Tragedia na miarę antycznej, czyli "Oczy szeroko otwarte".

O tym filmie pisze się, używając formułki "izraelskie Brokeback Mountain". Jest w tym sporo prawdy, bo film opowiada o zakazanej w społeczności ortodoksyjnych Żydów miłości homoseksualnej, która spada na jednego z bohaterów w sposób nagły i nieoczekiwany. Rzeźnik Aaron, ulegający skłonności do zatrudnionego w swoim sklepie Ezriego, za którym ciągnie się mroczna przeszłość, ma przecież rodzinę. Na tym te podobieństwa się kończą. Obraz debiutanta Haima Tabakmana to kameralna, pełna smutku opowieść stawiająca ważne pytania moralne. Ten film to nie szukająca sensacji błahostka. Polecam to niespieszne, melancholijne kino. A kto widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Kiedyś chyba Krzysztof Zanussi w jakiejś wypowiedzi prasowej powiedział o bohaterach zapomnianego już nieco Grahama Greene'a (a szkoda; "Sedno sprawy" to jedna z moich ulubionych powieści), że dylematy moralne, jakie przeżywali, miały swój ciężar gatunkowy. Współczesny, liberalny świat odarł nas z takiej wrażliwości etycznej. Przytaczam te słowa, bo świetnie pasują do sytuacji, w jakiej znalazł się Aaron, stateczny ojciec rodziny, przykładny mąż, ojciec, szanowany członek jerozolimskiej ortodoksyjnej społeczności. Nie wiemy, czy skłonności homoseksualne obudziły się w nim nagle pod wpływem spotkania z Ezrim, który przeżył właśnie zawód miłosny: został odrzucony przez Rafaela w imię religijnej wspólnoty. Czy też wychowując się i żyjąc w zamkniętym środowisku ortodoksyjnych Żydów, po prostu je tłumił. Zanim ulegnie, stoczy ze sobą cichą, wewnętrzną walkę, którą obserwujemy na jego smutnej twarzy, w gestach, w niezadanych pytaniach, przemilczeniach. W tym filmie bohaterowie nie mówią o swoich uczuciach, nie wykrzykują swojej miłości czy bólu. To dzieje się gdzieś między słowami. Podobnie jest z przeżywanym przez Aarona moralnym cierpieniem. On doskonale zdaje sobie sprawę, na co się poważył. Ta miłość grozi nie tylko bólem zadanym cichej, oddanej żonie i dzieciom, destrukcją rodziny. Ale także złamaniem zakazów religijnych (przypominam, że chodzi o ludzi, którzy religię traktują w sposób poważny) i ostracyzmem ze strony lokalnej społeczności, a nawet wykluczeniem z niej. Jednym słowem: hańba i proszę nie traktować tego słowa ironicznie. Ono brzmieć ma tu bardzo poważnie, z całym swoim pierwotnym ciężarem znaczeniowym. W pewnym momencie niczego już nie da się ukryć, nie można żyć podwójnym życiem (jeszcze raz podkreślam: dla Aarona to nie bułka z masłem), trzeba dokonać wyboru. Rodzina, religia i społeczność albo miłość i radość życia. Radość, którą obserwujemy na jego twarzy, radość, która objawia się żywiołowym śmiechem. Na zadane przez rabina pytanie: dlaczego? odpowie bez wahania "Byłem martwy, teraz żyję." (cytat z pamięci).

Mimo że film nie ma nic wspólnego z thrillerem doskonale stwarza ciche napięcie, które narasta wokół Aarona i jego kochanka. Najpierw to tylko jakieś aluzyjne ostrzeżenia przed Ezrim, którego zatrudnił w swoim sklepie. Nie mówi się wprost, o co chodzi, niczego nie nazywa się po imieniu (co ciekawe Ezri uczestniczy w spotkaniach w synagodze; może ma to jakieś uzasadnienie w religii żydowskiej?; nie sądzę, aby była to  scenariuszowa wpadka). Potem zwraca się mu uwagę na historię zakazanej miłości Sary, która toczy się równolegle. Po jakimś czasie pojawiają się plakaty ostrzegające pzred grzesznikiem, który zadomowił się w dzielnicy (grzesznik nie jest nazwany z imienia, być może jest nim Aaron, ale równie dobrze może chodzić o Ezriego), wreszcie ktoś rozbija szybę w sklepie. Kulminacją jest wizyta kilku członków społeczności, którzy grożą Aaronowi. Wspólnota jawi się w tym filmie z jednej strony jako wartość: jest ostoją silnych więzi międzyludzkich, tradycji, stabilności, spokoju, z drugiej jako pułapka. Jesteś nasz, jeżeli żyjesz według naszych reguł, w przeciwnym razie spotkasz się z ostracyzmem, wykluczeniem, nienawiścią, przemocą. Wspólnota tłumi tu wszelkie przejawy  indywidualności. Zamknięcie i osaczenie doskonale oddają zdjęcia. Oglądamy wąskie, ciasne uliczki Jerozolimy przypominjące kartonowe dekoracje. Stonowane, monochromatyczne barwy, jakimi malowana jest dzielnica, kontrastują z zielenią i błękitem źródła, w którym bohaterowie dokonują rytualnych ablucji. Ale wartość tego filmu polega na tym, że nic nie jest  czarno-białe. To nie liberalna agitka, która krzyczy: "Biedny Aaronie, zrzuć z siebie pęta opresyjnej religii. Pluń na rodzinę, fanatycznych sąsiadów, idź za miłością." Tu żaden wybór nie będzie dobry, niczym w antycznej tragedii. 

Tę nieoczywistość świetnie widać w postaci rabina. Z jednej strony nauki, które głosi w synagodze, wydają się bardzo liberalne. Bóg nie stworzył nas na to, abyśmy cierpieli, mamy czerpać z życia, cieszyć się nim. Sensowi tych słów początkowo sprzeciwia się nawet Aaron. Z drugiej strony ten sam rabin najpierw stanowczo stanie w obronie zastraszonego sklepikarza, wyrzuci ze sklepu tych, ktorzy mu grożą, ale potem, kiedy zostaną sami, kiedy wysłucha jego wyjaśnienia, da mu po prostu w twarz. Wymierzony policzek będzie tak samo silny i stanowczy jak krzyk skierowany do oprawców. Mamy więc społeczność, ale i stojący nad nią autorytet jednego człowieka. Nie fanatyka, nie wiecowego krzykacza, ale człowieka mądrego, który potrafi pokazać swoją stanowczość.

Warto by jeszcze wspomnieć o żonie Aarona i jego kochanku. I ci bohaterowie pokazywani są bardzo subtelnie. Wszystko wyczytujemy z ich twarzy, min, gestów, spojrzeń. Rywka, spokojna, cicha, subtelna kobieta o delikatnej urodzie, wierna żona, dobra matka zaczyna się domyślać, co się dzieje. Cierpi po cichu. Musi stawić czoła nie tylko osobistej tragedii, ale i cichej nagonce, która rozgrywa się wokół. I wreszcie Ezri. Tajemniczy przybysz, który pojawia sie nagle na ulicach ortodoksyjnej dzielnicy Jerozolimy. Nie wywiera presji na Aaronie, spokojnie czeka, gotów pogodzić się z tym, że on nie podda się uczuciu. Kim jest dla niego Aaron? Ukochanym czy pocieszeniem po utracie Rafaela? Jedna z końcowych scen filmu pozwala sugerować taką możliwość. A może i jednym i drugim, przecież uczucia nie chodzą prostymi drogami.

A ostatnia scena? Jak ją rozumieć? Aaron dokonuje rytualnej ablucji w źródle. Zanurza się i nie wypływa. Czy wypłynie? Czy to tylko rytualne zanurzenie? Walka wewnętrzna? Czy coś jeszcze? Zakończenie pozostaje otwarte.

Znakomity subtelny, melancholijny film o ludzkich uczuciach, zniewoleniu, wolności i sile autorytetu.

Dla miłośników Charlotte Gainsbourg i Romana Durisa, czyli "Zagubieni w miłości" Patrica Chereau.

Wróciłam z wakacji i nadrabiam kinowe zaległości. Na pierwszy ogień poszedł film "Zagubieni w miłości" Patrica Chereau, bo schodził z ekranu, bo uwielbiam Romana Durisa, bo bardzo lubię Charlotte Gainsbourg, bo kilka lat temu zachwyciłam się "Jego bratem" i z zainteresowaniem obejrzałam "Intymność" (dla niezorientowanych: to filmy Patrica Chereau). Dość powodów, aby nie oglądając się na przydzielane filmom gwiazdki, w ciemno pójść do kina. To współczesna historia dwojga kochanków, Sonii i Daniela, rozgrywająca się w Paryżu. Właściwie mniej tu historii, a więcej powikłanych, często niezrozumiałych, uczuć i relacji międzyludzkich. Mimo że doskonale zdaję sobie sprawę z wad tego filmu, a właściwie wad jego scenariusza, obejrzałam go w hipnotycznym transie i polecam tym, którzy lubią śledzić komplikacje ludzkiej natury, lub tym, którzy podzielają moją miłość do Romana Durisa, Charlotty Gainsbourg lub filmów Patrica Chereau. A kto już widział, powinien przeczytać ciąg dalszy.

Ten film można bardzo łatwo skrytykować i odrzucić, ale można też ulec jego hipnotycznemu rytmowi i zaakceptować mimo wad. Jakie to wady?

Przede wszystkim problemy uczuciowe dwojga bohaterów można uznać za wydumane lub niedostatecznie uzasadnione. Daniel i Sonia miotają się. Niby są razem, chociaż nie mieszkają ze sobą, ale bez przerwy swoje uczucia poddają analizie, uciekają przed sobą (dalczego?), wracają, traktują z dystansem, cierpią z tęsknoty, ze strachu przed rozstaniem, mają pretensje o nie dość uwagi, by za moment oddać się miłosnej ekstazie. Szczególnie zdystansowana jest Sonia. Patrzymy na nią oczami Daniela i nie wiemy, czy przeczucia, że chce go opuścić, sprawdzą się czy są wydumane. Czy to jego skłonność do duchowego cierpienia i wiwisekcji uczuć każą mu szukać problemu tam, gdzie go nie ma? Można wzruszyć ze złością ramionami i powiedzieć: dlaczego się tak dręczycie, dlaczego komplikujecie to, co proste? Poddane chłodnej analizie duchowe rozterki Daniela i Sonii wydają się po prostu niewiarygodne.

Druga wada niekoniecznie musi być uznana za słabość. Myślę o licznych w tym filmie niedopowiedzeniach, o tym, że właściwie niczego nie wiemy na pewno. Wiele tu zagadek, tajemnic, niedookreślonych ludzkich losów. To może drażnić, ale wcale nie musi, jeśli ten celowy reżyserski (a właściwie scenariuszowy) zabieg po prostu akceptujemy. Ja lubię takie kino, które zmusza do zadawania pytań, zastanawiania się, jaka jest prawda o bohaterach, choć z góry wiem, że to tylko moje domysły, a pewnosci żadnej. Jeśli coś mi tu przeszkadza, jeśli coś mogę uznać za przesadę, to historię nieznajomego mężczyzny, który nagle pojawia się w życiu Daniela i zaczyna go prześladować swoimi uczuciami. Oczywiście takie rzeczy się zdarzają, ostatnio się nawet sporo o tym pisze, ma to nawet swoją nazwę (stalking), ale w filmie Chereau ta historia wydaje się być zbyt abstrakcyjna. Tajemniczy mężczyzna pojawia się nagle (chociaż i tego nie możemy być pewni) i od razu wkracza w jego życie, gwałtownie i brutalnie. Dziwić może reakcja Daniela. Dlaczego nie zgłasza sprawy policji? Dlaczego próbuje radzić sobie z nią sam? Dlaczego tak spokojnie do tego podchodzi? Dlaczego wreszcie, mimo że ma dość tego człowieka, wchodzi z nim w relację, zaczyna mu się zwierzać, odpowiadać na pytania? Przecież wiadomo, że to spowoduje tylko nasilenie nękania, mężczyzna będzie chciał więcej i więcej. Czy to skłonność do duchowego cierpienia, o której już wspominałam, czy może ukryte biseksualne skłonności, które budzą się w Danielu, powodują takie jego reakcje? Ten wątek mógłby zapowiadać uczuciowy trójkąt i jeszcze większe rozterki, cierpienia i komplikacje, ale nie zostaje wykorzystany.

Zupełnie natomiast nie przeszkadzają mi inne niedopowiedzenia, których w tym filmie mnóstwo. O Sonii już wspominałam. Kolejna postacią, ktora pozostaje w sferze domysłów, to Daniel. Kim właściwie jest? Dlaczego pracuje, remontując mieszkania, chociaż wygląda na człowieka inteligentnego i wykształconego? A może to filmowy fizerunek Romana Durisa sprawia, że tak go odbieramy? Dlaczego pełno wokół niego duchowych popaprańców? Czym ich do siebie przyciąga? Czy wspiera ludzi i pomaga im, jak sam twierdzi, czy też bawi się ich historiami, opowiadając je innym, co zarzuca mu nieszczęśliwy księgowy Michel? Jest podglądaczem ludzkich losów? Ich kolekcjonerem? Chce być dzięki cudzemu życiu w centrum uwagi innych? Ma skłonność do teatralizacji rzeczywistości i stąd to otaczanie się dziwnymi typami i dramatyzowanie własnych przeżyć? Dlaczego jako wolontariusz chodzi do domu starców? Czy rzeczywiście z powodu, który w szczerej rozmowie zdradza nękajacemu go mężczyźnie, czy też po to, by kolekcjonować i podglądać ludzkie losy? A może po prostu z bezinteresownej dobroci serca? Jedynym trzeźwo stąpającym po świecie człowiekiem z jego otoczenia wydaje się być czarnoskóry Thomas, wykładowca uniwersytecki (?), który dla Daniela jest jak brat. Ale on właśnie tylko przemyka się po ekranie. Niby jest dla niego ważny, ale to jego w życiu głównego bohatera najmniej .

Mimo tych zastrzeżeń, które patrząc chłodnym okiem po seansie, dostrzegłam w obrazie Chereau, muszę napisać, że jest to film, o którym nie zapomnę i za jakiś czas na pewno do niego wrócę. Oglądałam go, jak wspomniałam we wstępie, z hipnotycznym zainteresowaniem. Nie wiem, kiedy minęły te, prawie, dwie godziny, które trwa. Może sprawił to urok Durisa, który tu trochę powiela swoja rolę z "Rytmu serca" Audiarda (co tam, nieważne), i Gainsbourg. Może to zasługa nerwowego rytmu opowieści, zbliżeń twarzy bohaterów, luźnych obrazów, uroku paryskich kawiarni, zaułków, ulic, metra i dziwnych remontowanych wnętrz, w których przebywa Daniel. Pewnie jednego i drugiego. W każdym razie ja ten film akceptuję ze wszystkimi jego wadami.

Pamiętać czy zapomnieć, czyli "Bękart ze Stambułu" Elif Safak.

Kto z pzryjemnością przeczytał pierwszą książkę Elif Safak "Pchli pałac", kto jest miłośnikiem

Pamuka, śledzi inne z rzadka wydawane u nas pozycje tureckie, ogląda filmy stamtąd, na pewno sięgnie po drugą powieść tej autorki wydaną w Polsce (Wydawnictwo Literackie 2010). To literatura, która łączy w sobie potoczystość narracji, intrygującą, zawikłaną akcję, gawędziarstwo i pewne ambicje. Książkę naprawdę świetnie się czyta, trudno się od niej oderwać, czytelnik jest ciekaw, jak też autorka zwiąże ze sobą misternie zawikłane wątki, jakie będzie zakończenie. Że równolegle prowadzone dwie opowieści: tureckiej rodziny Kazanci i osiadłego w Stanach ormiańskiego rodu Czachmaczianów muszą jakoś się spotkać, jest dla przeciętnie rozgarniętego czytelnika oczywiste. Pozostaje tylko pytanie: jak. I choć od pewnego momentu zaczęłam się domyślać rozwiązania zagadki (właściwie jest tu ich kilka), nie odebrało mi to przyjemności lektury.

Jak już wspomniałam, powieść oparta jest na historii dwóch rodzin zamieszkujących różne kontynenty. Wątki przeplatają się: kiedy w jednym rozdziale śledzimy losy tureckiej rodziny, w następnym jesteśmy już w Arizonie lub w San Francisco. Tak dzieje się do momentu, kiedy najmłodsza przedstawicielka rodu Czachmaczianów, dziewiętnastoletnia Armanusz, w tajemnicy przed wszystkimi, poleci do Stambułu i zatrzyma się w gościnnym domu pań Kazanci. Konstrukcja tej powieści została oparta na wielu symetriach. Są więc dwa rody, a każdy ma swoje tajemnice. Główne bohaterki to dziewiętnastolatki: Armanusz o ormiańskich korzeniach (jej matka jest Amerykanką, która szczerze nienawidzi rodziny swojego byłego męża) i Asya, najmłodsza latorośl rodu Kazanci. Obie dziewczyny są stałymi bywalczyniami knajp, w których prowadzi się zajadłe dyskusje. Asya spotyka się z towarzystwem niespełnionych artystów w stambulskiej Cafe Kundera (ulubione zajęcie stałych gości to zgadywanie, skąd wzięła się nazwa kawiarni), a Armanusz zagląda do wirtualnej Cafe Constantinopolis gromadzącej amerykańskich Ormian. W obu rodzinach ważną rolę odgrywają seniorki rodów: pogrążona w starczej demencji Mateńka i całkiem krzepka babcia Szuszan. Jedna przechowuje w pamięci rodzinne tajemnice, druga woli nie pamiętać (stąd demencja, którą można potraktować symbolicznie). Ważną rolę w opowiadanej historii odgrywają matki obu dziewczyn: Turczynka Zeliha i Amerykanka Rose. I tak dalej, i tak dalej, tych symetrii dałoby się znaleźć dużo więcej.

Tak jak w poprzedniej powieści Elif Safak również i w tej spotkamy galerię niezwykle barwnych postaci o poplątanych losach. Życie żadnego z bohaterów nie jest proste, zwyczajne. Każdy niesie za sobą barwną przeszłość, skomplikowaną codzienność. Wielu tu dziwaków, nieudaczników, ludzi poranionych, ale dzielnie radzących sobie z życiem. Główni bohaterowie scharakteryzowani zostają dokładnie, poznajemy ich losy, słabostki, fobie, lęki, wnikamy w ich myśli. Szczególnie dokładnie przygląda się autorka kobietom z rodziny Kazanci: Mateńce, ciotkom i najmłodszej Asyi. Każda jest inna i każda niezwykle ciekawa. Postacie opisywane są z poczuciem humoru i sympatią. Nikt nie zostanie tu do końca potępiony, nawet jeżeli w przeszłości, którą skrywa, popełnił coś naprawdę strasznego.

Druga ważna cecha tej powieści, która sprawia, że tak dobrze się ją czyta, to żywioł gawędziarski. Co jakiś czas narrator odkrywa przed nami przeszłość bohaterów, snując barwne, niezwykłe historie pełne niesamowitych zbiegów okoliczności i przypadków, które zmieniają ich życie. Z tym wiążą się oczywiście liczne retrospekcje: cofamy się w czasie a to o dwadzieścia lat, a to na początek dwudziestego wieku. Kto czytał "Pchli pałac", odnajdzie tu takie właśnie podobieństwa do tamtej powieści. Chociaż powiedzieć trzeba, że w "Bękarcie ze Stambułu" żywioł powieściowy został przez symetryczność konstrukcji, o której wspomniałam, okiełznany. Tamta lektura wydała mi się o wiele bardziej rozwichrzona. Ten porządek można uznać za zaletę lub wadę, zależy co kto lubi.

Czas na najważniejsze: wspomniałam, że jest to powieść z ambicjami. Otóż zasadniczym tematem tej książki jest konflikt turecko-ormiański mający swój początek w prześladowaniach Ormian w imperium osmańskim zakończonych rzezią na początku dwudziestego wieku (dziś oficjalnie uznawaną za ludobójstwo). Ormiańscy przodkowie Armanusz uciekli z Turcji z powodu prześladowań. Jak inni Ormianie żyjący w diasporze pielęgnują pamięć o tragedii, która spotkała ich naród. Z nienawiścią wobec Turków spotyka się Armanusz także w Cafe Constantinopolis. Jedzie do Turcji, bo chce poznać miejsca związane ze swoją rodziną, chce zrozumieć. Na miejscu musi skonfrontować się z Turkami, paniami Kazanci, u których się zatrzymała. To spotkanie wypada niezwykle ciekawie. Panie Kazanci są bardzo miłe, sympatyczne, serdeczne i trudno pałać do nich nienawiścią. Trudno też uniknąć rozmowy o przeszłości. I co się okazuje? Słuchając historii babci Szuszan, wzruszają się, są przerażone bestialstwem, które ją i jej rodzinę spotkało, ale w pewnym momencie zadają naiwne pytania: kto im to zrobił? dlaczego wędrowali w marszu śmierci? gdzie oni zniknęli? One naprawdę nie wiedzą! Niewygodna przeszłość została wyrzucona ze zbiorowej pamięci. Lepiej nie wiedzieć. Działa mechanizm zbiorowego wyparcia typowy w podobnych sytuacjach. Jak trudny to dla Turków problem, niech świadczy fakt, że autorce wytoczono proces o obrazę tureckości. Jest to więc powieść o niepamięci zbiorowej i osobistej. Nie chce pamiętać nie tylko naród, ale i w rodzinie Kazanci nie chce się pamiętać o pewnym strasznym wydarzeniu sprzed lat. To kolejna konstrukcyjna symetria w tej powieści. O ile jednak Turcy nie zostają zmuszeni do przyjrzenia się trupom w szafie swojej przeszłości, o tyle w rodzinie Kazanci na skutek przypadkowego zbiegu okoliczności do takiej konfrontacji dojdzie. Czy winny będzie gotowy przyjąć na siebie zasłużoną karę? Czy kara wymierzona po latach ma sens? Czy można uciec od swojej przeszłości? Czy można wybaczyć? To pytania, które padają w powieści.

Co jeszcze znajdziemy w tej książce? Problemy poruszane i w innych powieściach tureckich autorów. Mamy więc konfrontację Wschodu z Zachodem, pragnienie, aby do tego zmitologizowanego Zachodu przynależeć. Odrzucanie tego, co tureckie, wtapianie się w Europę, naśladowanie jej. Armanusz, którą wychowano w kulcie ormiańskości (rodzina ojca) i amerykańskości (rodzina matki), nie umie zrozumieć postawy Asyi, która czuje się człowiekiem Zachodu.

Dostajemy powieść, od której trudno się oderwać, a w potoczystą narrację autorka wrzuciła ważne tureckie problemy, pisząc o nich klarownie, może nawet nazbyt łopatologicznie. Dyskusje Asyi i Armanusz chwilami przypominają wykład. Turkom Safak przystawia do twarzy lustro, w którym muszą się przejrzeć, zagranicznemu czytelnikowi zdaje się mówić: patrzcie, tacy jesteśmy.

Turecka "Puszka pandory" w Ale Kino!

W czwartkowym cyklu "Kino mówi" pokazano niedawno turecki film Yesim Ustaoglu "Puszka Pandory" (2008). A ponieważ od czasu lektury "Śniegu" Pamuka staram się czytać i oglądać to, co z Turcją się wiąże, więc i tego filmu nie przegapiłam (kto jednak przegapił, nic straconego, każdy film pokazywany jest w Ale Kino! kilka razy). To historia turecka i uniwersalna zarazem.

Pewnego dnia Nesrin, mieszkająca w Stambule gospodyni domowa, zostaje zawiadomiona przez policję, że zaginęła jej matka staruszka. Natychmiast porzuca swoje codzienne troski, informuje siostrę, Guzin, i brata, Mehmeta, też mieszkańców Stambułu, i wspólnie z nimi wyrusza gdzieś w głąb Turcji do odległej, zagubionej w górach wioski. Matki nie widzieli od dawna, mieszka sama w swoim drewnianym domu. Jak nikłe są ich więzi, niech świadczy fakt, że syn Nusret, Murat, nigdy swojej babci nie widział. Ucieczka ludzi z głębi Turcji, z małych, biednych wiosek i miast do Stambułu, który stale się rozrasta, to problem turecki.

Stambuł w tym filmie nie przypomina wcale romantycznego miasta owianego legendą przez literatów i podróżników. Tu pokazany jest zimno i nieprzyjaźnie: wieżowce, drogi szybkiego ruchu, wiadukty, betonowe nabrzeża, zapuszczona dzielnica, w której mieszka Mehmet. i tylko w jednym momencie, gdzieś w tle, kamera pokazuje niewyraźnie znaną panoramę miasta widzianą znad Zlotego Rogu. Ale to tylko chwila. Nic dziwnego: ktoś, kto na codzień mieszka w miejscu pełnym zabytkow i turystów, niekoniecznie zwraca na nie uwagę. Pochłonięty trudami życia nie zauważa ich piękna, dostrzega raczej te ciemne strony. Jakże inaczej pokazywana jest wioska w górach! Już droga do niej staje się drogą do raju. Kiedy samochód porzuci autostrady, minie jakieś ohydne fabryki i zjedzie na boczne szosy, robi się pięknie. Jest pusto, cicho, nic nie mąci urody gór pokrytych liściastymi lasami. Tu babcia Nusret jest u siebie, żyje w symbiozie z przyrodą i górami, po których mimo podeszłego wieku chodzi. Kiedy dzieci postanowią ją zabrać do Stambułu, podda sie temu, ale nie będzie szczęśliwa.

I tu wkracza problem uniwersalny: opieki nad starym człowiekiem. Nusret nie jest niedołężna, nie jest schorowana, ale ze wzgledu na wiek ma początki demencji. W dawnym świecie mogłaby dożyć swoich dni we własnym domu z dorosłym dzieckiem, które zostałoby w rodzinnej wiosce. Ale świat się zmienił, Turcja też, nie ma już wielopokoleniowych rodzin, gdzie opieka nad starszymi była czymś naturalnym i nie wymagała reorganizacji całego życia. A tak jest tutaj. Trudno nazwać dzieci Nusret wyrodnymi. one naprawdę się przejmują i starają, szczególnie najstarsza Nesrin. Ale matka wkracza nagle w ich zabiegane lub beztroskie życie (Mehmet) i je dezorganizuje. Nie bardzo można ją zostawić samą, nie wiadomo, jak sprawić, by się nie nudziła (najprostsze wydaje się włączenie telewizora), problem sprawia też przyzwyczajenie jej do cywilizacyjnych wygód. Poza tym opieka nad staruszką wymaga też fizycznej siły. Trudno się dziwić, że najbardziej odpowiedzialna z rodzeństwa Nesrin po jakimś czasie ma dość i oczekuje pomocy brata i siostry. Ale to nie jest takie proste.

I tu wkraczamy w kolejny uniwersalny obszar tego filmu ( pokazany jakby mimochodem): nieporozumienia między rodzeństwem, wzajemne pretensje, konflikty, ich problemy osobiste. Każde z nich jest inne, każde dźwiga swój ciężar. Mehmet to niebieski ptak, który nie bierze życia serio, żyje z dnia na dzień, nie przejmując sie niczym. Guzin pracuje w wydawnictwie i ma rozwichrzone życie osobiste. Jej rozterki miłosne są ważniejsze niż opieka nad matką. Najstarsza Nesrin wydaje się prowadzić życie najbardziej odpowiedzialne i poukladane, ale to tylko pozory. Napiszę tylko tyle, że wszyscy zarzucają jej apodyktyczność. Znamy z kina? Oczywiście, ale, jak wspomniałam wcześniej, tu rodzinne nieporozumienia i konflikty są tylko tłem, pewnym naddatekiem.

A teraz to, co, moim zdaniem, najciekawsze. Osobą, która opiekę nad staruszką przyjmuje całkiem naturalnie, robiąć to jakby od niechcenia, po swojemu, jest wnuk Murat, który o istnieniu swojej babci nie miał dotąd pojęcia. Zbuntowany chłopak, który przysparza trosk swoim rodzicom próbującym ułożyć mu życie na własną modłę. On zdaje się najlepiej porozumiewać z bratem matki, Mehmetem. Babcia trafia mu się trochę przypadkowo, nikt przecież nie wymagałby od niego, aby się nią zajmował. Opiekuje się nią serdecznie, niczemu się nie dziwiąc, nie złości się, nie krzyczy, przyjmuje ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie wstydzi się swojej babci, wiejskiej staruszki, która do Stambułu zupełnie nie pasuje. Nie sadza jej przed telewizorem, tylko wędrują po mieście. Stopniowo rozume ją coraz lepiej i zdaje sobie sprawę, że staruszka tęskni do swoich gór. To właśnie on stanie przed najważniejszym pytaniem: zostawić ją w Stambule pod fachową opieką, w sterylnych, ale bezdusznych warunkach, przedłużając być może życie, czy zabrać w jej ukochane góry. Zabierz mnie w góry, bo je też zapomnę, prosi Nusret, zdając sobie sprawę z powolnej utraty pamięci. A góry to jej życie. Co zrobić? Odpowiedzialność kontra serce. Jakie życie lepsze?

To film niespieszny, mało w nim słów, więcej obrazów, raz bezdusznych i ponurych, raz pięknych, oddychających wolnością, melancholijnych. Bardzo ciekawy, ładny film, pozwalający się zadumać i obcować z Turcją i ze światem.

Julia Franck "Południca"

Warto sięgnąć po mroczną powieść Julii Franck "Południca" (W.A.B. 2010). To historia Heleny i jej siostry Marty rozpięta pomiędzy rokiem 1914 a 1945. Na burzliwą historię Niemiec pomiędzy dwiema wojnami nakłada się historia dwóch córek budziszyńskiego właściciela małej drukarni. Może gdyby na ich osobisty los nie nałożyła się HISTORIA, ich życie potoczyłoby się zupełnie inaczej? Może wiodłyby spokojną egzystencję, spełniając swoje marzenia o studiach i samodzielności? Tymczasem splot rodzinnego naznaczenia, które można traktować jak klatwę czy przekleństwo, i burzliwych dziejów Europy pomiędzy wojnami spowodował, że życie obu sióstr (szczególnie młodszej Heleny, bo to ona jest główną bohaterką powieści) jest życiem przegranym. Swoje naznaczenie zawdzięczają matce, a jest to naznaczenie podwójne: Selma Wursich to chora psychicznie dziwaczka na domiar złego obdarzona niepewnym pochodzeniem, jest Żydówką. Jak łatwo się domyślić, początkowo ten drugi czynnik nie ma wielkiego znaczenia, za to choroba psychiczna wywiera zdecydowany wpływ na dzieciństwo Heleny i młodość Marty (jest dziewięć lat starsza od siostry). Los Heleny od początku jest gorszy, bo matka zupełnie jej nie akceptuje, po śmierci dwóch synów nie chciała dzieci, a na pewno nie kolejnej dziewczynki. Utrata chłopców i urodzenie młodszej córki pogłębiły szaleństwo Selmy. Siostry oparcie znajdowały w ojcu, a potem, kiedy poszedł na wojnę, w sobie. Kataklizm wojenny zmienia wszystko: odtąd utrzymanie domu, walka o byt spadną całkowicie na barki Heleny i Marty. Kiedy ojciec wyrusza z domu, młodsza siostra ma zaledwie siedem lat, ale szybko zaczynają spadać na nią obowiązki. Jest bardzo zdolna, szybko się uczy, kiedy wojna się kończy, to ona zajmuje się rodzinną drukarnią, umie obsługiwać maszyny i prowadzić księgowość. Koniec apokalipsy wcale nie oznacza wyjścia na prostą. Szaleje powojenny kryzys, inflacja, sytuacja rodzinna nie poprawia się. Zanużona w swoim świecie Selma nie chce widzieć męża, który wreszcie okaleczony wraca do domu. Dziewczynom przybywa kolejny obowiązek: pielęgnowanie umierającego ojca. Latami tkwią w beznadziei: codzienna troska o utrzymanie domu, pogrążona w szaleństwie matka i praca, która pozwala nie zatonąć. Pozostają marzenia: o studiach, o wyjeździe. Wydaje się, że nigdy się nie spełnią, bo na to trzeba pieniędzy, a one nie mają ich nawet na bilet do Berlina. To, co mogą osiągnąć, tkwiąc w Budziszynie, to praca pielęgniarki. Co pozwala im zachować pogodę ducha? Wzajemna miłość i przyjaźń Leontyny. Dla Marty Leontyna jest nie tylko przyjaciółką. Początkowo czytelnik tylko domyśla się prawdziwego charakteru ich związku, W prowincjonalnym Budziszynie muszą się ukrywać, po latach w Berlinie, w środowisku artystów i ludzi wykształconych będą mogły żyć ze sobą jawnie. Matnia, w jakiej tkwią siostry Wursich, staje się jeszcze bardziej beznadziejna, kiedy Leontyna mimo zapewnień, że ich nie opuści, wyjeżdza do Berlina, aby wyjść za mąż i studiować. Dlaczego zdradza? Nie ma wyjścia: jeśli chce zostać studentką medycyny, o czym marzy, musi ulec woli ojca. Pozostaną namiętne listy pisane w ukryciu. Helena domyśla się tylko, jaką tragedią dla Marty jest rozstanie z Leontyną.

Kiedy wreszcie zdarzy się cud i będą mogły wyjechać do Berlina do bogatej krewnej matki, Fanny, prowadzącej beztroskie życie wśród berlińskiej cyganerii, skorzystają z okazji. Można oczywiście zadać pytanie, czy postąpiły słusznie, zostawiając chorą matkę pod opieką wiernej służącej Maryjki? Jakie obowiązki wobec matki ma córka przez tę matkę odrzucana, poniżana, niekochana? Dla Heleny ten wyjazd łączy się z podjęciem jeszcze jednej ważnej decyzji: na miejscu osiągnęła już pozycję pomocnicy profesora. Asystuje przy operacjach, jest jego prawą ręką, ma pozycję. Ona jednak stale marzy o czymś więcej: chce być lekarką. Marzenia nie zawsze się spełniają. Początkowo pobyt w Berlinie daje jej tylko materialny spokój, wygodne życie w domu Fanny, możliwość korzystania z jej biblioteki. Jest jeszcze za młoda, aby uczestniczyć w bogatym życiu towarzyskim, nie na tyle jednak, aby nie stać się obiektem pożądania ze strony kochanka Fanny. Pobyt w jej domu to z jednej strony beztroska egzystencji, z drugiej ciągłe lawirowanie, aby nie wpaść w łapy przyjaciela ciotki. Okazuje się, że Berlin nie staje się wymarzonym rajem: o pracę wcale nie jest łatwo, studia też nie są na wyciągnięcie ręki. Ale szczęście wreszcie się do niej uśmiecha. Tym szczęściem jest miłość do Carla, studenta filozofii pochodzacego z zamożnej rodziny. Wydaje się, że z czasem i ona bedzie mogła spełnić swoje marzenia zawodowe, tym bardziej, że Carl jest człowiekiem otwartym, światłym, zdolnym, mającym perspektywy. Pochłonięta miłością, pracą w aptece, szkołą, której skończenie da jej w przyszłości możlwość studiowania, nie zauważa, że sytuacja powoli zaczyna się zmieniać. Szaleje kryzys, radykalizują się nastroje, nieoczekiwanie niepewne pochodzenie Heleny, Marty, Fanny i licznych jej znajomych zaczyna mieć znaczenie.

Narracja w powieści pisana z punktu widzenia Heleny zwykłej-niezwykłej kobiety sprawia, że polityka jest gdzieś w tle. Nikt się nią nie interesuje, jest ważna, o ile zaczyna wpływać na losy jednostki. W książce nie pada nazwisko Hitlera, nie mówi się o NSDAP, o ich dojściu do władzy, o nocy kryształowej, o wybuchu kolejnej wojny, o jej okropnościach. To się po prostu dzieje, gdzieś w tle, bez wielkich słów. Nagle niepewne pochodzenie Heleny zaczyna mieć znaczenie, być groźne. Pracę tracą Żydówki, bo nie ma jej dość dla swoich. Na świat patrzymy oczami udręczonej życiem kobiety, której los ofiarował tylko krótką przerwę w paśmie codziennej udręki. Osobiste nieszczęście, które na nią spada, powoduje, że skupia się tylko na pracy, której fizyczny trud zagłusza myśli. Duchowy ból i kierat szpitalnej harówy, z tego teraz składa się jej życie. Dochodzi zmartwienie narkotykowym uzależnieniem siostry ciągnące się jeszcze od trudnych czasów budziszyńskich. To wszystko sprawia, że Helena, a czytelnik z nią, nie uświadamia sobie nadciągającego nieszczęścia. Wyjazd do Szczecina, powoduje, że traci z oczu berlińską perspektywę, z której być może widać lepiej. I tak już będzie do końca. Jej się uda: dzięki mężczyźnie, który się w niej zakocha, dostanie fałszywe papiery i nową tożsamość. Nie będzie już Heleną z Budziszyna, ale Alicją z Drezna. Wojna to dla niej długo (tylko lub aż) rozstanie z mężem, które przyjmuje z ulgą, praca w szpitalu połączona z opieką nad synem, któremu udręczona codziennością nie potrafi zapewnić ciepła, pogarszające się warunki życia, kłopoty ze zdobyciem jedzenia, brak wiadomości od siostry, Fanny i Leontyny. Nagle ich telefony milkną, listy nie docierają, mowa jest o obozach pracy. Do jednego z nich trafia prawdopodobnie Marta i Helenie wydaje się, że to ją może uratować, że tam uda się jej lepiej przetrwać. Jak naiwna jest (przecież nie tylko ona, inni też), pokazuje niedzielna wycieczka do lasu na grzyby. Ma być przyjemnością sprawioną synkowi. Nagle na ich drodze staje pociąg z bydlęcymi wagonami. Helenę dziwią żołnierze z groźnymi psami pilnujący transportu zwierząt. Okropny fetor każe uciekać jak najdalej. Jest przekonana, że pociąg z jakiegoś powodu długo stoi na torach i stąd ten smród zwierząt. Jaka jest prawda, zrozumie dopiero przez przypadek i wtedy sama poczuje się jak zaszczute zwierzę.

Chciałabym się jeszcze na chwilę zatrzymać na małżeństwie Heleny z Wilhelmem. Z jednej strony związek z nim być może ją ocalił, bo zyskała dzięki niemu fałszywe, dobre papiery, z drugiej stał się pułapką. Z samodzielnej, wyzwolonej kobiety, jaką była, żyjąc bez ślubu z Carlem, co jej środowisko akceptowało, stała się kobietą całkowicie zależną od męża despoty. Wilhelm początkowo miły, stanowiący oparcie w jej trudnej sytuacji osobistej, człowiek wykształcony, z pasją, co Helenie się nawet podoba, po ślubie okazuje się typowym panem domu. Helena ma sprzątać, gotować, spełniać jego prymitywne i proste oczekiwania seksualne (przecież to jeden z jej małżeńskich obowiązków), trzymać się z dala od jego przyjaciół, nie mieć pretensji, tolerować wszystko, a kiedyś wychowywać jego dzieci. Jaka była sytuacja kobiety, najlepiej pokazuje opisana dość drobiazgowo noc poślubna Heleny i Wilhelma. To doświadczenie wyjątkowo obrzydliwe. Prymitywny Wilhelm jest przekonany o swoich umiejętnościach w tej dziedzinie, stawia się w roli przewodnika po świecie seksu, bo, jak wiadomo, on ma za sobą takie doświadczenia, a Helena, jak sądzi, nie. Tymczasem to ona mogłaby go wiele nauczyć. Kiedy się przekonuje, że nie jest jej pierwszym mężczyzną, nie potrafi się z tym pogodzić, ona z kolei jest zdumiona jego reakcją. Życie z Carlem, środowisko berlińskiej cyganerii, w którym się obracała, dały jej inną perspektywę. Czy ta kobieta w tamtych czasach, w sytuacji, w jakiej się znalazła, miała jakiś wybór? Czy była skazana na męża tyrana (pewnie dość typowego), który nią pogardzał za jej pochodzenie i przeszłość? Czy alternatywą była śmierć w obozie?

Książka Julii Franck to opowieść o życiu Heleny, które przegrała, bo urodziła się w złym miejscu, w złym czasie, a swoje dołożył jeszcze wszechobecny przypadek. Czy kilka lat po wojnie, kiedy ją znowu spotykamy, jest szczęśliwa? Domyślamy się, że nie. Zagłusza swoje nieudane życie trudem codziennej egzystencji. Czy jest dla niej jakaś nadzieja? Czy będzie umiała uporać się ze swoją przeszłością? Z winą wobec syna? Może przypadek sprawi, że kiedyś osiągnie harmonię, ale równie dobrze może być odwrotnie i życie Heleny do końca już będzie nieudane.

Popularne posty