Marina jest, jak sądzę, psychologiem, pracuje w jakimś ośrodku pomocy społecznej, zajmuje się krzywdzonymi i zaniedbywanymi przez rodziców dziećmi. Chce pomagać, ale jednocześnie wykonuje to zajęcie już na tyle długo, że zdążyła zwątpić w efekty swojej pracy. Stale styka się z biurokratycznymi barierami, znieczulicą policji i urzędników. W swoich zmaganiach jest bardzo samotna. Kolejnym obciążeniem jest konieczność rozstrzygnięcia wątpliwości, kto mówi prawdę: dziecko czy rodzice? Bo krzywdzić, jak się okaże, potrafią też sprytne, rozwydrzone nastolatki. Ale najbardziej przygnębia ją chyba doraźność udzielanej pomocy, nie wierzy w jej długofalowe skutki. Co stanie się z tymi dziećmi, kiedy dorosną? Ilu z nich wyjdzie na prostą i założy szczęśliwe, normalne rodziny? (Co znaczy szczęśliwa, normalna rodzina?, mogłaby zapytać główna bohaterka.) Większość pewnie skazana jest na powielanie błędów swoich rodziców. Los sprawi, że Marina spotka takich ludzi. Myślę tu o policjancie Andrieju i jego bracie. To wyjątkowo odrażające typy. Wiecznie zapijaczony, bezkarny skorumpowany, zwyrodniały policjant wykorzystujący swoją władzę, gwałciciel, wyzuty z wszelkich uczuć, i jego zaćpany brat, który całe dnie spędza w domu na nicnierobieniu. Obaj mieszkają w brudnym, potwornie zaniedbanym i zagraconym mieszkaniu znajdującym się w równie przygnębiającym, obrzydliwym bloku. Podobne otoczenie pokazywał w swojej "Elenie" Zwiagincew. Wtedy zastanawiałam się, ile w tym obrazie przerysowania, a ile prawdy. Teraz już wiem, że portret rosyjskich blokowisk, które upodobali sobie reżyserzy, jest chyba niestety prawdziwy. Po tej dygresji wracam do Andrieja i jego brata. Dlaczego są tacy? Kiedy Marina pozna ich historię, zrozumie. Wychowywani bez ojca i matki, przez dziadka stosującego wojskowy dryl, niestroniącego od przemocy fizycznej, nieokazującego uczuć wyrośli na moralne potwory. Andrieja najprawdopodobniej spotkała jeszcze jedna katastrofa: porzuciła go żona. Czy dlatego, że nie potrafi kochać? A może obsesyjnie wzdraga się przed miłością, bo przeżył zawód? Kiedy na niego patrzę, wątpię, czy kiedykolwiek zdolny był do jakichkolwiek uczuć. I w tym miejscu chyba popełniam błąd. Bo chociaż nie potrafię polubić ani Andrieja, ani jego brata, to jednak ich portrety nie są jednoznaczne. Ten pierwszy opiekuje się zdziecinniałym dziadkiem, potrafi też w końcu okazać zainteresowanie Marinie, przygląda się jej wnikliwie, zaczyna go intrygować, zauważa w niej dziwną, nieszczęśliwą kobietę. Ten drugi w chwili, kiedy nie jest zaćpany, umie prowadzić sensowną rozmowę. To on zlituje się nad nieprzytomną Mariną i nie pozwoli starszemu bratu jej wyrzucić. Ani postacie, ani zdarzenia nie są w tym filmie jednoznaczne. Nic nie daje się prosto wytłumaczyć. Wszystko jest nieostre, nieoczywiste. Stąd pewnie tytuł filmu: "Portret o zmierzchu". Nie można zrobić takiego portretu, jeśli nie ma się specjalnej funkcji w aparacie, bo światło jest wtedy nieostre, wzrok nam się przytępia, ciężko dostrzec szczegóły, trudno o prawdę. Taki świat pokazuje reżyserka.
Niejednoznaczna jest też Marina i wybory, jakich dokonuje. W chwili szczerości ostro ocenia swojego męża i przyjaciół, ale jednocześnie sama też nie jest postacią kryształową. I ona ma romans z żonatym kolegą męża, do czego zresztą się przyznaje, kiedy wygarnia błędy przyjaciołom. Ale jeszcze trudniejsza do zrozumienia jest jej relacja z Andriejem. Początkowo, gdy rozpoznaje w nim jednego ze swoich gwałcicieli, chce się na nim zemścić, potem ulega jakiejś masochistycznej fascynacji. Co ją do niego przyciąga? Ostry seks, jakiego nie dostaje ani od męża, ani od kochanka? Dostrzega w nim dorosłego, jakim staną się w przyszłości dzieci, którym próbuje pomóc? Czy wypowiadane z masochistycznym uporem słowa kocham cię to eksperyment? próba uczuciowego rozbudzenia Andrieja? A może prawda? To ostatnie wydaje mi się najmniej prawdopodobne. W jej skłonności do niego dostrzegam raczej erotyczną namiętność, niż poryw uczucia. Nie jest też Marina ofiarą. Z pełną świadomością finguje swój wyjazd do matki po to, aby spędzić ten czas z Andriejem. I teraz właśnie następuje właściwy moment, aby zacząć się czepiać.
Nie, wcale nie uważam, że relacja Mariny i Andrieja jest niemożliwa. Człowiek zdolny jest do najrozmaitszych wolt, dokonuje mnóstwa nieracjonalnych, nierozsądnych wyborów, niedających się w żaden sposób wytłumaczyć rozumowo, kieruje się przy tym swoimi popędami. Dusza ludzka, że wyrażę się tak górnolotnie, skrywa najrozmaitsze wstydliwe pragnienia i tajemnice. To wszystko mnie nie dziwi. Chodzi mi raczej o nieprawdopodobieństwo pewnych zdarzeń dających początek temu dziwnemu związkowi. Taka jest scena w windzie, kiedy Marina, która pragnie się zemścić, nagle z własnej woli zaczyna uprawiać seks ze swoim prześladowcą. Taka jest scena, kiedy z walizką czeka na Andrieja pod jego domem, aby się do niego wprowadzić na jakiś czas. Jednym słowem nie razi mnie to, że się spotkali, ale sposób, w jaki to spotkanie w filmie zostało zaaranżowane. Podobnie nieprawdopodobny wydał mi się ciąg zdarzeń, który doprowadził do gwałtu. Czy rzeczywiście w żaden sposób nie mogła wezwać taksówki? Przecież początkowo miała ze sobą komórkę. A może nie znam realiów rosyjskich? Owszem, przyznaję, że ten splot pechowych okoliczności, który sprawia, że nagle elegancka Marina znajduje się w sytuacji bez wyjścia, w matni prowadzącej do upadku i zbrukania, jest filmowo efektowny, ale mnie wydał się mało prawdopodobny. I jeszcze jedno nieprawdopodobieństwo. Dlaczego Marina tak obsesyjnie chodzi do tej podłej knajpy, w której kelnerka-potwór nie pozwoliła jej zadzwonić po taksówkę? Początkowo myślałam, że chce jej wykrzyczeć swoją tragedię, ale nigdy tego nie robi. Czy to jakiś rodzaj samobiczowania się? Nie wiem, może to ja czegoś nie zrozumiałam. Ale dość tego czepialstwa, a teraz, na zakończenie, kilka uwag o tym, co mnie jeszcze poruszyło.
Przygnębiający obraz świata. Ponure, brzydkie otoczenie: straszne, przygnębiające osiedla, wnętrza bloków i mieszkań. Bezkarni policjanci, którzy mogą zatuszować każde swoje łajdactwo, którym wolno wszystko, którzy w imię świętego spokoju chcą zbyć poszkodowanego (kapitalna, ale przerażająca scena, kiedy Marina zgłasza kradzież dowodu). A najbardziej chyba przeraził mnie portret męża i przyjaciół głównej bohaterki. To, że potrafią zbyć milczeniem wszystkie swoje grzeszki. Kiedy Marina ze spokojem wznosi swój ironiczny toast, wydaje się, że potem musi nastąpić towarzysko-rodzinne pandemonium. Tymczasem nie dzieje się nic i nie zdarzy się aż do końca. Ten cytat z piosenki, który właśnie wpadł mi do głowy, chyba najlepiej oddaje to, co się stało, a właściwie to, co się nie stało.