Richard Flanagan "Nieznana terrorystka"

Nie mam pojęcia, dlaczego wcześniej nie zainteresowałam się wydaną niemal rok temu "Nieznaną terrorystką" Richarda Flanagana (Wydawnictwo Literackie 2018; przełożył Maciej Świerkocki). Czy recenzje miała średnie? Może przeszła niezauważona? Bo przecież odkąd przeczytałam znakomite i wstrząsające "Ścieżki północy" i równie ciekawe, gęste i poruszające "Klaśnięcie jednej dłoni", pilnie śledzę twórczość tego australijskiego pisarza, co nie znaczy, że kupuję i czytam wszystko jak leci. W czytniku mam jeszcze "Pragnienie", ale jakoś nie zdecydowałam się na bardzo chwaloną "Księgę ryb Williama Goulda", za to zastanawiam się nad "Śmiercią przewodnika rzecznego". Co w takim razie sprawiło, że sięgnęłam po "Nieznaną terrorystkę" właśnie teraz? Na pewno radiowy wywiad, gdzie ją przywołano. Chyba na temat nowego tłumaczenia "Tajnego agenta" Conrada. Czy był to wywiad z Maciejem Świerkockim autorem tego przekładu? Też nie mogę sobie przypomnieć. W każdym razie ta rozmowa zwróciła moją uwagę na powieść Flanagana. A że ostatnio przeczytałam inną książkę na ten sam temat - "Utoną we łzach swoich matek" Johannesa Anyuru, o której tydzień temu pisałam, więc wszystko złożyło się w jedną całość. A po "Tajnego agenta" w nowym tłumaczeniu zamierzam oczywiście sięgnąć. Tylko kiedy? Kiedy?!!!

Czyta się "Nieznaną terrorystkę" znakomicie. Po jakimś czasie zaczęłam jednak mieć wrażenie, że zbyt gładka to powieść. Znać szwy, widać podszewkę literackiej roboty - zbyt łatwo i przewidywalnie splatają się ze sobą drogi kilkorga bohaterów. Za mało jest gęsta, za mało mięsista, za mały ma ciężar. W pewnym momencie wydało mi się, że już mnie niczym nie zaskoczy, że wiem, o czym to jest i nie ma w tej historii niczego odkrywczego, niczego, o czym bym nie wiedziała. A jednak w którymś momencie okazało się, że zbyt wcześnie skreśliłam powieść Flanagana. I chociaż nie ma tej siły rażenia, co przywoływane tu "Ścieżki północy" i "Klaśnięcie jednej dłoni", to jednak nie żałuję, że ją przeczytałam, i  z czystym sumieniem mogę polecić jej lekturę.

Powieść powstała w 2006 roku i jest obrazem świata po 11 września. W niczym nie straciła na aktualności, a może stała się nawet jeszcze bardziej nośna? Australia, tak jak cały świat, ogarnięta jest terrorystyczną fobią. Na stadionie w Sydney  znalezione zostały trzy dziecięce plecaki z ładunkami wybuchowymi w środku. Co jakiś czas ogłaszane są fałszywe alarmy bombowe. Zaostrzone zostaje prawo pozwalające służbom specjalnym na znacznie więcej niż dotąd. Podejrzanemu o terroryzm i współpracę z terrorystami trudno się bronić i trudno udowodnić swoją niewinność. Panika narasta podkręcana przez media, dla których ten temat z oczywistych względów jest źródłem wzrostu oglądalności, słuchalności i klikalności. Temat, na którym można się wylansować, odbudować swoją zagrożoną dziennikarską karierę i zarabiać, zarabiać, zarabiać, zyskując lukratywne kontrakty na kampanie społeczne od wdzięcznego rządu. W tę machinę wpada Doll, naprawdę Gina Davies, tancerka erotyczna z nocnego klubu w podupadającym centrum handlowym. Doll czuje się gorsza, bo jest westie. Szkoda, że ten termin nie został w przypisach wyjaśniony. O ile pamiętam, zetknęłam się już z nim w jednej z powieści Flanagana i tam objaśnienie było, ale teraz nie miałam już pewności, co znaczy. Musiałam wobec tego poszperać, aby upewnić się, czy dobrze pamiętam. Dziś ten termin oznacza ludzi gorszych. Z gorszych dzielnic, bez kulturowego zaplecza, niewykształconych, z trudem wiążących koniec z końcem. Ma oczywiście pogardliwe znaczenie. I tak czuje się Doll. Pochodzi z przedmieść Sydney, z rozbitej rodziny. Ma za sobą traumatyczne przeżycia z dzieciństwa i nie lepsze doświadczenia z okresu wczesnej młodości. Szybko wyfrunęła z domu i szybko musiała sama o sobie myśleć. Zarabia w klubie i odkłada pieniądze, aby kupić mieszkanie. Marzy o innym życiu, o studiach. Aby czuć się lepiej, wydaje duże sumy na markowe ciuchy. Może dlatego, chociaż ciągle czuje się gorsza, obojętnie przechodzi obok ludzi, którzy w hierarchii społecznej są jeszcze niżej niż ona? Obok Aborygenów, żebraków, starców wyrzuconych na margines i wszystkich innych ludzi ulicy. Bezmyślnie wygłasza stereotypowe sądy o nich i o imigrantach, ciapatych. Już niedługo gorzko tego pożałuje. Stara się nie myśleć o tym, co robi, gardzi mężczyznami, którzy przychodzą do klubu i dla których występuje. Oni jej pożądają i też nią gardzą. Właściwie tylko myśl o upragnionym celu, który jest już blisko, pozwala jej jakoś znosić to parszywe miejsce i parszywe zajęcie. Ma jedną przyjaciółkę kilka lat starszą od siebie. Jak się później okaże, poznały się w dramatycznych dla Giny okolicznościach. Nagle Doll zostaje uznana za wspólniczkę terrorysty, Tariqa. Dlaczego? Bo spędziła z nim noc, a kamera zarejestrowała, jak objęci wchodzą do apartamentowca, w którym młody mężczyzna mieszka. Kim jest Tariq? Czy rzeczywiście jest terrorystą? Tego zdradzić nie mogę, bo chociaż książka Flanagana to coś znacznie więcej niż powieść sensacyjna, to jednak zagadka, zwroty akcji, suspens mają tu spore znaczenie. Początkowo Doll lekceważy zagrożenie, nie zdaje sobie sprawy, w jaką matnię właśnie wpadła. Ale machina ruszyła. Machina polityczna, służb specjalnych i przede wszystkim machina medialna. Media udają się tropem Doll i razem z rozmaitymi ekspertami kreują rzeczywistość. Nie ma żadnych dowodów, więc wytwarza się poszlaki, spekuluje - dlaczego australijska dziewczyna, niebędąca muzułmanką mogła stać się terrorystką?

I właśnie to początkowo mnie rozczarowało - bo przecież doskonale znamy ten mechanizm. Mechanizm pompowania tematu, medialnego bicia piany, braku rzetelności, kreowania wydarzeń, fake newsów. Nie jestem pewna, czy ten ostatni termin funkcjonował  ponad dziesięć lat temu, kiedy Flanagan wydał swoją powieść. Na szczęście jednak potem znajdziemy się w oku cyklonu. Ponieważ na to, co się dzieje, patrzymy z punktu widzenia Doll, czujemy się coraz bardziej zaszczuci, jak ona. Nie da się uciec od medialnego przekazu. Gdziekolwiek Gina się nie znajdzie, wszędzie osaczają ją sensacyjne wiadomości na jej temat. W telewizji oglądanej w parszywym hotelowym pokoju, w radiu grającym w taksówce, na ekranach telewizorów znajdujących się w każdej knajpie, w której się zatrzymuje, na pierwszych stronach gazet. Wszędzie, dosłownie wszędzie widzi swoją twarz. Telewizja z lubością nadaje zbitkę materiałów - kadry z najbardziej krwawych terrorystycznych zamachów (WTC, Madryt, Biesłan) i niewyraźne zdjęcie objętych Doll i Tariqa. Dziewczyna zostaje zbrukana, medialnie zgwałcona, odarta z godności. Wywleka się szczegóły z jej życia, pokazując tylko jeden punkt widzenia, manipulując faktami. Traci po kolei wszystko - uzbierane pieniądze, marzenia, przyjaciółkę, a wreszcie siebie. Jest coraz bardziej samotna, nie widzi wyjścia i ratunku. Polowanie trwa, staje się zwierzyną łowną. Czy miała jakieś wyjście? Czy gdyby nie zlekceważyła powagi problemu, posłuchała rady przyjaciółki i od razu zgłosiła się na policję, udałoby się wyjaśnić nieporozumienie? To wcale nie jest pewne. Bo nikt za nią nie stał, a machina wystawiona przeciwko niej i terrorystyczna panika były ogromne. Może gdyby poprosiła o pomoc organizację typu Amnesty International? Ale pewnie ani o niej nie słyszała, a nawet gdyby, to nie miała czasu, żeby jej szukać.

Jest jeszcze jeden aspekt tej powieści, który robi na mnie wrażenie. To obraz świata. Bardzo ponury, czarny, przygnębiający. W ujęciu Flanagana Sydney wcale nie jest miłym, przyjemnym australijskim miastem. Męczący upał, smog, żebracy, starzy ludzie nieradzący sobie z rzeczywistością, dilerzy narkotyków, nielegalni imigranci przemycani statkami w zamkniętych kontenerach, handlarze ludźmi, podupadłe dzielnice, brak solidarności i życzliwości. Do tego bohaterowie z powikłanym życiem osobistym, nieszczęśliwi, niespełnieni, samotni, tęskniący za miłością. I ci, którym się powiodło. Na szczytach władzy, na stanowiskach, bogaci. Ale nawet oni nie są szczęśliwi. Dlaczego? Bo dręczy ich nuda. Nuda, której źródło tkwi w przesycie. Te dwa światy nie mogą się spotkać, żyją obok siebie. Ten biedny z zazdrością i nienawiścią patrzy na ten bogaty, ten bogaty nie dostrzega tego biednego. A może zadowolony z siebie, śmiertelnie znudzony swoją egzystencją jeden z bohaterów odnalazłby sens życia, gdyby pochylił się nad ubogimi tego świata? Tymczasem nawet o tym nie pomyśli.

Johannes Anyuru "Utoną we łzach swoich matek"

Muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak dołującej, dojmującej i przygnębiającej książki. Przykre wrażenia potęgowała jeszcze wyjątkowo ponura aura towarzysząca lekturze - zero słońca, niebo zaciągnięte chmurami, wszechogarniająca burość i brzydota tak charakterystyczne dla tej pory roku. Jakby tego jeszcze było mało, kończyłam książkę w pierwszy dzień świąt. Mogłam oczywiście zrobić sobie świąteczną przerwę, ale ja tak nie potrafię - jak już zaczynam czytać, to do końca. Naprawdę wyjątkowo zdarza mi się coś porzucić. Zresztą tego akurat nie miałam zamiaru robić, bo "Utoną we łzach swoich matek" Johannesa Anyuru (Prószyński i S-ka 2018; przełożyła Dominika Górecka) to powieść bardzo ciekawa i bardzo dobrze napisana. Nie zdobyła większego rozgłosu, niewiele się o niej mówi, a szkoda, bo jest ważna. W Szwecji została doceniona - w 2017 otrzymała Nagrodę Augusta w kategorii literatura piękna, jak przeczytałam, najważniejszą szwedzką nagrodę literacką. W morzu, a właściwie w potopie, nowości pewnie bym jej nie wypatrzyła,  gdyby nie rozmowa radiowa. Tym bardziej, że po książki wydawnictwa Prószyński i S-ka sięgam raczej rzadko. O nieocenione radio (TOK FM oczywiście), chciałoby się zawołać.

Powieść zaczyna się mocno - od ataku terrorystycznego na księgarnię, w której odbywa się spotkanie z autorem obrazoburczych komiksów, których tematem są islam i muzułmanie. Atak przeprowadza troje zwolenników Daesz, jedno z nich, dziewczyna, filmuje wszystko komórką i na bieżąco wrzuca do sieci. Dwa lata później dziennikarz i pisarz, sam czarnoskóry muzułmanin z drugiego pokolenia imigrantów, zamierza napisać książkę na ten temat i dlatego spotyka się kilkakrotnie z dziewczyną, która odbywa karę w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym, ponieważ zdiagnozowano u niej ciężką schizofrenię. Dziewczyna fascynuje go, intryguje, budzi litość i przyciąga. Nie, czytelniku tej notki, nie jest to opowieść o miłości. Nic z tych rzeczy. Intrygująca jest zagadkowa przeszłość dziewczyny. Podobno pochodzi z Belgii. Spędziła jakiś czas w więzieniu, gdzie osadzani są terroryści i podejrzani o współpracę z Daesz. Poddawana tam była, jak inni więźniowie, torturom i tajemniczym eksperymentom. Czy to jest przyczyna jej choroby i dziwnego zachowania? Nie wiadomo, w jaki sposób znalazła się w Szwecji. Wcześniej uciekła z belgijskiego szpitala. Kiedy tam przebywała, zdarzyło się coś dziwnego - w środku lata spadł śnieg. Ona sama twierdzi, że pochodzi ... z przyszłości. Wręcza swojemu gościowi spisywane przez siebie wspomnienia. Odtąd na przemian śledzimy historię dziewczyny rozgrywającą się w nieodległej przyszłości i historię dziennikarza. Jego życie rodzinne, refleksje, ale przede wszystkim pracę nad książką - spotkania z ludźmi, którzy znali troje terrorystów, z właścicielem księgarni, z mężczyzną, który siedział w tym samym więzieniu co dziewczyna.  

Najciekawsza w tej powieści, a zarazem tak przygnębiająca i frustrująca, jest wizja przyszłości Szwecji, jaką poznajemy z zapisków dziewczyny. Wizja państwa totalitarnego, które prześladuje muzułmanów i wszystkich, którzy jakoś odstają czy nie zgadzają się z tym, w jakim kierunku zmierza ich kraj. Żeby być porządnym, prawomyślnym obywatelem, trzeba podpisać kontrakt obywatelski, kto tego nie zrobi, skazuje się na ostracyzm i prześladowania bojówek krążących po mieście i bezprawnie, chociaż za cichym przyzwoleniem władz, legitymujących ludzi, którzy budzą ich podejrzenia. Wszędzie obowiązuje jeden antymuzułmański przekaz. Żeby go wzmocnić, na przystankach autobusowych i w innych publicznych miejscach na okrągło wyświetla się transmisję z ataku terrorystycznego na księgarnię. Muzułmanie są zastraszani, skrytobójczo mordowani, zaczepiani, bici. Prędzej czy później ktoś, kto się nie podporządkuje, trafia do Królikarni. Kiedyś było to jedno z osiedli mieszkaniowych Goteborga, w świecie przyszłości zostało zamienione obóz internowania dla muzułmanów i innych nieprawomyślnych. Skojarzenia z "Rokiem 1984" Orwella i prześladowaniem Żydów w czasie drugiej wojny nasuwają się same.

Powieść szwedzkiego pisarza na pewno nie będzie takim krokiem milowym w literaturze jak ikoniczna już książka Orwella, ale działa wystarczająco mocno, aby poruszyć i wybić czytelnika ze strefy komfortu. Autorowi udało się stworzyć ciężki, ponury nastrój, nie tylko w tych fragmentach, które są wizją przyszłości, ale również  w tych współczesnych. Miałam wrażenie, jakby wszystko malowane było szarą barwą, jakby w opisanym świecie nie padał ani jeden promień słońca, jakby spowijały go ciężkie chmury i mrok wcześnie zapadającego wieczoru. Smutek i brak nadziei, sytuacja bez wyjścia, coraz większe przerażenie i świadomość, do czego to wszystko zmierza, rezygnacja i bunt, który fatalnie się kończy - tak rozwija się historia dziewczyny w Szwecji przyszłości. To zupełnie inna wizja niż zwykle prezentowana w literaturze, gdzie świat jest w rękach islamskich terrorystów albo muzułmanów, którzy zdobyli władzę w wyborach, jak w ostatniej powieści Houellbecqa. (Nie czytałam, ale z ciekawości, aby porównać, właśnie kupiłam.) Anyuru pokazuje rzeczywistość, w której panika i strach przed terroryzmem prowadzą do totalitaryzmu. Czy taki obrót spraw jest zupełnie niemożliwy? Gdy obserwuję to, co dzieje się wokół, nie mam takiej pewności. Kiedy czytałam tę powieść, przypomnieli mi się "Wykluczeni" Domosławskiego i wizja Europy odgradzającej się przed napływem uchodźców i imigrantów, jaką przedstawił w jednym z rozdziałów. Wizja, gdzie w imię bezpieczeństwa obywatele Europy gotowi są wyrazić zgodę na specjalne rozwiązania. Kto będzie wykonywał tę brudną, haniebną robotę? Co zrobisz, jeśli będzie to twój brat, partner, mąż, narzeczony albo syn? W powieści Johannesa Anyuru w Królikarni też pracują jacyś strażnicy, jacyś lekarze, jakieś kucharki. Z zawodową uprzejmością i bezdusznością wykonują swoje obowiązki.

Lucia Berlin "Instrukcja dla pań sprzątających"

Szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczam lekturę tej poruszającej książki. A było

tak. Gdzieś kiedyś mignęła mi bardzo dobra recenzja "Instrukcji dla pań sprzątających" nieznanej mi amerykańskiej pisarki Lucii Berlin (W.A.B. 2017; przełożyła Dobromira Jankowska). Ale że to zbiór opowiadań, darowałam sobie. Tytuł zapamiętałam, nazwiska autorki nie. Aż tu nieoczekiwanie Amanda Michalopoulou, której powieść "Dlaczego zabiłam moją najlepsza przyjaciółkę" bardzo mi się podobała, na spotkaniu autorskim zapytana o ulubione i ważne pisarki wymieniła Lucię Berlin. Po powrocie do domu rzuciłam się sprawdzać, cóż takiego napisała, no i mina mi lekko zrzedła, bo opowiadania to nie to, co lubię najbardziej. Widocznie jednak przeczytanie "Instrukcji dla pań sprzątających" było mi przeznaczone, bo dziwnym zbiegiem okoliczności pojawiła się super atrakcyjna promocja na ebook. A kiedy ostatnio miałam taki czas, że kilka kolejnych dni nie sprzyjało lekturze, zabrałam się właśnie za opowiadania Lucii Berlin, bo krótkie formy lepiej się sprawdzają, kiedy czytamy z doskoku.

Najpierw było trudno. Pierwsze nie powaliło na kolana. Może dlatego, że bardzo krótkie? Potem też nie mogłam się wciągnąć. Brak czasu nie sprzyjał. Z opowiadaniami jest ten kłopot, że nie ma przestrzeni, aby zżyć się z bohaterem. A jeśli się uda, to już  trzeba czytać następne. Kiedy kończę powieść, muszę odczekać do następnego dnia z kolejną lekturą. Potrzebuję czasu, aby z niej wyjść. Trudno stosować taką taktykę przy opowiadaniach, bo trudno czytać jedno dziennie, szczególnie jeśli jest bardzo krótkie. Tak się przecież nigdy nie wciągnę, nie nawiążę relacji z książką. Jednym słowem koło się zamyka. Aż nagle zaskoczyło! I nie mogłam się oderwać. Trafiona zatopiona. To książka, która we mnie i ze mną zostanie. Rozumiem też, dlaczego Lucię Berlin polecała Amanda Michalopoulou, autorka powieści "Dlaczego zabiłam moją najlepsza przyjaciółkę". Ale o tym za chwilę.

Akcja tych opowiadań toczy się w małych amerykańskich górniczych miasteczkach, w Teksasie na pograniczu meksykańskim, w Oakland, w Meksyku, a nawet w Chile. Tylko jedno można by nazwać nowojorskim. To Ameryka w głównej mierze prowincjonalna, małomiasteczkowa, Ameryka zwykłych ludzi, często outsiderów, nieudaczników, narkomanów, alkoholików, biednych imigrantów z Meksyku. Oglądamy ją z perspektywy samoobsługowych pralni, małych sklepików, szpitalnych izb przyjęć, poczekalni gabinetów lekarskich, więzienia, zaglądamy do zwykłych mieszkań czy domków. Autorka operuje skrótem, przy pomocy kilku zdań kreśli realia, a mimo to świetnie oddaje atmosferę miejsca. Małej rodzinnej knajpy, w której żywią się górnicy, zagraconej pracowni dentystycznej, sali szpitalnej, meksykańskiej plaży, wysypiska śmieci na obrzeżach Santiago w Chile. Ale najważniejsi są bohaterowie i ich problemy. Po jakimś czasie zorientowałam się, że większość opowiadań układa się w całość. Stanowi rodzaj mozaiki - odpryski tego samego ludzkiego losu podawane w dowolnej kolejności. Dlatego wspomnienia z dzieciństwa, z młodości, mieszają się z doświadczeniami dorosłej, a nawet starej kobiety. Śmiało można opowiadania Lucii Berlin nazwać opowiadaniami o doświadczeniu kobiet.

Kim jest główna bohaterka, która występuje czasem pod różnymi imionami, ale, jak już wspominałam, po jakimś czasie orientujemy się, że najczęściej podglądamy życie tej samej osoby? To zarazem narratorka, kobieta o wielu twarzach, doświadczona przez los. Nazwałam ją sobie rebeliantką. Dlaczego? Bo prowadzi życie mocno nieuporządkowane. I w tym rozwichrzeniu przypomina mi nieco Marię, główną bohaterkę greckiej powieści, do której w tej notce już się odwoływałam. Łączy je także nie najszczęśliwsze dzieciństwo. Poza tym są jednak różne. Na czym polega nieuporządkowanie i rozwichrzenie bohaterki "Instrukcji dla pań sprzątających"? Zmienia miejsca, zawody, mężów, kochanków, czasem oni porzucają ją, ma czterech synów. Popełnia błędy. Ma za sobą wspomnienia nie zawsze szczęśliwego dzieciństwa i traumatyczne doświadczenia. Okaleczona fizycznie, z powodu skoliozy nosi gorset, czuje się inna, bywa samotna. Przerzucana przez dorosłych z miejsca w miejsce, nie zawsze umie się zadomowić. Za każdym razem oznacza to też oczywiście nową szkołę. Od początku towarzyszy jej doświadczenie alkoholizmu. Alkoholikiem był dziadek, matka, a potem ona. Opisy alkoholowego ciągu, delirium, kiedy trudno doczekać do rana, aż otworzą sklep z alkoholem, a przecież w domu śpią małe dzieci, są niezwykle przejmujące. Takich dojmujących historii jest tu dużo. Uderzają obuchem. Doświadczenie samotności, tęsknoty za kimś, kto odszedł albo umarł, choroby, śmierci, upływającego czasu, rozstania, narkotykowego głodu, relacje z najbliższą rodziną. Najbardziej przejmująca historia należy jednak do innej bohaterki - samotnej imigrantki z Meksyku, młodej dziewczyny, matki kilkumiesięcznego chłopca, która nie znając języka, miasta, zdana na łaskę i niełaskę obcych, wykorzystywana, zupełnie sobie nie radzi, co prowadzi do tragicznego finału. Czujemy jej wyobcowanie, nieporadność, wchodzimy w jej skórę, aż ciarki przechodzą po plecach. Co jeszcze? Wszystkie opowiadania o relacji miedzy narratorką, a jej młodszą siostrą. Opowiadanie o wakacjach spędzanych w Meksyku po śmierci męża. Wszystko jest na chwilę, każdy ma swoje życie, zahaczamy o siebie, a potem każdy idzie w swoją stronę. Jeszcze inne o młodej kobiecie w zaawansowanej ciąży, którą partner-narkoman wysyła do Meksyku po narkotyki. Czy historia relacji uczennicy i jej nauczycielki, lewicującej starej panny, z zaskakującym, przejmującym finałem. Mogłabym tak wymieniać jeszcze długo. Świetne opowiadania, świetna książka. Jeszcze się z niej nie otrząsnęłam. Porusza, wciąga, nie pozwala zostać obojętną, skłania do refleksji. Po prostu trzeba przeczytać. Jakoś nie dałam się uwieść Alice Munro, przeczytałam tylko jeden zbiór opowiadań, drugi nadal leży na półce, a Lucią Berlin jestem zachwycona.

PS. I

Lucia Berlin pisząc swoje opowiadania, czerpała z własnych doświadczeń. To, co przydarza się jej bohaterce (-om), przydarzyło się i jej, o czym dowiadujemy się z posłowia.

PS. II

Amanda Michalopoulou na spotkaniu wymieniła jeszcze jedną autorkę, ale nigdy nie udało mi się odtworzyć jej nazwiska i odnaleźć jej śladu w internecie, czego bardzo żałuję.

PS. III

Właśnie w zapowiedziach wydawniczych na ten rok znalazłam informację, że W.A.B. idzie za ciosem i wiosną wyda kolejne opowiadania Lucii Berlin! Hura! Jest na co czekać!

Joanna Kuciel-Frydryszak "Służące do wszystkiego"

Dziękuję wszystkim, którzy zwrócili moją uwagę na książkę Joanny Kuciel-Frydryszak


"Służące do wszystkiego" (Marginesy 2018). Na pewno byli to niezawodni dziennikarze z TOK FM. Czy ktoś jeszcze, nie pamiętam. Kupiłam, połknęłam jednym tchem i wszystkim polecam. Ta książka bardzo dobrze rymuje się z moimi ostatnimi lekturami dotyczącymi pracy - z "Urobionymi" Marka Szymaniaka i "Nie hańbi" Edyty Gietki. Jak słyszałam, "Służące do wszystkiego" wpisują się też w nurt opowieści o tak zwanej ludowej historii, czyli historii opowiadanej z perspektywy niższych warstw społecznych. W Polsce nie doczekaliśmy się dotąd takiego kompendium jak "Ludowa historia Stanów Zjednoczonych" Howarda Zinna (spoczywa w czeluściach czytnika i cierpliwie czeka na swoją kolej). My zadowolić się musimy pojedynczymi pozycjami mieszczącymi się w tym nurcie - to obok książki Joanny Kuciel-Frydryszak znakomite "Bieżeństwo" Anety Prymaki-Oniksz i "Aleja włókniarek" Marty Madejskiej (świeży nabytek, też czeka w czytniku na swój czas). Dla porządku wyjaśniam, że te tytuły podaję za mądrzejszymi ode mnie (jak zwykle radio).

Kim są służące do wszystkiego? To, jak łatwo się domyślić, służące. Dlaczego do wszystkiego? Bo kiedy w czasie pierwszej wojny światowej zaczęło zmieniać się wszystko, kiedy społeczeństwo w swojej masie zbiedniało, liczną służbę, pokojówki, kucharki, niańki, guwernantki, praczki, kamerdynerów, lokajów i innych, na jaką kiedyś mogły pozwolić sobie lepiej sytuowane rodziny, zastąpiła najczęściej jedna służąca - służąca do wszystkiego. Terminu tego nie wymyśliła autorka, przywołuje go za ówczesną prasą, gdzie tego typu określenia pojawiały się w ogłoszeniach. To właśnie one są bohaterkami tej książki. Joanna Kuciel-Frydryszak przede wszystkim skupia się na okresie międzywojnia, ale doprowadza opowieść do końca - dwa ostatnie rozdziały poświęca losom służących w czasie drugiej wojny i w PRL-u, kiedy służba w takim pojęciu jak kiedyś przestała w naszym kraju istnieć. Jeśli już kogoś było na nią stać, to była to dochodząca pomoc domowa. A wcześniej?

No właśnie. Służące przewijają się przez karty literatury i przez kinowe ekrany. Ale czy zdajemy sobie sprawę, jak wyglądał ich los? Ja nie wiedziałam. Najczęściej wyjeżdżały z rodzinnej wsi do miasta za pracą jako młode dziewczyny, właściwie dzieci - piętnastolatki, nieraz młodsze. Trafiały do rozmaitych agencji, pośrednictw albo do rajfurek (to określenie nie oznacza w tym przypadku tego, z czym być może, czytelniku tej notki, kojarzysz je sobie) i wystawiane były niemal na sprzedaż. W Krakowie jedno z takich miejsc to okolice pomnika Adama Mickiewicza na Rynku - dziś punkt spotkań, raczej turystów niż miejscowych. Nie był to w dosłownym znaczeniu handel żywym towarem, ale proceder wybierania służącej bardzo go przypominał. Tyle, że nikt nikogo nie kupował. Nie ma to jednak żadnego znaczenia, bo służąca stawała się po prostu, nie bójmy się tego słowa, niewolnicą. Z chwilą kiedy przekraczała upragnione progi swojego pracodawcy, przestawała mieć jakiekolwiek prawa, miała za to ogromne obowiązki. O życiu osobistym mogła zapomnieć. Harowała na okrągło od bladego świtu do późnej nocy, bez dnia wolnego, bez urlopu, na starość kończyła albo u rodziny, albo w przytułku dla ubogich, czasem dla byłych służących. Jeżeli miała tak zwane wychodne, znane choćby z sympatycznej piosenki Dziś panna Andzia ma wychodne, to ograniczało się ono do kilku godzin jednego popołudnia. Ponieważ była do wszystkiego, sprzątała, robiła zakupy, gotowała, zmywała naczynia, prała, ścieliła łóżka, usługiwała domownikom, na przykład podawała i odbierała płaszcze, panu zdejmowała buty, nieraz opiekowała się też dziećmi, a jeśli do państwa przychodzili goście, spadało na nią mnóstwo dodatkowej pracy. Jednym słowem robiła wszystko bez chwili odpoczynku. Najczęściej nie miała swojego pokoju, spała w kuchni, gdzie też się myła, bo z łazienki państwa korzystać nie mogła. Jeśli mieszkanie miało osobny pokój dla służby, był on najczęściej mikroskopijnych rozmiarów i bez okna. Symbolem rozwarstwienia społecznego są w kamienicach schody kuchenne - osobna klatka schodowa, którą wchodziło się do mieszkania od kuchni. Przeznaczona była dla służby, dostawców, domokrążców i ludzi, którzy przyszli coś naprawić. Ale jeśli pan domu lub jego synowie wracali do domu późno, bywało, że aby nie budzić domowników, korzystali właśnie z tego wejścia. Jeżeli służąca spała w kuchni, budzili ją, ale to przecież nie miało jakiegokolwiek znaczenia. Symbolem protekcjonalnego traktowania i odczłowieczenia było powszechne nazywanie służących naszymi Kasiami i Marysiami. Często pani domu godząc nową dziewczynę, nie zaprzątała sobie głowy jej prawdziwym imieniem, nazywała ją tak, jak miała na imię jej poprzedniczka. Los tych dziewczyn i kobiet nie wygląda tak sympatycznie jak w literaturze czy filmie. Tajemnicą poliszynela było molestowanie seksualne służących przez pana domu czy jego dorosłych synów. Pierwszy raz z służącą nie był czymś dziwnym. Skalę zjawiska trudno zbadać. Warto dodać, że kiedy po pierwszej wojnie w krajach Zachodu czy w Stanach stosunki pomiędzy służbą a państwem stawały się bardziej demokratyczne, a przede wszystkim służba nie wyręczała swoich chlebodawców we wszystkim, Polki nie wyobrażały sobie, że mogłyby przejąć na siebie część obowiązków. Nie mieściło się im to w głowach. To się u nas nie przyjmie, można by powtórzyć za pewnym dowcipem. Autorka przytacza echa prasowych dyskusji na ten temat. Kiedy w międzywojniu dwukrotnie próbowano uregulować prawnie pracę i warunki życia służby, nic z tego nie wyszło. Negatywną rolę w ubezwłasnowolnianiu służących odgrywał Kościół. Rozmaite katolickie stowarzyszenia, gdzie mogły się zrzeszać, wydawały poradniki, w których jako cnotę przedstawiały uległość, posłuszeństwo i ciężką pracę. Księża nawoływali też, aby Polki nie pracowały w żydowskich domach. O konflikt sumienia nie było trudno, bo zdesperowana dziewczyna szukająca pracy szła na służbę do żydowskiej rodziny. Oczywiście zdarzali się oświeceni, ludzcy państwo, którzy traktowali służącą jak domownika, ale to raczej wyjątki. Tak było w krakowskim domu Seweryna Udzieli, założyciela Muzeum Etnograficznego. Podobnych przykładów jest w książce jeszcze kilka.

Ale każdy kij ma dwa końce. Służba przysparzała bardzo często pani domu wielu problemów. Przede wszystkim zdobycie dobrej, uczciwej służącej było nie lada sztuką. Takiej, która rzeczywiście potrafi dobrze gotować i sprzątać. Jeśli młoda mężatka, która zupełnie  nie znała się na pracach domowych, co było normą, trafiła na niedoświadczoną dziewczynę prosto ze wsi, sama nie potrafiła jej niczego nauczyć, a wtedy w domu rozgrywał się horror. Służąca przez swą nieroztropność, łatwowierność albo z zemsty mogła też sprowadzić na dom swoich państwa nieszczęście. Wpuścić oszustów, złodziei, czasem takie historie kończyły się nawet morderstwem. Przestępcy najczęściej próbowali trafić do niej, zdobywając jej uczucia.

Kres tego świata nastąpił wraz z wybuchem drugiej wojny, a ostateczny cios zadał mu PRL. Ale naszą pańską mentalność, chociaż większość z nas powinna szukać swoich korzeni w warstwach ludowych, znać na każdym kroku. Echem tamtych obyczajów i relacji jest choćby zwracanie się szefa do podwładnego po imieniu, to samo robi lekarz w stosunku do pacjenta. A przede wszystkim układy w pracy, o czym pisali w swoich książkach Edyta Gietka i Marek Szymaniak.

Rozpisałam się, a to zaledwie wierzchołek tego, o czym bym jeszcze długo mogła opowiadać. "Służące do wszystkiego" Joanny Kuciel-Frydryszak przeczytać należy koniecznie.

Graham Greene "Czynnik ludzki"

Kiedy skończyłam poruszającą, ale wyjątkowo przygnębiającą powieść Johannesa Anyuru "Utoną we łzach swoich matek", potrzebowałam jakiejś odtrutki. Tym bardziej, że czas był ciągle świąteczny. Niełatwo znaleźć coś, co nie jest błahostką i jednocześnie nie jest lekturą ciężką (mam na myśli ciężar tematu, nie formy). Zanurkowałam w czeluście czytnika i nie było łatwo. W końcu mój wybór padł na "Czynnik ludzki" Grahama Greene'a (Albatros 2015; przełożył Adam Pituła), który kupiłam, kiedy poszukiwałam "Spokojnego Amerykanina" tegoż autora. Niestety tej ostatniej powieści dostać nie można, pozostają portale aukcyjne, antykwariaty (właśnie kupiłam) albo biblioteki, za to przy okazji dzięki bardzo atrakcyjnej cenie stałam się właścicielką "Czynnika ludzkiego"  i "Pociągu do Stambułu". Dawno już nie czytałam Grahama Greene'a. Nie mogę też powiedzieć, abym jego twórczość znała jakoś szczególnie dobrze. Mam za sobą lekturę zaledwie trzech jego powieści - "W Brighton", "Koniec romansu" i najważniejszej dla mnie - "Sedno sprawy". Tę ostatnią czytałam nawet dwa razy i mój stosunek do niej jest niezwykle osobisty. Prawdziwie, uczciwie, nietrywialnie pokazuje wszystkie komplikacje towarzyszące miłości. Siłę gwałtownego uczucia, dylematy moralne, jakie mu towarzyszą, ból, cierpienie. Brzmi tanio i banalnie, ale  "Sedno sprawy" nie jest pospolitym romansem. To coś znacznie więcej.

Kiedyś Krzysztof Zanussi w jakiejś prasowej wypowiedzi powiedział, że współczesny człowiek nie przeżywa już takich dylematów moralnych jak bohaterowie Dostojewskiego, Conrada czy właśnie Grahama Greene'a. Liberalny świat odarł nas z ich ciężaru, z etycznej wrażliwości. A na tym właśnie polega siła i istota twórczości Greene'a. Oczywiście jeśli się napisało tyle powieści, trudno, aby każda była wybitna i miała taką samą moc rażenia. Jak już wspomniałam, żadna ze mnie specjalistka od jego twórczości, jest raczej moją niespełnioną tęsknotą czytelniczą odkładaną na wieczne nigdy, ale mogę powiedzieć, że z czterech przeczytanych przeze mnie książek najwyżej stawiam oczywiście "Sedno sprawy", potem "W Brighton", a "Koniec romansu" i "Czynnik ludzki" już tej siły nie mają, co nie znaczy, że nie warto po nie sięgnąć.

A teraz do meritum. "Czynnik ludzki" to powieść szpiegowska. Nie mam pojęcia, jak oceniłby ją znawca tego gatunku, na przykład miłośnik Johna le Carre. Czy uznałby, że fabuła jest zbyt prosta i naiwna? Akcja zbyt wolna? Nie ma takiego napięcia, jak być powinno? Trudno mi oceniać powieść Greene'a w ten sposób, bo na literaturze szpiegowskiej nie znam się zupełnie, nawet od kryminałów też już odstałam. Powtórzę jeszcze raz banalną prawdę - trudno czytać wszystko. Nie raz, nie dwa miałam ochotę sięgnąć po którąś z książek przywołanego tu mistrza gatunku, Johna le Carre, ale cóż, są ważniejsze lektury. Może teraz? Dla porównania? Ja w każdym razie "Czynnik ludzki" przeczytałam z wielką przyjemnością. Znalazłam tu urok klasycznej powieści, gdzie liczy się opis świata i głębokie portrety psychologiczne bohaterów. Dałam się porwać intrydze i nie spoczęłam, póki nie skończyłam - uporałam się z tą historią w dwa dni. Nie ma u Greene'a tego, co czasem irytuje mnie w powieściach dawnych mistrzów, do których wracam po latach, nieznośnie błahych dialogów. To przypadek Hemingway'a. Jest za to mroczna atmosfera, wielkie uczucie i poświęcenie, wierność wyznawanym ideałom, a ich konsekwencją sytuacja bez wyjścia, w jakiej znalazł się główny bohater. I gorzka świadomość, że człowiek to tylko pionek w grze wielkich i niewiele od niego zależy. Bohater Greene'a - Maurycy Castle, pracownik brytyjskiego wywiadu, nie jest Jamesem Bondem ani superbohaterem, który ratuje świat. Jest tylko zabawką w cudzych rękach. Bardzo gorzka to historia. Teraz, kiedy o niej rozmyślam, zaczyna mi się podobać jeszcze bardziej. Chętnie napisałabym więcej, zastanowiła się nad dylematami, jakie musiał rozstrzygać Castle, nad jego politycznymi, światopoglądowymi i osobistymi wyborami, ale wtedy musiałabym zdradzić sporo z treści, a przecież to powieść szpiegowska. W każdym razie zachęcam. Warto wracać do Grahama Greene'a, warto wracać do klasyków. Być może fan powieści szpiegowskiej wzdrygnie się na taką propozycję, ale tu chodzi o coś więcej.

PS. Notka o powieści "Utoną we łzach swoich matek" Johannesa Anyuru ukaże się wkrótce.

"Płomienie"

Wreszcie nie nadrabiam zaległości kinowych, ale nadążam za nowościami. Obejrzałam koreańskie "Płomienie", luźną adaptację opowiadania Murakamiego. Wybór padł na ten właśnie film z kilku powodów. Raz, że zawsze uważnie przyglądam się azjatyckiemu kinu, co oczywiście nie oznacza, że idę w ciemno na każdy film z tego regionu. Dwa, "Płomienie" mają dobre recenzje, dostały parę nagród na różnych festiwalach, w tym  FIPRESCI na canneńskim. I wreszcie po trzecie, ciekawość - to koreański kandydat do Oscara, znalazł się na krótkiej liście, na której są również "Zimna wojna", "Roma" i "Ajka". Cóż, powiem wprost, jeśli nominację dostaną "Płomienie", a nie dostanie go któryś z wymienionych tu filmów, będzie to ogromne nieporozumienie, niesprawiedliwość i skandal w jednym. Chociaż Oscary lekce sobie ważę, to jednak odrobinkę poddaję się oscarowej gorączce. Po takiej deklaracji łatwo zgadnąć, że coś jest nie tak z "Płomieniami". Rzeczywiście, im dłużej oglądałam, tym większe było moje rozczarowanie. Mniej więcej do połowy film mi się podobał, chwilami nawet bardzo, ale potem skręcił w stronę, jakiej nie lubię. Moja irytacja narastała, wiedziałam, że to tylko efektowna filmowa wydmuszka, nic więcej. Kiedy seans się skończył, miałam poczucie straconego czasu. Mogłam zostać w domu i czytać!

Mój głos jest oczywiście bardzo subiektywny, jak każda opinia o filmie, jestem pewna, że "Płomienie" znajdą swoich miłośników, także wśród fanów Murakamiego. Bo niewątpliwie jego charakterystyczny styl odcisnął na filmie swoje piętno. Nie wiem, czy koreański reżyser, Chang-dong Lee chciał sfilmować opowiadanie Murakamiego, czy może wybrał je, bo pasowało do jego kina i filmowego zamysłu. Wbrew pozorom to nie to samo. Nie wiem, bo nie znam żadnego innego filmu tego koreańskiego reżysera. Poszperałam w internecie i wygląda na to, że jego poprzednie obrazy w polskich kinach pokazywane nie były, chociaż to reżyser znany. Czuję się wobec tego usprawiedliwiona.  Ale do rzeczy.

"Płomienie" zaczynają się zwyczajnie jak porządne kino realistyczne. Od przypadkowego spotkania jej i jego. Mieszkali w tej samej wiosce, chodzili do tej samej szkoły, ona nie zwracała na niego uwagi, przynajmniej tak myślał. Teraz Hae-mi, tak ma na imię dziewczyna, przejmuje inicjatywę, aranżuje spotkanie, zaczyna go kokietować, prosi o opiekę nad kotem, kiedy wyjedzie w podróż do Afryki. Przed jej wyjazdem będą się spotykać. On nieśmiały, wycofany, bierny, wrażliwy, chce pisać, ona wygadana, przyciąga uwagę swoim zachowaniem, gestami, sposobem mówienia, sposobem na życie. Trochę femme fatale. Nie wiadomo, kiedy mówi prawdę, kiedy zmyśla, koloryzuje, ubarwia swoje życie. Gdy wróci z Afryki, będzie z nią ten trzeci, Ben. Przeciwieństwo Jong-soo. Kilka lat starszy, pewny siebie, a przede wszystkim bogaty. Skąd ma pieniądze? Nie wiadomo. Jak mówi, jego zajęcie to czerpanie przyjemności z życia. Dokładnie nie zapamiętałam, ale o to mniej więcej chodzi. Nadal jest interesująco, bo między tą trójką zaczyna się fascynująca, subtelna gra - rywalizacja, zazdrość, podziw. Rozgrywana na półtonach, domysłach, niedopowiedzeniach. Film jest pięknie fotografowany, zdjęcia zapierają dech, szczególnie wiejskie plenery, szczególnie te o zachodzie słońca. Chociaż przecież nie jest to piękno oczywiste. Wieś, w której mieszka Jong-soo, wcale nie ma uroku. Tylko góry w tle są jej ozdobą. I jeszcze jeden plus - ciekawa, przynajmniej dla mnie, była obyczajowa warstwa filmu. Obserwacja koreańskiego życia - ludzi, mieszkań, krajobrazu.

Co w takim razie poszło nie tak, skoro na razie film chwalę? Otóż potem "Płomienie" skręcają w kierunku thrillera. Coraz więcej znaków zapytania, coraz więcej niewiadomych. Nic nie jest już jasne. Widz nie ma pewności, co dzieje się naprawdę, a co w wyobraźni bohaterów, tym bardziej, że przecież Jong-soo chce zostać pisarzem. I rzeczywiście w pewnym momencie widzimy go nad klawiaturą laptopa. Nie byłoby w tym nic złego, dosłowność w kinie niekoniecznie jest cnotą, ale w tym przypadku mam poczucie, że już o nic nie chodzi. Że to czysta zabawa konwencją, gra z widzem. Proza Murakamiego bardzo dobrze nadaje się jako podstawa scenariusza dla takiego filmu. Miłośnik jego twórczości znajdzie tu to, co u niego pewnie lubi. Tajemnicza dziewczyna, zagadki, niedopowiedzenia, realistyczne realia pomieszane z fantasmagoriami. No ale po pierwsze powieści Murakamiego są gęste, zawsze coś w nich można znaleźć, a po drugie po jakimś czasie mnie znudziły i już od dawna nie śledzę jego nowych książek. Odstałam, może się zmieniłam. No i może dlatego ostatecznie "Płomienie" mnie rozczarowały.

Popularne posty