W kinie tyle się dzieje, premiera goni premierę, trudno nadążyć. Z morza tytułów wybrałam dwa. Przede wszystkim "Młodość" Paolo Sorrentino. Bardzo czekałam na ten film. Właściwie sama nie wiem dlaczego, skoro nie jestem apologetką reżysera. Chyba chodziło o temat - konfrontację starości z młodością. Zafascynowana literackim ujęciem problemu (mój wzorzec z Sevres to "Duch wychodzi" Philipa Rotha) liczyłam na film przejmujący. A może w grę wchodził też snobizm pospolity. No bo wiadomo, Sorrentino miłośnika kina zachwycać powinien i kropka. Tymczasem po seansie wyszłam zła, bo poczułam się bezradna. Nie dość, że oglądałam film chłodnym okiem, jak mówi Tadeusz Sobolewski nie skontaktowałam się z tym filmem (bardzo mi się to sformułowanie podoba, dużo bardziej niż to, którego zazwyczaj używam film pozostawił mnie obojętną), to jeszcze miałam poczucie, że go nie obejmuję. Że gdzieś umykają mi jego sensy. Z ust bohaterów, starych przyjaciół, reżysera pracującego nad swoim filmem - testamentem i kompozytora - dyrygenta, który już dawno wycofał się z życia zawodowego, pada tyle zdań, które, mam wrażenie, są kluczem do interpretacji, że nie sposób tego wszystkiego zapamiętać. Miałam wrażenie, że powinnam siedzieć i notować niczym pilna uczennica, a potem zadumać się głęboko. Ironizuję, ale tylko trochę, bo naprawdę nie wiem, ile w moim rozczarowaniu i nieskontaktowaniu się jest braku wrażliwości i umysłowej tępoty, a ile tego, że "Młodość" to jednak nadmuchana przez krytyków bańka. Niestety obawiam się, że to ten pierwszy przypadek, bo na przykład moja przyjaciółka jest filmem zachwycona. To nie tak, że się nudziłam. Pełno tu pięknych obrazów i scen. Kamera przygląda się starym i młodym ciałom, które zanurzone w basenach tworzą fantastyczne kompozycje, alpejskim krajobrazom, krowom, którymi dyryguje Fred, wnętrzom luksusowego spa czy zalanej wodą Wenecji. Towarzyszy temu często podniosła muzyka, która czasem podbija zadumę, innym razem wydobywa ironię i kpinę. Może i na tym polega mój problem - oczekując czegoś poważnego, nie potrafiłam dostroić się do absurdu, groteski i ironii. Pewnie pozostanę w mniejszości, przyznając się, że film mnie nie zachwyca, skoro zachwycać powinien. Chociaż poprzedni obraz Sorrentino też nie bardzo mnie porwał, to mimo wszystko potrafiłam docenić jego kunszt. Był też dla mnie klarowny i czysty, pociągał nostalgią i melancholią, pozwalał na zadumę. "Młodość" rozpada się na filmowe atomy, sceny, obrazy, których nie potrafię złożyć w całość.
Zupełnie inaczej rzecz się ma z drugim filmem, który obejrzałam w weekend. To brazylijski obraz "Prawie jak matka". Kino środka. Niebłahe, poruszające społeczne problemy, ale jednocześnie skierowane do szerokiej widowni, co niestety nie pozostaje bez wpływu na finał - zbyt optymistyczny i chyba jednak nie do końca możliwy. Kiedy oglądałam zakończenie, natychmiast obudziła się we mnie praktyczna realistka i zadałam sobie pytanie - no dobrze, ale z czego bohaterki będą teraz żyły? Ale pomińmy ten zbyt słodki koniec rodem z Hollywood i przejdźmy do sedna. "Prawie jak matka" to opowieść o Val, która przed dziesięciu laty opuściła swoją miejscowość, aby poszukać zajęcia w Sao Paulo. Pracuje u bogatej rodziny, prowadzi dom i opiekuje się dziećmi, dla którym jest prawie jak matka, a może nawet bardziej niż prawie, bo jej chlebodawczyni, Barbara, zajęta jest swoją karierą i dla synów nie ma czasu. Ale i Val nie jest bez grzechu. Ona dla swojej córki też jest prawie jak matka, nie widziała jej od wyjazdu, ale dzięki niezłym zarobkom zapewniała jej bardzo wygodne życie. Nieoczekiwany przyjazd córki, która postanawia studiować w Sao Paulo, burzy ustalony porządek. Film ma dwie warstwy. Jedna to portrety bohaterów i relacje między nimi. Dotąd proste i jasno określone zaczynają się zmieniać, kiedy pojawia się córka Val, Jessica. Jej przyjazd jest katalizatorem, który sprawia, że chociaż wszyscy bardzo się pilnują, starają się zachować twarz, to jednak spod sztucznych uśmiechów zaczynają wyzierać prawdziwe uczucia. Najważniejsza jest oczywiście relacja między Val a Jessicą. Być może film nie robiłby takiego wrażenia, gdyby nie kapitalna rola Reginy Case. Aktorka obdarza swoją postać całym bogactwem uczuć i emocji, tworzy postać krwistą, pełnowymiarową. Rozpiera ją energia, trudno jej nie lubić. Druga warstwa filmu porusza problem społecznych nierówności. Co wolno, a czego nie wolno, co wypada, a czego nie. Każdy zna tu swoje miejsce i wszystko jest dobrze, dopóki nakreślonych granic nie przekracza. Obie strony, bogaci chlebodawcy i Val, kierują się czymś w rodzaju poprawności politycznej. Nieważne, co myślą, ważne, jak postępują. Ale młode pokolenie ma te zasady za nic, jest spontaniczne i mówi, co mu leży na sercu. Upomina się o godność. Twórcy filmu zdają się wierzyć, że nadchodzi zmiana warty. Bogaci są przez swoje bogactwo zdegenerowani, nie mają woli działania i energii, konsumują to, co zarobili oni albo ich przodkowie. Witalność tkwi w niższych warstwach społecznych. Im się chce, bo to ich jedyna szansa. Oni muszą walczyć, starać się, iść do przodu. Optymistycznie to brzmi, ale oczywiście w rzeczywistości takie proste nie jest. Jak widać, "Prawie jak matka" to nie przygnębiający film społeczny, ale miłe kino środka, nieco naiwne, ale nieodległe od społecznej rzeczywistości.