Alfred Hayes "Dziewczyna na via Flaminia"

Lekturę powieści Alfreda Hayesa "Dziewczyna na Via Flaminia"

(Próby 2023; przełożyła Anna Arno)  zawdzięczam szczęśliwemu przypadkowi. No bo wcześniej nie słyszałam ani o autorze, ani o książce. Ten przypadek to zachwyty prowadzącej audycję literacką w jakimś niszowym, chyba internetowym, radiu, która to audycja dość chimerycznie wpada mi w formie podcastu na moją playlistę w znanej  podcastowni. Uwielbiam takie sytuacje, kiedy na swojej czytelniczej drodze znajduję nieoczekiwaną perełkę. Dwa największe odkrycia z tej dziedziny to "Nasze dni wczorajsze" Natalii Ginzburg i powieści Siegfrieda Lenza, szczególnie "Lekcja niemieckiego" i "Muzeum ziemi ojczystej". Tę ostatnią należy przeczytać w pakiecie z "Wszystko na darmo" Waltera Kempowskiego i pewnie z "Tonią" Ishbel Shatrawskiej. Piszę pewnie, bo ta lektura ciągle przede mną. 

Zanim o powieści, parę słów o jej autorze. Otóż ja o Alfredzie Hayesie dotąd nie słyszałam, ale prawdopodobnie znali go filmoznawcy, bo był współscenarzystą filmów takich włoskich twórców jak Roberto Rossellini czy Vittorio de Sika. Potem pracował w Hollywood, gdzie współpracował z Fritzem Langiem, Hughiem Hudsonem czy Alfredem Hitchcockiem. Na podstawie powieści, o której dzisiaj, powstał film "Ich wielka miłość" z Kirkiem Douglasem i Brigitte Bardot. Próby wydały jeszcze jedną jego powieść - "Zakochany". Jak można przeczytać na stronie wydawnictwa, dziś jest na nowo odkrywany jako pisarz.

"Dziewczyna na Via Flaminia" to powieść bardzo klimatyczna, melancholijna i smutna. Jej akcja toczy się w Rzymie w grudniu 1944 roku i w styczniu roku 1944. Miasto, podobnie jak znaczna część Włoch, zostało odbite już z rąk faszystów i znajduje się pod rządami sprzymierzonego z  aliantami rządu i króla. W tym samym czasie północnymi Włochami wciąż rządzi Mussolini, który jest sojusznikiem Hitlera. W Rzymie stacjonują żołnierze angielscy i amerykańscy, zdarzają się i inne nacje. Mowa jest też o Polakach, którzy pewnie wkrótce przybędą. Włosi ciężko znoszą trudy wojny - braki żywności, drożyznę, przerwy w dostawach prądu, sytuację pogarsza jeszcze zima i panujący za jej sprawą chłód. W mieście po zmroku zapadają ciemności, bo nie świecą uliczne latarnie, jest niebezpiecznie, lepiej siedzieć w zimnym i często ciemnym mieszkaniu niż spacerować po ulicach. Pod mostami i w niektórych punktach miasta wystają zdesperowane dziewczyny czekające na amerykańskich i angielskich żołnierzy. W ten sposób mogą poprawić swój byt w czasach, kiedy niewiele jest możliwości zarobkowania. Te sprytniejsze, ładniejsze i obrotniejsze nie muszą marznąć pod mostami - mają swojego żołnierza. Największe szczęściary spotykają się z oficerami. Każdy radzi sobie, jak może. Na przykład Adela Pulcini ratuje rodzinny budżet, prowadząc w swoim mieszkaniu na Via Flaminia coś w rodzaju szynku dla żołnierzy, czasem wynajmuje im i ich włoskim żonom albo narzeczonym pokój, czasem stręczy dziewczynę na jedną noc. Wpadają wieczorami, kupują wino i coś do jedzenia, rozmawiają z nią i  jej mężem Ugo, niekiedy pojawia się ich syn  Antonio. Dla żołnierzy to odrobina normalności. Tęsknią za domem, w którym nie byli od początku wojny, za żonami i dziećmi. Mają dość koszarowego życia.

Ta powieść znakomicie pokazuje, czym jest wojna, ta daleka od frontu. Bo nie ma tu wielkich dramatów - bombardowań, tortur, faszystów, hitlerowców, łapanek i tego wszystkiego, co jest polskim doświadczeniem wojennym i okupacyjnym. Ale życie trwa w zawieszeniu, którego każdy ma dość. Ludzi dotyka bezsens wojny i związane z nią ciężary. Jednych dręczy tęsknota za bliskimi i ojczyzną, innych trudy codziennego życia, wszystkich strach i zmęczenie. I ten brak nadziei, że to się kiedyś skończy. Tylko pozornie wydaje się, że wszyscy jakoś się urządzili i trwają w letargu. Pora roku, zimno i ciemności znakomicie podbijają atmosferę tej powieści. Bohaterowie marzą o wiośnie. Może wtedy będzie lepiej. 

Pod powierzchnią pozornej zgody pomiędzy mieszkańcami Rzymu, a żołnierzami alianckich armii, aż kipi od sprzecznych uczuć. Ci Włosi, którzy początkowo traktowali aliantów jak wyzwolicieli, teraz mają już ich dość, pragną tego, aby sobie poszli. A przecież są i tacy, zwolennicy Mussoliniego, dla których ich przybycie to klęska. Stosunek do Mussoliniego, Hitlera i aliantów bardzo podzielił mieszkańców Italii. Żołnierze traktują Włochów z góry, pogardzają nimi. W salonie Pulcinich na Via Flaminia czasem pękają tamy i rozwiązują się języki, mnożą się wzajemne pretensje, chociaż pani Adela i pan Ugo starają się, każde na swój sposób, tonować nastroje. Podskórne wrzenie spowodowane jest także niejednoznacznym stosunkiem Włochów do wojny, o czym już wspominałam. Przecież wielu z nich popierało Mussoliniego i sprzymierzonych z nim hitlerowców. Teraz nagle sojusze się odwróciły, nie wszystkim się to podoba. Jeszcze inni czują się przegrani. To przypadek syna Pulcinich, Antonia. Walczył w oddziałach włoskich w Afryce północnej, został ranny, potem zdezerterował, ojciec w obawie przed aresztowaniem ukrywał go w piwnicy do nadejścia wojsk alianckich. Jest w nim wiele goryczy, nie potrafi poradzić sobie ze swoją sytuacją. Czy dręczy go to, że zdezerterował, czy to, że potem ukrywał się w piwnicy, zamiast przystąpić do oddziałów partyzanckich? A może trauma spowodowana przeżyciami na froncie afrykańskim spowodowała, że bał się walczyć? To on prowokuje ostre dyskusje. 

Ale to wszystko, o czym tu pisałam, zarysowane jest bardzo subtelnie i delikatnie. Na główny plan wybija się historia tej tytułowej dziewczyny z Via Flaminia. To dwudziestokilkuletnia Lisa, którą ojciec wysłał z Genui do Rzymu w obawie przed bombardowaniami miasta. Sama, skazana tylko na siebie, nie ma pracy, jest głodna. Nina, która razem z amerykańskim oficerem wynajmowała pokój u Pulcinich, a teraz wyjeżdża z nim do Florencji, skontaktowała ją z amerykańskim żołnierzem, Robertem. Będą udawać małżeństwo i zajmą pokój po niej i jej oficerze. To transakcja wiązana - Lisa jest głodna i nie ma pracy, on ma już dość mieszkania w koszarach i pragnie kobiety. Nie oszukuje jej, nie wmawia, że ją kocha, że kiedyś się z nią ożeni i że wyjadą razem do Stanów. Za to może zapewnić jej przyzwoity pokój i jedzenie, nawet takie rarytasy jak kawa czy czekolada. Problem w tym, że chociaż robią tak setki dziewczyn, Lisa nie potrafi. Nie umie odnaleźć się w tym układzie. Najchętniej zrezygnowałaby z niego, ale nie widzi żadnej alternatywy. Jakoś musi żyć.  

Nieoczekiwanie powieść Alfreda Hayesa, która została napisana albo na początku lat pięćdziesiątych, albo pod koniec czterdziestych (film, który powstał na jej podstawie jest z roku 1953), staje się bardzo współczesna. Bo całe odium takich związków jak Lisy i Roberta spada na kobiety. To nimi pogardzają patrioci, uważając, że puszczają się z wrogiem. To im goli się głowy, to one mogą zostać złapane przez policję, zawiezione  na upokarzające badanie do szpitala, gdzie dostaną żółtą książeczkę, która ostatecznie je napiętnuje jako prostytutki. To wszystko dlatego, że władze obawiają się epidemii chorób wenerycznych. W najgorszym razie mogą nawet zostać aresztowane. Problem w tym, że do tanga trzeba dwojga. Nikt nie piętnuje żołnierzy, nikt ich nie ocenia, nie interesuje się tym, czy gdzieś w swoim kraju mają żony i dzieci, nikt ich nie łapie, nie bada ani nie wręcza żółtej książeczki. A przecież to oni pod tymi mostami albo na ulicach szukają dziewczyn na jedną noc lub na dłużej. Jak zawsze cierpią kobiety. To one są winne, to one są kryminalizowane, to one na wojnach są gwałcone. Nie dość, że traktuje się je jak nagrodę dla strudzonego i wyposzczonego żołnierza, to jeszcze spotykają je za to szykany. Tak podsumuje to pani Adela:

 ... zrzucają na siebie bomby, miasta obracają w ruinę, ale dziewczyna w łóżku to zbrodnia.

Bardzo dobra, poruszająca powieść. Nie może mnie opuścić. Na pewno sięgnę po "Zakochanego", którego też wydały Próby.

Adania Shibli "Drobny szczegół"

O krótkiej powieści "Drobny szczegół" palestyńskiej pisarki Adanii

Shibli (Drzazgi 2023; przełożyła Hanna Jankowska) zrobiło się  w Polsce głośno, kiedy po wybuchu kolejnej odsłony konfliktu izraelsko-palestyńskiego odwołano jej udział na targach książki we Frankfurcie, gdzie miała odebrać prestiżową nagrodę za niemieckie wydanie swojej powieści. Awantura zbiegła się z polską premierą książki, która na świecie ukazała się w roku 2020 (w jednym ze źródeł znalazłam nawet informację, że w 2017). Powieść nominowana była do Międzynarodowego Bookera i National Book Award, a w Polsce zbiera bardzo dobre recenzje. Jednak ani rozgłos wzmocniony przez awanturę wokół odwołania pobytu pisarki we Frankfurcie, ani bardzo dobre recenzje nie miały wpływu na moją decyzję, że muszę tę powieść przeczytać. Jak już nie raz tu wspominałam, interesuje mnie ten zakątek świata i dlatego pilnie śledzę literaturę izraelską i książki pisane przez palestyńskich autorów, których w Polsce ukazuje się znacznie mniej. Kiedy tydzień temu pisałam o "Jestem stamtąd, jestem stąd" nieżyjącego już palestyńskiego poety Mourida Barghoutiego, polecałam inne pozycje palestyńskich autorów, przede wszystkim trzy książki Raja Shehadeha wydane przez Karakter i "Żywopłot" Dorit Rabinyan. Naprawdę warto po nie sięgnąć. Krótka powieść Adanii Shibli, której przeczytanie stale odkładałam na rzecz innych tytułów, stała się teraz znakomitym dopełnieniem książki Mourida Barghoutiego.

"Drobny szczegół" składa się z dwóch części. Akcja pierwszej rozgrywa się w roku 1949 na pustyni Negew. Oddział izraelskich żołnierzy zostaje tam skierowany, aby strzec płynnych jeszcze granic i przeczesywać pustynię w poszukiwaniu infiltratorów. Tak określani są wrogowie nowego państwa, Arabowie i Beduini. Zdarzenia opowiadane w beznamiętny sposób poznajemy z punktu widzenia dowódcy oddziału. Każdy dzień jest do siebie podobny. Poranna toaleta, posiłki, patrolowanie pustyni, upał, od którego odpocząć można tylko wczesnym rankiem albo po zachodzie słońca. Dowódca tłumaczy swoim żołnierzom, jak ważna jest ich rola, po co tu są, stara się wzmocnić w nich wiarę w sens tego, co robią, chociaż nie widać oznak buntu czy niezadowolenia. Ta monotonia zostaje nagle przerwana przez zdarzenie, którego się spodziewałam, przystępując do lektury, bo zostało zapowiedziane w informacjach od wydawcy. To gwałt na schwytanej beduińskiej dziewczynie i jej zastrzelenie. Chociaż wiedziałam, że o tym jest ta książka, czytając te fragmenty, dostałam obuchem w głowę. Siła przekazu zostaje wzmocniona przez chłodny, beznamiętny styl. Nie wiemy, co siedzi w głowie dowódcy, który najpierw każe strzec dziewczyny, chce ją nawet skierować do pracy w polowej kuchni, a potem sam ją gwałci, a na koniec każe zastrzelić. Przez moment wydaje się, że może szuka bliskości. Jest samotny, ma trudne zadanie, w dodatku męczy go rana na nodze, pamiątka po ugryzieniu przez jakiegoś owada.  Nawet gdyby tak było, nic go nie usprawiedliwia. Pewnie w cywilu był porządnym człowiekiem, pewnie przybył do Palestyny niesiony wzniosłą ideą budowy żydowskiego państwa, pewnie cieszy się, że powstało. Tacy jak on pionierzy są pewnie wzorem do naśladowania, bo przecież to, co się wydarzało w czasie podobnych patroli, albo nigdy nie wyszło na jaw, albo było przyjmowane jako oczywisty koszt budowy państwa. Wojna to wojna, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. To beznamiętna skala makro. W powieści dostajemy skalę mikro, która budzi grozę.

Druga część powieści to historia Palestynki mieszkającej i pracującej w  Ramallah, która przeczytała w izraelskiej prasie artykuł o tamtych zdarzeniach. Historia zgwałconej i zamordowanej Beduinki nie daje jej spokoju także dlatego, że urodziła się dokładnie dwadzieścia pięć lat po jej śmierci. Za wszelką cenę chce się dowiedzieć więcej na jej temat, dlatego wyrusza w podróż do Izraela. Nic prostszego, ale nie dla Palestynki. Chociaż wszędzie jest blisko, aby dojechać na pustynię Negew, musi przejechać przez liczne granice, ominąć mur, poddać się kontrolom na chceckpointach. W podróż zabiera ze sobą trzy mapy. Wśród nich jedną starą, drugą współczesną. Te mapy uświadamiają jej, jak bardzo zmienił się krajobraz i ten teren. Także, a może szczególnie, na Zachodnim Brzegu. Droga, którą wolno jej jechać, to labirynt, łatwo się w nim zgubić, a kolejna kontrola może oznaczać kłopoty. Sama pustynia zmieniła się i nie zmieniła jednocześnie. Rzeczywiście ziściło się marzenie ludzi takich jak dowódca i udało się ją okiełznać - okrzepły kibuce, które stały się zielonymi oazami, powstały plantacje warzyw i owoców, a jednocześnie nadal gdzieś w jej głębi są biedne beduińskie wioski sklecone z byle czego. Tu odsyłam do zbioru reportaży Pawła Smoleńskiego "Wieje szarkija. Beduini z pustyni Negew".  Jak już wspominałam, czas zatarł tamte zdarzenia. Śledząc poszukiwania narratorki, patrzymy na historię i współczesność z dwóch punktów widzenia. Dla niej te zmiany są niezabliźnionymi ranami, pamięcią o tym, co utracone, żywym dowodem na to, jak świat został pocięty granicami, które kiedyś kreślono na piasku, a które teraz wyznaczają mury, checkpointy i drogi, którymi mogą poruszać się obywatele Izraela i turyści, ale nie mieszkańcy Zachodniego Brzegu. A dla sympatycznych osadników z kibucu, w którym nocuje, te zmiany to dowód na siłę państwa i pionierów, którzy o nie walczyli i które budowali. 

Trudno oprzeć się gorzkiej refleksji, że w imię ideałów mających stworzyć lepszą przyszłość, zbudowano świat podzielony, w którym obu stronom konfliktu towarzyszy strach, przemoc i upokorzenie. To ostatnie dotyczy poniżanych Palestyńczyków. Tamta wojna wcale się nie skończyła. A rozwiązania tego węzła gordyjskiego, jakim stały się stosunki izraelsko-palestyńskie, nie widać, czego dowodzi kolejna odsłona konfliktu.

PS Historia zgwałconej i zamordowanej Palestynki jest prawdziwa. Gdzieś słyszałam, że sprawcy tamtego zdarzenia zostali ukarani, o czym w powieści autorka nie wspomina. Moim zdaniem nie ma to jednak znaczenia, bo nie o szukaniu sprawiedliwości jest "Drobny szczegół". Poza tym to w końcu powieść.

Kibuc Nirim znajdujący się obok Strefy Gazy, który odwiedza i w którym nocuje narratorka drugiej części powieści, jest jednym z miejsc brutalnie zaatakowanych siódmego października zeszłego roku przez terrorystów z Hamasu. Kolejny dowód, jak skomplikowana to sytuacja. 

Mourid Barghouti "Jestem stamtąd, jestem stąd"

Książka Mouridiego Barghouti'ego "Jestem stamtąd, jestem stąd"

(Czarne 2014; przełożyła Hanna Jankowska) wpadła mi w ręce przez przypadek. Aż dziwne, że ją przeoczyłam, bo przecież i wydawnictwo, i temat pozostaje w kręgu moich zainteresowań. Dlatego korzystając z okazji, postanowiłam ją przeczytać, tym bardziej, że temat boleśnie się zaktualizował. 

Zacznę od autora. Mourid Barghouti to palestyński poeta. Urodził się w latach czterdziestych dwudziestego wieku pod Ramallah. Studiował w Kairze, tam się ożenił z Egipcjanką, ale pod koniec lat siedemdziesiątych został z Egiptu wydalony, a ponieważ nie miał też wstępu do Palestyny, pozostawał bezpaństwowcem. Mieszkał i pracował w Kuwejcie, Ammanie i Budapeszcie. Do Egiptu mógł wrócić po ponad dziesięciu latach, na Zachodni Brzeg po porozumieniach z Oslo. Zmarł w roku 2021. "Jestem stamtąd, jestem stąd" to jego druga książka prozatorska, pierwsza to niewydana w Polsce autobiograficzna powieść "I saw Ramallah". Natomiast bibliografia jego tomików poetyckich liczy kilkanaście pozycji. Dlaczego wydawnictwo zdecydowało się na opublikowanie najpierw/tylko drugiej jego książki  prozatorskiej,  chociaż jest uzupełnieniem pierwszej, oczywiście nie mam pojęcia. Warto jeszcze dodać, że syn Mourida Barghouti'ego, Tamim, jest również bardzo znanym  poetą świata arabskiego.

Tematyka zagmatwanych i tragicznych stosunków izraelsko-palestyńskich nie jest mi obca. Znam ją z reportaży Pawła Smoleńskiego "Izrael już nie frunie" i "Arab strzela, Żyd się cieszy", z  powieści Dorit Rabinyan "Żywopłot", a przede wszystkim z trzech znakomitych i przejmujących książek palestyńskiego prawnika i pisarza Raja Shehadeha - "Palestyńskie wędrówki", "Obcy w moim domu" i "Dziennik czasu okupacji". Pierwszą z nich wznowił właśnie Karakter, który wprowadził go przed laty na nasz rynek. Warto też sięgnąć po wydane kilka miesięcy temu opowiadania Yossi'ego Granovskiego "Adżami. Opowieści z Jafy", których akacja toczy się w czasach przełomu, kiedy kończył się mandat brytyjski sprawowany nad Palestyną i powstawało państwo Izrael. Jeśli ktoś chce zrozumieć, jak się żyje na okupowanym Zachodnim Brzegu, powinien koniecznie przeczytać książki Raja Shehadeha, jeśli ktoś chce spojrzeć na ten konflikt z obu stron, niech sięgnie po reportaże Pawła Smoleńskiego. A jeśli ktoś chce popatrzeć w miarę obiektywnie na najnowszą tragiczną i krwawą odsłonę tego konfliktu, niech słucha i czyta na bieżąco.

O czym jest książka Mourida Barghoutiego? To skrzyżowanie dość chaotycznych autobiograficznych wspomnień (Co nie dziwi, skoro "Jestem stamtąd, jestem stąd" to rozszerzenie jego pierwszej autobiograficznej powieści.), relacji z licznych podróży na Zachodni Brzeg mających miejsce już po porozumieniach z Oslo (Tu szczególne miejsce zajmuje jedna z nich odbyta w towarzystwie syna, który udał się po dokumenty palestyńskie.) i emocjonalnego, gniewnego politycznego eseju. 

Jeśli ktoś niewiele wie o tym, jakie skutki dla Palestyńczyków, dla ich codzienności niesie wybudowanie muru, podział Zachodniego Brzegu na trzy strefy, okupacja jego części, znacznie więcej dowie się ze wspomnianych książek Raja Shehadeha i Pawła Smoleńskiego. "Jestem stamtąd, jestem stąd" można traktować jako uzupełnienie tamtych lektur ewentualnie wstęp do nich. Autor wspomina o rozmaitych niedogodnościach, ale znacznie więcej dowiedziałam się z pozycji wspomnianych przed chwilą autorów. Mourid Barghouti skupia się przede wszystkim na trudnościach, na jakie narażeni są Palestyńczycy przekraczający granicę z Jordanią na rzece Jordan. To  zawsze oznacza długie oczekiwanie i niepewność, bo nigdy nie wiadomo, jak człowiek zostanie potraktowany przez izraelskich żołnierzy pilnujących granicy. Czasem wszystko może pójść sprawnie, innym razem może się skończyć wielogodzinnym przesłuchaniem, a nawet odmową wjazdu na teren Zachodniego Brzegu. Do tego dochodzi pogarda i buta okazywana przez izraelskich żołnierzy raczej częściej niż rzadziej. Motyw upokorzeń i niepewności przy przekraczaniu granicy jest leitmotivem tej książki, bo autor wspomina kilka podróży do swojej ojczyzny. Samo czekanie na punkcie granicznym staje się metaforą wielu innych czekań.

Jedną ze zbrodni okupacji jest zmuszanie ludzi do czekania. Czekania na przejściach granicznych i punktach kontrolnych, czekania na wydanie zezwoleń i poświadczeń. Na godziny otwarcia i zamknięcia, na godzinę policyjną i jej zniesienie, na koniec piekielnego przesłuchania, na koniec wyroku. Czekania aż znów włączą prąd i wodę, na wszystkie terminy i odroczenia negocjacji, które ustala tajemnicza potęga trzymająca władzę, nieustannie skrywająca swoje zamiary. A przede wszystkim do czekania przez całe życie, z roku na rok, z pokolenia na pokolenie, aż zniknie sama okupacja.

Autor opowiada też o chekpointach na drogach i komplikacjach, jakie z tego wynikają, o brutalnym wchodzeniu do domów palestyńskich przez izraelskich żołnierzy, o aresztowaniach, zniszczeniach, jakie temu towarzyszą, o godzinie policyjnej. Pisze też o swojej tęsknocie za Jerozolimą, do której legalnie nie może wjechać. Przejmujący jest fragment, w którym wspomina ucieczkę swojej rodziny z Izraela. Miał wtedy cztery lata, jego starszy brat kilka więcej, a najmłodszy parę miesięcy. 

Książka Mourida Barghouti'ego zaprawiona jest nie tylko gniewem, ale i goryczą. I nie są to uczucia skierowane wyłącznie pod adresem władz Izraela i izraelskich żołnierzy oraz urzędników, którzy w praktyce realizują politykę rządu. Jego gniew wymierzony jest również we władze Autonomii Palestyńskiej, nieudolne i skorumpowane, oraz w państwa arabskie, które losem Palestyńczyków nie przejmują się zupełnie. Stąd gorycz i brak nadziei. 

Dla reżimów arabskich Palestyńczyk jest tylko teczką w archiwum tajnych służb. Zajmują się nim ministerstwa spraw wewnętrznych, a nie spraw zagranicznych, jakby wcielając w życie tajne hasło państw arabskich od oceanu do zatoki: "Kochamy Palestynę i nienawidzimy Palestyńczyków".  Przejście w Rafah na granicy Strefy Gazy z Egiptem w najohydniejszy sposób ucieleśnia brutalność oficjalnej polityki egipskiej i okrucieństwo reżimu wobec zwykłego palestyńskiego obywatela. 

Niestety jego opinia, formułowana przecież kilkanaście lat temu, pozostaje aktualna do dziś. Widać to teraz przy okazji kolejnej odsłony konfliktu - Egipt nie ma zamiaru przyjmować Palestyńczyków ze Strefy Gazy, a władze Autonomii Palestyńskiej nie są żadnym partnerem do ewentualnych negocjacji z Izraelem, nie byłyby też w stanie sprawować kontroli nad Strefą Gazy. 

"Jestem stamtąd, jestem stąd" Mourida Barghouti'ego wymaga od czytelnika jakiejś orientacji w problemach, o których autor pisze. Chociaż sporo wiem na ten temat, to gubiłam się trochę w odmętach wydarzeń politycznych. Być może przyczynił się do tego sposób opowieści - mieszanie czasów, dygresje, wybieganie w przyszłość, wspomnienia. Muszę też przyznać, że szczególnie partie eseistyczne, które zamieniały się w manifesty polityczne i wchodziły głęboko w politykę, trochę mnie nudziły. Mimo wszystko nie żałuję, że ta książka trafiła w moje ręce.

Aleksandra Tarnowska "Wniebogłos"

Nie raz zwierzałam się w tych notkach, jak nieufnie podchodzę do

debiutów. Rozumiem, że są istotne, ale wolę poczekać na kolejne książki. Pierwszymi niech zajmują się zawodowe krytyczki i zawodowi krytycy. Czasem jednak daję się skusić. Tak się właśnie stało w przypadku powieści Aleksandry Tarnowskiej "Wniebogłos" (ArtRage 2023). Co mnie przyciągnęło? Oprócz pochlebnych recenzji, a z tymi trzeba, jak wiadomo, ostrożnie, temat. Wieś lat siedemdziesiątych (podobno - taka informacja zamieszczona jest w opisie wydawcy, sama nie doszłabym do tego, czy to lata siedemdziesiąte, sześćdziesiąte, a może nawet pięćdziesiąte). A pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu ten temat by mnie odstręczył, ale wszystko zmieniła moja późna miłość do twórczości Wiesława Myśliwskiego. 

Napiszę krótko i bez owijania w bawełnę - debiutancka powieść Aleksandry Tarnowskiej naprawdę mnie zachwyciła. Najpierw złapała od pierwszych zdań, potem nieco zdumiała i stawiała opór, aby wreszcie nie pozwolić się od siebie oderwać, kazać wejść w wykreowany świat głęboko, a nawet wzruszyć do łez. Nie losem głównego bohatera, dwunastoletniego Ryśka, chociaż bardzo mu kibicowałam, ale dlatego, że przywołała osobiste wspomnienia. 

Jestem pełna podziwu dla młodej autorki, rocznik 1990, która potrafiła wykreować ten wiejski świat i związane z nim pogrzebowe obyczaje. Jak młoda osoba wpada na taki pomysł? Niewiele o niej wiadomo. Mieszka w Turcji, gdzie wyjechała za pracującym tam mężem, wychowuje dziecko. Tym bardziej to dziwne. Raczej można by się spodziewać reportażu stamtąd albo opowieści o doświadczeniach młodej matki. A tu polska wieś lat siedemdziesiątych, dwunastoletni chłopak marzący o graniu i śpiewaniu, pogrzebowe obyczaje. Jakieś rodzinne inspiracje? Literackie? Wszak z wykształcenia jest polonistką. Podobno swoją książką autorka nawiązuje do powieści Tadeusza Nowaka "Wniebogłosy". Tytułem na pewno. Nie znam jego twórczości, czytałam dawno temu jedną książkę, wtedy mnie śmiertelnie nudziła i nic, a nic nie obchodziła. No ale byłam wówczas bardzo młoda i nie umiałam przyjąć obcego mi doświadczenia. Aż mnie korci, aby spróbować jeszcze raz, tym bardziej, że twórczość Tadeusza Nowaka od czasu do czasu jest przez kogoś przywoływana. Ale po tych dywagacjach, czas przejść do sedna, czyli do "Wniebogłosu".

Jak wspominałam, bohaterem powieści jest dwunastoletni Rysiek mieszkający we wsi Tuklęcz, który marzy o tym, aby śpiewać i grać w wiejskiej kapeli. Kto usłyszał jego śpiew, twierdzi, że ma głos jak dzwon. Babcia chciałaby, aby wykonywał pogrzebowe pieśni i przejął pałeczkę po niej i innych starych kobietach, które towarzyszą rodzinie i znajomym w czasie czuwania przy zwłokach zmarłego. Ale on pragnie zaciągnąć się do wiejskiej kapeli. Problem w tym, że nie ma instrumentu, a ojciec o jego śpiewaniu i graniu nie chce słyszeć. 

Ryśkowi, tak jak i innym mieszkańcom wsi, stale towarzyszy śmierć, która jest tu czymś naturalnym, częścią ludzkiego losu. Kiedy ktoś umiera, wysyła się dzieci z różańcem, który mają zawiesić w przydrożnej kapliczce na figurze świętego Jana Nepomucena. To znak dla wszystkich, że ktoś nie żyje. Wieść roznosi się lotem błyskawicy, dlatego sąsiedzi zbierają się w przy zwłokach zmarłego na czuwaniu, któremu towarzyszą pogrzebowe pieśni. Wcześniej trzeba ciało umyć i ubrać, przynieść specjalną deskę, na której zmarły będzie leżał do dnia pogrzebu. Potem kondukt żałobników wyruszy pod górę na miejscowy cmentarz. Ciało pojedzie na wozie należącym do ojca Ryśka, który jest grabarzem. Profesję przejął po swoim ojcu. We Wszystkich Świętych mieszkańcy tłumnie stawiają się na cmentarzu. Ale ze zmarłymi obcuje się nie tylko wtedy. Oni są obecni, czuwają, przychodzą, dlatego nie można o nich zapominać, zwłaszcza  przy okazji Bożego Narodzenia. Tego uczył Ryśka dziadek, który wynosił duszom zmarłych jedzenie po wigilijnej wieczerzy. 

Chociaż śmierć jest w tym świecie czymś naturalnym, chociaż oswaja się z nią dzieci, to nie oznacza braku cierpienia. Rysiek boleśnie odczuwa odejście swoich najbliższych, tym bardziej, że obwinia się o ich śmierć. Wierzy, że umarli, bo śpiewał przy nich pogrzebowe pieśni. Jest sam ze swoim cierpieniem, nie ma komu o tym opowiedzieć. Ojciec nie umie go wysłuchać, traktuje  szorstko, bez sentymentów. Poza tym zajęty jest swoimi sprawami, o co Rysiek ma do niego pretensje i żal. Czuje się zdradzony, niepotrzebny i odrzucony. Jest na ojca wściekły. Nie ma odwagi porozmawiać z nim o instrumencie, o którym marzy. Właściwie ma pewność, że zostanie wyśmiany i zgaszony. Stale odwleka tę rozmowę. Kłębią się w nim uczucia - tęsknota za zmarłymi, złość na ojca, pragnienie śpiewania i chęć stłumienia tej pasji, bo święcie wierzy, że przyczyniła się do nieszczęścia. Doprowadzony do rozpaczy, chciałby porzucić wieś, wyjechać za Wisłę, poznać inny świat, o którym opowiadają starsi bracia kolegów. 

Rzeka w sposób symboliczny oddziela Tuklęcz od cywilizacji. Ryśkowi wydaje się, że jego wieś jest gdzieś na końcu świata. A  dom rodzinny, znajdujący się w cienistej dolinie, od tego świata oddalony jest jeszcze bardziej. Nawet elektryfikacja tu nie dotarła. Tuklęcz rozpięta jest gdzieś pomiędzy cmentarzem znajdującym się na wzgórzu, a doliną, w której mieszka Rysiek. On stale jest w ruchu, ciągle gdzieś gna, pędzi, przemierza wielokrotnie tę trasę góra dół, jakby chciał dać upust targającym go emocjom. Jakby schodził gdzieś na dno swojej rozpaczy.

Aleksandra Tarnowska wykreowała na kartach swojej powieści świat w sposób tak intensywny, że z łatwością można się w nim zanurzyć i trudno o nim zapomnieć. Pokazuje wieś, jakiej już nie ma. Świat, w którym role są tradycyjnie przypisane - mężczyźni są oschli, piją, bywają brutalni, a kobiety ciepłe, opiekuńcze. To u babć i matek można znaleźć ukojenie i zrozumienie, dlatego ich brak oznacza głęboką samotność.

Jak się skończy historia Ryśka? Czy odnajdzie wewnętrzny spokój, pogodzi się z sobą i z ojcem? Czy będzie mógł śpiewać? Towarzysząc jego historii, bardzo chciałam, aby tak się stało. Chciałam katharsis dla niego i dla siebie. No ale zakończenia nie mogę zdradzić.

Bardzo dobra powieść, która ze mną została. No i pięknie napisana.

Popularne posty