką toczoną przez męża, poniewieraną przez pasierba, udręczoną pracą w przetwórni ryb. Czy Lila popełniła samobójstwo, czy została zamordowana na zlecenie mera, nie wiadomo. Może odpowiedź na to pytanie nie jest aż tak ważna. Obie możliwości są prawdopodobne.

Jest też "Lewiatan" obrazem życia na rosyjskiej prowincji, gdzie alkohol pije się nie na kieliszki a na butelki przy każdej możliwej okazji, gdzie wszystko trzeba załatwiać, gdzie rządzą układy i układziki, większe i mniejsze zależności. A wszystko rozegrane zostało w ponurym, księżycowym, ale na swój sposób pięknym, surowym, mrocznym krajobrazie, który podkręca jeszcze przygnębiającą wymowę filmu. Kolejny obraz, który nie niesie żadnej nadziei.

"Duży zeszyt"

Z takimi filmami jak węgierski "Duży zeszyt", zwycięzca festiwalu w Karlowych Warach w 2013 i tegoroczny kandydat do Oskara, mam kłopot. Dlaczego? Bo to rzecz niszowa, nie najłatwiejsza w odbiorze a przy tym niezwykle pesymistyczna, niedająca właściwie grama nadziei. No więc jak mam namawiać na wizytę w kinie? Kogo przekonam swoją notką? Może powinnam wskazać na pewne powinowactwo z kinem Smarzowskiego? Ale jego filmy oprócz mrocznej aury i ciemnej wizji świata zalecają się do widza pewną atrakcyjnością, choćby żywą akcją. Tego w "Dużym zeszycie" nie ma. Chyba najbliżej mu do "Białej wstążki" Hanekego. Cóż, sprawa wydaje się być z góry przegrana. A jednak warto poświęcić czas temu węgierskiemu filmowi (ściśle rzecz biorąc, to koprodukcja węgiersko-niemiecko-austriacko-francuska!). Trzeba mieć jednak pełną świadomość, na co się porywamy. A jest to opowieść o wojnie, o tym, jak dewastuje człowieka. Ale też o strasznym świecie bez zasad moralnych, w którym wprawdzie wszyscy znają Biblię i dziesięć przykazań, nikt ich jednak nie przestrzega i nawet nie próbuje tego ukryć. Przecież jedno z nich mówi nie zabijaj, a ludzie zabijają. To szczere i proste wyznanie uczynione przez głównych bohaterów, kilkunastoletnich bliźniaków, brzmi wstrząsająco.

Film zaczyna się dość niewinnie. Jest jesień 44 roku, a więc wojna powoli zbliża się do końca. Miły, rodzinny wieczór w zamożnym mieszczańskim mieszkaniu. Ojciec przyjechał na przepustkę, więc wszyscy się cieszą, zwłaszcza bliźniacy. To ostatnie szczęśliwe chwile. Chłopcy zostają wysłani na wieś do babci, o której istnieniu nie mieli dotąd pojęcia. Rodzice wierzą, że tam będzie im łatwiej. Ale nie jest to wieś sielankowa. Sama babka wygląda jak wiedźma. Niemal wszyscy, których bracia spotkają mają w sobie coś demonicznego. Kiedy teraz o nich myślę, to przypominam sobie postacie z obrazów Bruegela albo naszego Dudy-Gracza. Sąsiadujące z wioską miasteczko też jest nieco oniryczne. Niby realne, ale fotografowane w taki sposób, że przypomina miejsce za górami, za lasami o baśniowej proweniencji. Ale jest to baśń niezwykle okrutna. Taki to film. Pozornie realistyczny, jednak widz szybko orientuje się, że raczej przypomina pełną symboli przypowieść o wojnie, o złym świecie i złych ludziach. Wojna pokazana została w sposób symboliczny, najprostszy. Co ze sobą niesie? Można powiedzieć, że rozmaite plagi: ból, śmierć, chłód, głód i rozstanie. A wreszcie rozbicie najbliższych więzi. Aby przetrwać, trzeba się na nie przygotować, uodpornić. Cena jest jednak straszna: moralne zwyrodnienie, atrofia uczuć. Mroczną atmosferę potęgują surowe zdjęcia utrzymane w szarej tonacji. I zwięzłe zapiski prowadzone przez chłopców w tytułowym dużym zeszycie ofiarowanym przez ojca tuż przed rozstaniem. Jeszcze bardziej przygnębiają rysunki, którymi pokrywają strony. Film nie gra na uczuciach widza, jest raczej chłodny, a mimo to, a może właśnie dlatego, przytłacza. Ponieważ więcej tu symboliki niż realizmu, nie ma sensu zadawanie pytań o motywy działań bohaterów. Nie warto pytać dlaczego, bo odpowiedzi należy szukać w warstwie symbolicznej, nie psychologicznej. Jeśli mam o coś pretensje, to o zbytnie przerysowanie. Za dużo tu grzybów w barszczu, za dużo o dwie, może trzy sceny.

Napisałam, że "Duży zeszyt" nie pozostawia nadziei. Tak rzeczywiście jest, czasem jednak w tym morzu okrucieństwa, beznadziei, moralnego upadku ktoś zachowa się po ludzku. I to jedyne światełko w mroku wojny.

"Obywatel"

Od razu napiszę, że nie jestem bezkrytyczną apologetką Jerzego Stuhra-reżysera. Wprawdzie pilnie oglądałam wszystkie zrobione przez niego filmy, ale do każdego miałam mniej lub więcej zastrzeżeń. Najbardziej lubię "Pogodę na jutro" i niektóre nowele z "Historii miłosnych". Dylemat moralny, na którym oparty został "Tydzień z życia mężczyzny", wydał mi się wywiedziony z fałszywych przesłanek, ale musiałabym go obejrzeć jeszcze raz, aby przypomnieć sobie dlaczego. "Spisu cudzołożnic" właściwie nie pamiętam, o "Korowodzie" zupełnie zapomniałam, a "Duże zwierzę" jakoś nie wywarło na mnie wrażenia, ale nie wykluczam, że ten czarno-biały, skromny film dziś odebrałabym inaczej. A "Obywatel"? Powiem wprost: wielkie rozczarowanie. Szkoda. Nie spodziewałam się wprawdzie arcydzieła, bo na festiwalu w Gdyni nie wymieniano go w gronie faworytów, ale jednak dostał nagrodę specjalną, więc miałam nadzieję na znacznie więcej. Szczególnie, kiedy zobaczyłam lid recenzji Tadeusza Sobolewskiego sugerujący, że to film ważny i spełniony (całość przeczytam jak zwykle po opublikowaniu notki). Stuhr postanowił nakręcić rzecz o polskim przeciętniaku, everymanie wywiedzionym z "Zezowatego szczęścia" Munka, piętnując polskie przywary: antysemityzm, powierzchowną religijność i narodową martyrologię. Świetnie. Cóż z tego, kiedy zrobił to łopatologicznie, najgrubszą z możliwych krech. Filmowi brakuje finezji, subtelności i lekkości. Składa się właściwie z samych klisz. Ja wiem, że to komedia, która ma swoje prawa, a jednym z nich jest prawo do przerysowania, ale ten film składa się tylko z przerysowań. Wiele epizodów osobno dałoby się obronić, ale zebrane razem składają się na zbyt prostą całość. Niektóre są rzeczywiście śmieszne, ale inne po prostu żenujące. Tym razem jestem w kropce, nie wiem, czy warto zachęcić do obejrzenia "Obywatela". Pewnie powinnam napisać, że prawdziwy miłośnik kina musi sam wyrobić sobie zdanie. Niech więc tak zostanie. Idźcie, aby wiedzieć, co myśleć. A kto już był, a pewnie wielu było (na moim seansie w moim ulubionym kinie dostawiano krzesła), może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Jan Bratek przypomina Piszczyka z "Zezowatego szczęścia" Andrzeja Munka. Podobieństwo jest zamierzone. Jak mówi Stuhr, jego bohater początkowo miał się nazywać Piszczek. Aktor zagrał zresztą tytułową postać w "Obywatelu Piszczyku" Andrzeja Kotkowskiego, filmie, który wprost nawiązywał do pierwowzoru, był kontynuacją losów głównego bohatera. Widać, że temat i stylistyka tamtych obrazów są reżyserowi bliskie. Stuhr podkreśla, że to film osobisty, więc może walić na odlew, bo sporo tu epizodów z jego życia. Obnażając się, ustawiając  w jednym szeregu z bohaterem, ma prawo do wytykania naszych polskich wad. Oczywiście, że ma, jestem za, problem w tym, że ciosy są pozorowane, jak w slapstikowej komedii, i nikomu krzywdy nie wyrządzą. Film nie boli, lecz drażni łopatologią, a chwilami żenuje nadmierną prostotą skojarzeń. Ukochana okazuje się wulgarną, z gruba ciosaną ubeczką. Grana przez Wiolę Arlak Kazia najpierw jest pracownicą wiadomego resortu, a kiedy Polak zostaje papieżem, nieoczekiwanie popada w dewocję i wstępuje do klasztoru (to na pewno przykład powierzchownej wiary). Ksiądz to koniecznie dwulicowy erotoman. Traf chciał, że przed seansem pokazywano zwiastun nowego filmu Kolskiego. Tam z kolei pojawia się ksiądz równiacha, który rapując, udziela na wideoblogu rad zbłąkanym duszyczkom. To takie fajne. Jedno i drugie jest kliszą. Ze skrajności w skrajność. Nie wykluczam, że ta nieszczęśliwa koincydencja miała wpływ na moje zniesmaczenie tym epizodem. Jeśli już wymieniam, co drażniło mnie w "Obywatelu", to muszę wspomnieć o nadużywaniu przekleństw. Nie mam nic przeciwko soczystemu językowi w sztuce, jeśli to potrzebne, ale każda przesada jest zła. Czy koniecznie z ekranu muszą wylewać się wiadra wulgaryzmów? Miałam wrażenie, pewnie niesłuszne, że reżyser stara się za wszelką cenę przypodobać masowej widowni. Być może to drobiazg, ale drobiazg dodany do drobiazgu sprawia, że film zamiast skłaniać do myślenia, budzi rozdrażnienie i niesmak. A może "Obywatel" jest nie dla mnie? Tematy nie są mi obce, Ameryki dla mnie Stuhr nie odkrywa. Może adresatem jest odbiorca na co dzień niedostrzegający problemów, które reżyser wziął na warsztat?

Czas poświęcić chwilę Janowi Bratkowi, głównemu bohaterowi opowieści. To przeciętniak, który daje się nieść przez życie. Nie chcąc się nikomu narazić, pragnąc żyć spokojnie i w miarę wygodnie, raz popada w tarapaty, raz zostaje bohaterem mimo woli. Zawsze jednak spadnie jak kot na cztery łapy. Stuhr przeprowadza swojego bohatera przez ważne momenty naszej historii. Jest rok 68, jest solidarnościowy zryw, jest stan wojenny, są pierwsze lata transformacji, aż wreszcie dzień dzisiejszy, którego symbolem stają się politycy jazgoczący na ekranie telewizora (Dorota Stalińska i Jerzy Fedorowicz), obłudny hierarcha kościelny i sam Bratek, pracownik kurii, który nie zna prawd wiary. Bratek nie jest draniem czy potworem, nie chce nikomu szkodzić, a już najmniej sobie, do najgrubszych świństw się nie posunie (nie będzie szukał wyimaginowanych żydowskich korzeni w życiorysach polityków), ale nie przeszkadza mu praca w ubeckiej wytwórni broni. Raz będzie próbował roli, pożal się Boże, Konrada Wallenroda, który ma rozsadzić partię od środka, innym razem, kiedy teatralnie rzuci partyjną legitymacją, zostanie obwołany patriotą walczącym z reżimem. Potem stanie na czele strajku głodowego, ale kiedy dojdzie do groteskowej konfrontacji z zomowcami, sprytnie ucieknie, aby nie oberwać. A wszystko przez przypadek, przez dziwny ciąg zbiegów okoliczności. Niesamodzielność Bratka wzmocniona została figurą nadopiekuńczej mamusi, która roztacza nad nim swój ochronny parasol. Kiedy trzeba, powie, że go nie ma w domu, bo za wszelką cenę chce mu oszczędzić problemów. Tak ochroni go przed żydowską ukochaną i solidarnościowymi konspiratorami. Liczy się z nią nawet Kazia, dlatego karnie kursuje między jej domem a swoim, gdzie ukrywa się Bratek. Spod skrzydeł takiej mamusi nie sposób się wyzwolić, będzie mu towarzyszyć przez całe życie. Ale ta opiekuńcza, troskliwa kobieta, karykaturalna figura matki-Polki, jest przesiąknięta antysemityzmem, co próbuje ukryć, bo to przecież wstyd. Bezlitośnie obnaża ją ostatnia część, która zdradza rodzinną tajemnicę. Ten fragment filmu, czarno-biały, operujący skrótem, krótkimi, ciętymi dialogami, z bardzo dobrymi epizodami Cezarego Kosińskiego i Magdaleny Boczarskiej wydaje mi się najlepszy. Mimo że nakręcony w karykaturalnym tonie przeraża. Cóż z tego, skoro wszystkie filmowe paciorki nanizane na jeden sznurek denerwują swoim jednoznacznym przekazem.

Pavol Rankov "Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)"

Od kilku lat pilnie śledzę laureatów Angelusa, nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Wcześniej przyglądam się nominacjom. Zawdzięczam tej nagrodzie wiele wspaniałych lektur. Dzięki niej odkryłam na przykład Miljenko Jergovicia, który wskoczył na listę moich ulubionych pisarzy, czy Normana Maneę, który nigdy Angelusa nie zdobył, ale był nominowany. W ostatnich dwóch latach udało mi się trafić, przeczytałam i zachwyciłam się książką, zanim nagrodę zdobyła ("Muzeum zaginionych sekretów" Oksany Zabużko"Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki" Miljenko Jergovicia). Czasem czytałam później ("Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Swietłany Aleksijewicz, "Śmierć w bunkrze" Martina Pollacka, "Zapiski inżyniera ludzkich dusz" Josefa Skvoreckiego czy "Mesjaszy" Gyorgy Spiro). Zawsze zgadzałam się z werdyktem, miałam poczucie, że poznaję książkę nie tylko świetnie napisaną, ale i ważną. Nic dziwnego, że i w tym roku trzymałam rękę na pulsie. Kiedy tylko przeczytałam, że Angelusa dostał (także, po raz pierwszy, od czytelników) słowacki pisarz Pavol Rankov za powieść "Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)" (Słowackie Klimaty 2013; przełożył Tomasz Grabiński), natychmiast ją kupiłam i przeczytałam. Przyznam, że po cichu liczyłam na Jelenę Czyżową i jej "Czas kobiet". Z tym większą ciekawością sięgnęłam po nieznaną mi wcześniej powieść słowackiego pisarza. Muszę przyznać, że jestem skonsternowana. Po raz pierwszy nie do końca zgadzam się z werdyktem. Ale cóż znaczy moja opinia, skromnej pożeraczki książek, skonfrontowana z wyrokiem jury, w którym zasiadają fachowcy? Nic jednak nie poradzę na to, że mam mocno mieszane uczucia. Już spieszę wyjaśnić dlaczego.

Z jednej strony powieść czytało mi się znakomicie. Nie mogłam się oderwać, połknęłam ją w ciągu jednego weekendu. Dawno już nie odczuwałam takiej pierwotnej radości z lektury, kiedy to ma się ochotę zarwać noc. A wszystko to oczywiście z powodu arcyciekawej historii. Akcja powieści rozpięta jest pomiędzy rokiem 1938 a 1968. Kto chociaż trochę orientuje się w historii, na pewno skojarzy te daty. Pierwsza to układ monachijski, w wyniku którego III Rzesza zajęła Sudety, a Węgry odzyskały część Słowacji należącej do nich przed traktatem z Trianon. Druga to niechlubna interwencja wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, ostateczne pogrzebanie nadziei na reformy i socjalizm z ludzką twarzą. Akcja powieści rozpoczyna się w Levicach leżących na spornym węgiersko-słowackim pograniczu zamieszkiwanym przez Czechów, Słowaków, Węgrów, Żydów i Cyganów. Rok 1938 burzy spokój miasteczka. Budzą się nacjonalistyczne upiory. Głowę podnoszą Węgrzy, Czesi są prześladowani, wielu z nich ucieka, do głosu dochodzi antysemityzm. Nie pozostaje to bez wpływu na losy głównych bohaterów powieści, trójki trzynastolatków, przyjaciół, Petra, Węgra, Gabriela, Żyda, i Honzy, Czecha. Kiedy ich poznajemy, pierwszego września 1938 roku, chcą stoczyć pojedynek o koleżankę, piękną Marię, w której się kochają. Kto pierwszy przepłynie basen, ten wygra. Rywalizacja nie zostanie rozstrzygnięta, będzie się toczyć przez kolejne lata. Losy Marii ściśle splotą się z losami Petra, Gabriela i Honzy. A przyjdzie im żyć w niezwykle burzliwych i ponurych czasach. A więc najpierw wojna i sojusz z III Rzeszą, strzałokrzyżowcy, protektorat Czech i Moraw, prześladowanie Żydów i Cyganów,  słowackie powstanie, potem wyzwolenie przez Armię Czerwoną, kształtowanie się powojennej rzeczywistości, stalinizm, procesy polityczne, bezpieka, spacyfikowane powstanie  węgierskie w 1956 roku, stopniowa liberalizacja, aż wreszcie nadzieja na ów socjalizm z ludzką twarzą i powiew wolności stłumiony ostatecznie w sierpniu 1968 roku. Historia początkowo odmienna od naszej, potem podobna. Bardzo ciekawe spojrzenie na sąsiadów zza miedzy. Najbardziej porusza, poza fabularnymi losami bohaterów,  poczucie ciągłej opresji i zagrożenia. Od owego 38 roku bohaterowie stale znajdują się w szponach historii, żyją w strachu, muszą lawirować i kombinować (w sposób symboliczny obrazują to zmiany imion i nazwisk pozwalające przystosować się do nowej rzeczywistości, wtopić w tłum, pozostać niewidzialnym), aby utrzymać się na powierzchni. W czasie wojny to strach przed strzałokrzyżowcami, przed wcieleniem do armii i wysłaniem na front wschodni albo przed antysemityzmem. Po wyzwoleniu grozę sieje wszechobecna bezpieka, ale i antysemityzm ma się dobrze. Nawet żarliwy i idealistyczny komunista Petr, mimo że dobrze umocowany w nowej rzeczywistości, musi stale zachowywać czujność, aby nie stracić swojej pozycji. Wystarczy jeden fałszywy krok albo donos. Chociaż głównym bohaterom udaje się jakoś trwać, to często odbywa się to kosztem podejrzanych kompromisów, dwuznacznych wyborów moralnych (zgodzić się na współpracę z wiadomymi służbami czy nie?). Niestety szczęście niekoniecznie sprzyja  bliskim bohaterów. Nie zostaną im oszczędzone obozy, stalinowskie więzienie, emigracja. Bezpieczny świat rozpadł się w roku 1938. Historia przetrąciła i poturbowała tych, którzy mieli pecha urodzić się wtedy w tej części Europy, zakpiła z nich i odebrała im szansę na zwyczajne, spokojne życie. Jak gorzko brzmią słowa Marii, które wypowie w 1964 roku: "Zobacz, jak żyjemy." I tu następuje długa litania nieszczęść. 

No dobrze, to zachwyty, a gdzie wątpliwości? Otóż właściwie cały czas podczas lektury towarzyszyło mi wrażenie, że mam do czynienia z ersatzem, jakbym ślizgała się po powierzchni. Skomplikowana historia, dylematy bohaterów, niejednoznaczne, trudne wybory wszystko to zostało nazwane, zadeklarowane, ale zabrakło głębszego wymiaru. Tragiczne, fascynujące losy Marii, Petra, Gabriela i Honzy autor podał tak, że owszem czytałam z wypiekami na twarzy, ale bez wzruszenia, współczucia. Być może stało się tak z powodu chwytu zastosowanego przez Rankova. Otóż powieść podzielona została na trzydzieści rozdziałów, a każdy z nich to jeden rok, każdy też jakoś zahacza o ów tytułowy pierwszy września. Trudno na niecałych pięciuset stronach obejmujących taki szmat czasu i losy czworga bohaterów o prawdziwy epicki rozmach. Stąd wrażenie skrótu, naskórkowości. Stąd poczucie, że miejscami czytam streszczenie, a nie prawdziwą powieść. Nie trzeba mi tłumaczyć, że zwięzłość bywa zaletą, ale nie wtedy, kiedy wszystko nazywa się wprost, nie zostawia pola na czytelnicze spekulacje, na zniuansowanie. Ale może jest w tym jakiś zamysł, którego ja nie odczytałam? Chciałam znaleźć uzasadnienie werdyktu, ale nie ma go na stronie Angelusa (wiem tylko, że nie zapadł jednogłośnie). Przejrzałam za to zamieszczoną tam recenzję. Jej autor, Maciej Robert, wychwala przejrzystość języka, lekkość stylu i prostotę. Dla mnie w tym wypadku to zaletą nie jest. I jeszcze jedno. Mam wrażenie, że powieść została albo nie najlepiej przetłumaczona, albo brakuje jej porządnej redakcji. Chwilami język aż zgrzyta. 

Teraz już wiesz, czytelniku tej notki, skąd moja konsternacja. A na pytanie, czytać czy nie czytać, nie udzielę tym razem jednoznacznej odpowiedzi. Ja mimo wielu wątpliwości nie żałuję.

Popularne posty