Kiedyś chyba Krzysztof Zanussi w jakiejś wypowiedzi prasowej powiedział o bohaterach zapomnianego już nieco Grahama Greene'a (a szkoda; "Sedno sprawy" to jedna z moich ulubionych powieści), że dylematy moralne, jakie przeżywali, miały swój ciężar gatunkowy. Współczesny, liberalny świat odarł nas z takiej wrażliwości etycznej. Przytaczam te słowa, bo świetnie pasują do sytuacji, w jakiej znalazł się Aaron, stateczny ojciec rodziny, przykładny mąż, ojciec, szanowany członek jerozolimskiej ortodoksyjnej społeczności. Nie wiemy, czy skłonności homoseksualne obudziły się w nim nagle pod wpływem spotkania z Ezrim, który przeżył właśnie zawód miłosny: został odrzucony przez Rafaela w imię religijnej wspólnoty. Czy też wychowując się i żyjąc w zamkniętym środowisku ortodoksyjnych Żydów, po prostu je tłumił. Zanim ulegnie, stoczy ze sobą cichą, wewnętrzną walkę, którą obserwujemy na jego smutnej twarzy, w gestach, w niezadanych pytaniach, przemilczeniach. W tym filmie bohaterowie nie mówią o swoich uczuciach, nie wykrzykują swojej miłości czy bólu. To dzieje się gdzieś między słowami. Podobnie jest z przeżywanym przez Aarona moralnym cierpieniem. On doskonale zdaje sobie sprawę, na co się poważył. Ta miłość grozi nie tylko bólem zadanym cichej, oddanej żonie i dzieciom, destrukcją rodziny. Ale także złamaniem zakazów religijnych (przypominam, że chodzi o ludzi, którzy religię traktują w sposób poważny) i ostracyzmem ze strony lokalnej społeczności, a nawet wykluczeniem z niej. Jednym słowem: hańba i proszę nie traktować tego słowa ironicznie. Ono brzmieć ma tu bardzo poważnie, z całym swoim pierwotnym ciężarem znaczeniowym. W pewnym momencie niczego już nie da się ukryć, nie można żyć podwójnym życiem (jeszcze raz podkreślam: dla Aarona to nie bułka z masłem), trzeba dokonać wyboru. Rodzina, religia i społeczność albo miłość i radość życia. Radość, którą obserwujemy na jego twarzy, radość, która objawia się żywiołowym śmiechem. Na zadane przez rabina pytanie: dlaczego? odpowie bez wahania "Byłem martwy, teraz żyję." (cytat z pamięci).
Mimo że film nie ma nic wspólnego z thrillerem doskonale stwarza ciche napięcie, które narasta wokół Aarona i jego kochanka. Najpierw to tylko jakieś aluzyjne ostrzeżenia przed Ezrim, którego zatrudnił w swoim sklepie. Nie mówi się wprost, o co chodzi, niczego nie nazywa się po imieniu (co ciekawe Ezri uczestniczy w spotkaniach w synagodze; może ma to jakieś uzasadnienie w religii żydowskiej?; nie sądzę, aby była to scenariuszowa wpadka). Potem zwraca się mu uwagę na historię zakazanej miłości Sary, która toczy się równolegle. Po jakimś czasie pojawiają się plakaty ostrzegające pzred grzesznikiem, który zadomowił się w dzielnicy (grzesznik nie jest nazwany z imienia, być może jest nim Aaron, ale równie dobrze może chodzić o Ezriego), wreszcie ktoś rozbija szybę w sklepie. Kulminacją jest wizyta kilku członków społeczności, którzy grożą Aaronowi. Wspólnota jawi się w tym filmie z jednej strony jako wartość: jest ostoją silnych więzi międzyludzkich, tradycji, stabilności, spokoju, z drugiej jako pułapka. Jesteś nasz, jeżeli żyjesz według naszych reguł, w przeciwnym razie spotkasz się z ostracyzmem, wykluczeniem, nienawiścią, przemocą. Wspólnota tłumi tu wszelkie przejawy indywidualności. Zamknięcie i osaczenie doskonale oddają zdjęcia. Oglądamy wąskie, ciasne uliczki Jerozolimy przypominjące kartonowe dekoracje. Stonowane, monochromatyczne barwy, jakimi malowana jest dzielnica, kontrastują z zielenią i błękitem źródła, w którym bohaterowie dokonują rytualnych ablucji. Ale wartość tego filmu polega na tym, że nic nie jest czarno-białe. To nie liberalna agitka, która krzyczy: "Biedny Aaronie, zrzuć z siebie pęta opresyjnej religii. Pluń na rodzinę, fanatycznych sąsiadów, idź za miłością." Tu żaden wybór nie będzie dobry, niczym w antycznej tragedii.
Tę nieoczywistość świetnie widać w postaci rabina. Z jednej strony nauki, które głosi w synagodze, wydają się bardzo liberalne. Bóg nie stworzył nas na to, abyśmy cierpieli, mamy czerpać z życia, cieszyć się nim. Sensowi tych słów początkowo sprzeciwia się nawet Aaron. Z drugiej strony ten sam rabin najpierw stanowczo stanie w obronie zastraszonego sklepikarza, wyrzuci ze sklepu tych, ktorzy mu grożą, ale potem, kiedy zostaną sami, kiedy wysłucha jego wyjaśnienia, da mu po prostu w twarz. Wymierzony policzek będzie tak samo silny i stanowczy jak krzyk skierowany do oprawców. Mamy więc społeczność, ale i stojący nad nią autorytet jednego człowieka. Nie fanatyka, nie wiecowego krzykacza, ale człowieka mądrego, który potrafi pokazać swoją stanowczość.
Warto by jeszcze wspomnieć o żonie Aarona i jego kochanku. I ci bohaterowie pokazywani są bardzo subtelnie. Wszystko wyczytujemy z ich twarzy, min, gestów, spojrzeń. Rywka, spokojna, cicha, subtelna kobieta o delikatnej urodzie, wierna żona, dobra matka zaczyna się domyślać, co się dzieje. Cierpi po cichu. Musi stawić czoła nie tylko osobistej tragedii, ale i cichej nagonce, która rozgrywa się wokół. I wreszcie Ezri. Tajemniczy przybysz, który pojawia sie nagle na ulicach ortodoksyjnej dzielnicy Jerozolimy. Nie wywiera presji na Aaronie, spokojnie czeka, gotów pogodzić się z tym, że on nie podda się uczuciu. Kim jest dla niego Aaron? Ukochanym czy pocieszeniem po utracie Rafaela? Jedna z końcowych scen filmu pozwala sugerować taką możliwość. A może i jednym i drugim, przecież uczucia nie chodzą prostymi drogami.
A ostatnia scena? Jak ją rozumieć? Aaron dokonuje rytualnej ablucji w źródle. Zanurza się i nie wypływa. Czy wypłynie? Czy to tylko rytualne zanurzenie? Walka wewnętrzna? Czy coś jeszcze? Zakończenie pozostaje otwarte.
Znakomity subtelny, melancholijny film o ludzkich uczuciach, zniewoleniu, wolności i sile autorytetu.